1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Nierówne Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym

Fot. Magdalena Malińska
Fot. Magdalena Malińska
Zobacz galerię 4 Zdjęcia
Pierwsza doba moich doświadczeń festiwalowych w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą przyniosła więcej zachwytów niż rozczarowań. Na szczęście filmy dojechały na czas, bo zaproszeni goście - nie wszyscy. Oprócz świetnych projekcji sytuację ratuje też pogoda, która pozwala spokojnie przespać całą noc i rano pędzić wypoczętą stopą na kolejne pokazy.

Gdy siedziałam w miasteczku festiwalowym i pisałam poprzedni tekst, w podwojach namiotu Cafe Kocham Kino wrzało. Dopiero gdy skończyłam, zorientowałam się, w czym rzecz: wolontariusze zastanawiali się, co powiedzieć ludziom, którzy przyjdą na zaplanowane tego dnia spotkania. „Przecież na całym mieście plakaty wiszą” - słyszałam. Po projekcji najnowszego filmu Marka Koterskiego „Baby są jakieś inne” miało się odbyć spotkanie - jak twierdził program - z twórcami filmu. Jak się okazało w trakcie pokazu, miał to być odtwórca jeden z dwóch głównych ról, Adam Woronowicz.

Rzeczywiście - ludzie przybyli tłumnie, ale spotkanie się nie odbyło. Podobnie zresztą jak dyskusja w sąsiedzkim plenerowym Empiku o książce „Irak. W stanie wojny” z Piotrem Kraśko, choć akurat po tym szczególnie nie płakałam. Na plakacie informacyjnym przed namiotem - kilka innych wykreślonych spotkań z poprzednich dni. Jakoś nie wierzę w plagę tzw. spraw rodzinnych, raczej spodziewam się słabego zabezpieczenia ze strony organizatorów festiwalu. Po tych pierwszych sygnałach postanowiłam więc odpuścić sobie spotkania i dać nura w namioty pełniące funkcje sal kinowych - projektor może się wprawdzie zepsuć, ale nie grożą mu przynajmniej problemy osobiste.

</a>

Miasteczko festiwalowe przy Nadwiślańskiej (czyli głównej uliczce prowadzącej do rzeki) składa się właściwie z tych trzech namiotów, które wymieniłam, otoczonych kordonem ogromnych dmuchanych balonów z logo sponsorów. Wszystko sprawia wrażenie jakiegoś smutnego (bo w gruncie rzeczy cichego) festynu, z którego osoby cierpiące na mieszankę agorafobii z klaustrofobią, podobne do mnie, muszą jak najszybciej uciekać. Zdjęcia w tym miejscu wychodzą wyjątkowo złe, bo w każdy kadr wpychają się pstrokate loga wszelkiej maści. Także wybaczcie ten a nie inny rodzaj dokumentacji.

 

Ale, jak wspomniałam na początku, pokazy wynagrodziły te wszystkie bolączki. O 18:00 odbyła się polska premiera ostatniego filmu zmarłego niedawno chilijskiego reżysera Raoula Ruiza „Na spotkanie nocy” („La Noche de Enfrente”). Obraz ten przyjechał do Kazimierza Dolnego wprost z festiwalu w Cannes (Grażyna Torbicka zapowiadając pokaz wyznała zresztą, że nazywa czasem to miasto „małym Cannes”). Ostatni obraz eksperymentatora, wielkiej indywidualności mimo bardzo trudnej formy podawczej (Ruiz bardzo często określany jest surrealistą) i stosunkowo ciężkiej tematyki (oczekiwanie na mającą nadejść śmierć) przykuł widzów do potwornie niewygodnych plastikowych krzesełek w arktycznie zimnej sali na prawie dwie godziny. Były salwy śmiechu, były okrzyki zdziwienia, ale przyznam szczerze, że Ruiz to taki twórca, przy którym bardzo często się „odpływa” - pomaga w tym nielinearna akcja i operujące symbolami sceny, które jak gdyby celowo odciągają uwagę widza od ekranu i każą mu coś tam sobie w środku przemyśleć. Ja przemyślałam bardzo dużo, ale równie często nie mogłam oderwać wzroku od ekranu. Wielki, wielki film.

Na szczęście nie pozostałam w tym refleksyjnym nastroju za długo, bo po tej projekcji odbył się pokaz z cyklu „Muzyka moja miłość” - portret trynidadzkiej piosenkarki o pseudonimie artystycznym Calypso Rose. Reżyser Pascale Obolo wykazał się znamionującą wybitnych dokumentalistów umiejętnością takiego uporządkowania faktów z (jak się okazuje w trakcie - bardzo trudnego) życia artystki, że obraz ten ogląda się z równą uwagą, co najlepsze kino gatunkowe, dbające o odpowiednie budowanie napięcia. Ale jeśli nie skupiać się za bardzo na tej świetnej formie, powiedzieć trzeba, że Calypso Rose jest postacią o niespożytej energii życiowej, bezprecedensowo inspirującą.

Przyznają to kobiety, z którymi reżyser prowadzi rozmowy: Rose wychowała nie tylko całe pokolenie współczesnych artystek - nazwijmy je w ogromnym uproszczeniu „popowymi” - pochodzących z Afryki, nie tylko wpłynęła na muzykę powstającą już w Stanach Zjednoczonych, gdzie w pewnym momencie się przeprowadziła, lecz dała energię i narzędzia afrykańskim feministkom tzw. drugiej fali, pokazując, że można budować pozycję społeczną kobiet nie poniżając mężczyzn, tworząc pewne byty kulturowe, które dotąd trudno sobie było wyobrazić. Dość powiedzieć, że Calypso przed jej pojawieniem się na scenie był gatunkiem zarezerwowanym tylko dla mężczyzn - o słuszności wyboru takiej a nie innej drogi życiowej przekonała nie tylko muzyków, polityków i inne kobiety, ale też swojego ojca, który był pastorem i początkowo uważał, że calypso to narzędzie szatana. Zresztą, ostatecznie Rose sama została pastorem i udowodniła, że każda forma działalności człowieka może służyć rozwojowi duchowemu oraz służyć dobru ojczyzny. Brzmi to trochę pompatycznie, ale film w ogóle taki nie jest - składa się z uroczych mikrorozmów, małych odbić wielkiej Calypso Rose, która w wieku 70 lat, po pięciu atakach serca i dwukrotnym pokonaniu raka ma w sobie energię nastoletniej dziewczynki.

Niestety, namiot zaaranżowany na kino był tak przewentylowany, że od połowy filmu marzyłam tylko o zjedzeniu czegoś ciepłego i tak życie uratowała mi Zielona Tawerna, w której - pomimo późnej godziny i zamkniętej kuchni - panie kucharki wynalazły dla mnie jeszcze porcję pierogów  - najlepszych, jakie zdarzyło mi się jeść. Piękny księżyc odprowadził mnie na pole namiotowe, na którym wciąż się dogrzewam teraz, leżąc w pełnym słońcu i czarnych ciuchach. Trzeba zmagazynować energię na wieczór. Dziś wieczorem pokazy ciepło przyjętego na Nowych Horyzontach „Holy Motors”, portret małego-wielkiego Jimmiego Scotta pod tytułem „Wznosząc się ponad bluesa” oraz pokaz specjalny klasyka Federico Felliniego „Ginger i Fred”, dedykowany zmarłej w ubiegłym roku profesor Marii Kornatowskiej, która - jak wspominają organizatorzy - gościła na festiwalu od pierwszej edycji i z wielką pasją przybliżała jego widzom swoje ulubione włoskie filmy.

Jak już wspominałam wczoraj, odbędzie się też koncert Marcina Maseckiego, a na zamku w Janowcu - czyli na Drugim Brzegu - darmowy pokaz głośnego „Ki” Leszka Dawida. Festiwal trwa jeszcze cały weekend, pogoda obłędna, więc wyskubcie jakieś oszczędności i przyjedźcie chociaż na chwilę - mimo pewnych niedociągnięć, które trochę dały mi w kość, atmosfera jest naprawdę wyjątkowa. Fenomen polega na tym, że na pokazach jest bardzo dużo tak zwanej „nieprofesjonalnej” publiczności - o ile na Nowych Horyzontach dyskusje w salach kinowych były do omdlenia erudycyjne, tutaj widzowie bardzo żywo reagują na bieżąco na to, co dzieje się na ekranie. Odświeżające doświadczenie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze