Debiut reżyserski Dustina Hoffmana ma w sobie wszystko, czego spodziewać można się po filmie 76-latka: powłóczystą narrację, gloryfikację życiowej płaszczyzny i prostą refleksję nad przemijaniem.
Hoffman, jeden z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia, w opowiadaniu o jesieni życia obiera jednak inną drogę, niż jeszcze niedawno Michael Haneke. W jego „Miłości”, która w zeszłym miesiącu ukazała się na DVD, starość była bezlitosnym punktem kulminacyjnym, rozczarowaniem, od którego uciec można było w jeden tylko sposób. U Hoffmana, podobnie jak w zbliżonym tematycznie „Hotelu Marigold”, jest to raczej kolejny rozdział - czas, który trudno uznać za przegrany.
Akcja jego „Kwartetu” rozgrywa się w domu spokojnej starości, zamieszkiwanym przez uzdolnionych muzyków. Panujący w nim charakterystyczny rytm zaburza pojawienie się wyniosłej, przyzwyczajonej do rozmachu diwy, która rozstawia dotychczasowych lokatorów po kątach. Jean (Maggie Smith) nigdy nie pogodziła się z upływem czasu, nie rozumie więc harmonijnej atmosfery akceptacji, panującej w miejscu, do którego została „zesłana”.
Ale niechęć bohaterki, co dla kina środka jest bardzo typowe, stanowi jedynie punkt zaczepienia dla właściwego rozwoju całej historii. Dlatego też, gdy rezydentom domu przyjdzie powalczyć o przetrwanie swej niestabilnej finansowo przystani, serce niepokornej diwy ostatecznie zmięknie. Tym bardziej, że obraną przez nich areną będzie scena.
Powstały na podstawie sztuki teatralnej film składa się z przemyślanych konfrontacji dialogowych. U Hoffmana, podobnie jak na deskach teatru, w centrum zainteresowania pozostają aktorzy, z których każdy – niczym w tytułowym kwartecie – ma do odegrania swoją ściśle określoną rolę. Nieważne, czy jest to nostalgia (Smith), międzypokoleniowy dialog (Tom Courtenay), humor (Billy Connolly) czy refleksja (Pauline Collins), w aktorskiej melodii filmu nie pobrzmiewa ani jedna fałszywa nuta.
Czy w swoim optymistycznym podejściu do rzeczywistości Hoffman ma więcej racji, niż sceptyczny Haneke? Niekoniecznie. Obaj opowiadają o skrajnościach, a rozpiętość ich postaw jest tak wyraźna, jak różnica pomiędzy Hollywood a kinem autorskim.
To, że obie te wizje tak doskonale się uzupełniają, okazuje się jednak kojącym paradoksem. A przy okazji kolejnym dowodem, że w dychotomicznej potędze kina absolutnie każdy może znaleźć coś dla siebie.