W tym filmie wszyscy, no prawie wszyscy, są dobrzy, łącznie z psem. Więc to musi być bajka. I jest, tyle że Kurismaki lubi przewrotne wersje bajek, gdzie to Czerwony Kapturek zjada wilka, a nie na odwrót.
W „Człowieku z Hawru” za Kapturka robi niejaki Marcel Marx (Andre Wilms), niegdyś członek artystycznej bohemy, dziś pucybut. To facet, który nie tęskni za przeszłością, bo do szczęścia starcza mu to co ma: a więc ukochana żona, wierna suczka Łajka i cowieczorna szklaneczka calvadosu w zaprzyjaźnionym barze. A kto tu jest wilkiem? To francuski urząd imigracyjny, który zaciekle ściga młodego Afrekańczyka nielegalnie przebywającego w portowym Hawrze. Marcel oczywiście pomoże chłopcu, tak zresztą jak inni dobrzy ludzie. Wśród tych ostatnich znajdzie się nawet inspektor policji, którego Kurismaki przeflancował tu jakby wprost z filmów Melville’a.
No ale fiński reżyser znany jest z tego, że lubi cytować swoich idoli, podobnie jak i żonglować filmowymi konwencjami. Nie inaczej jest w „Człowieku…”, gdzie życie miesza się z kinem, a dramat z komedią.
Film w sam raz na początek nowego roku. Takiego kopa optymizmu nie da wam bowiem ani szampan, ani wódka, ani żadem inny napój energetyzujący.
Le Havre, Finlandia/Francja/Niemcy 2011, reż. Aki Kaurismaki, wyk. Andre Wilms, Kati Outinen, Blondin Miguel, Little Bob, dystr. Gutek Film