„Blue Jasmine” zaczyna się od zabawnej sceny w samolocie, która rzuca światło na charakter oglądanego przez nas filmu. Będzie zabawnie, trochę dramatycznie i bardzo neurotycznie – czyli klasyka według Allena
[embed]https://youtu.be/iVMeFbsqO5g[/embed]
Tytułowa Jasmine (grana przez Cate Blanchett) to kobieta z tzw. wyższych sfer, która przez lata pławiła się w luksusie u boku przystojnego finansisty (Alec Baldwin). Wkrótce jednak okazało się, że mąż trafił za kratki w wyniku popełnionych machlojek, a Jasmine, ogołocona ze wszystkiego przez komorników i wierzycieli, uciekła ze snobistycznego Nowego Jorku do San Francisco, gdzie mieszka jej siostra, przedstawicielka klasy robotniczej. Allen buduje znaną historię „od pucybuta do milionera” tylko w drugą stronę. Pokazuje, jak trudno milionerce odnaleźć się w świecie wiecznych pucybutów.
Wizyta Jasmine u jej siostry Ginger (rewelacyjna Sally Hawkins, którą pamiętamy z „Happy Go Lucky”) przypomina trochę fabułę słynnego „Tramwaju zwanego pożądaniem”, gdzie przyjeżdżająca w odwiedziny do siostry Blanche wprowadza spora zamieszania w spokojnym życiu państwa Kowalskich. Podobnie i tu: Ginger, rozwódka z dwójką dzieci, zamierza sobie ułożyć życie z mechanikiem Chili, ale jej spokojne życie stanie pod znakiem zapytania, gdy w drzwiach stanie ubrana w Chanel i taszcząca walizki z logo Louis Vuitton Jasmine.
Allen buduje swój film na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony widzimy zmagania Jasmine w nowej – biednej i prostackiej, jak na jej standardy – rzeczywistości. Kobieta szuka pracy, chodzi na wieczorowe kursy, a chwile załamania nerwowego tłumi alkoholem mieszanym z xanaksem. Z drugiej strony Jasmine wraca myślami do scen z bogatej i szczęśliwej przeszłości, kiedy jeszcze nie podejrzewała, jak los z niej zadrwi. Jednak sielskie obrazki zaczynają ustępować scenom, które doprowadziły ją do miejsca, w którym w końcu się znalazła. Czy rzeczywiście nie wiedziała o machlojkach męża? Czy przyczyniła się do jego upadku? Czy jest ofiarą czy sprawcą? Te sceny budowane są z napięciem charakterystycznym dla świetnego filmu Allena „Match Point”.
Świat przedstawiony w „Blue Jasmine” budowany jest na przeciwieństwach. Wyniosła i elegancka Jasmine różni się jak dzień od nocy od swojej prostolinijnej, tanio ubranej siostry Ginger. Allen zderza świat bogatej socjety z ubogimi „dołami”. I zdaje się karać swoją bohaterkę w sweterku Chanel za jej beztroskie życie na nowojorskiej Park Avenue. Jasmine stała się zakładniczką własnego bogatego życia, własnej fantazji na temat świata, mężczyzn, idealnej siebie i wersji życia pod tytułem „I żyli długo i szczęśliwe”. Gdy fantazyjna bańka pęka, Jasmine nie może się odnaleźć - patrzmy na kobietę na skraju załamania nerwowego. Ale gdy w filmach opowiadających podobną fabułę upadek bohatera jest punktem wyjścia do żmudnej drogi powrotnej - na szczyt lub jego własnego człowieczeństwa, tak w przypadku Jasmine obserwujemy tylko upadlającą równię pochyłą. Jakby Allen pokazywał, że fantazje, którymi żyjemy, są silniejsze od rzeczywistości, a my stajemy się ich zakładnikami na dobre.
Jednak nawet jeśli tak jest, to droga przez piekło, jaką Allen funduje Jasmine, nie pozwalając jej się podnieść choć na chwilę, jakby mówił: „nie będzie repety ze szczęścia”, jest trochę mizoginiczna. Reżyser zdaje się czerpać sadystyczną radość z pokazywania rozedrganej i udręczonej Cate Blanchett z wiecznie rozmazanym makijażem, a jednocześnie nie pozwala nam lepiej poznać swojej bohaterki. To trochę nieuczciwe zagranie, niczym sprzedawanie bajeczki o złej siostrze Kopciuszka, gdy nie wiemy tak naprawdę, jakie są jej motywy, a znamy jedynie winę. To zdecydowanie lepszy od ostatnich produkcji Allena, ale daleko mu do świetnego „Match Point”. Czekamy na powrót wielkiej formy mistrza.