1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Danuta Stenka: Trening z kaszubskiego

Fot. Rafał Masłow
Fot. Rafał Masłow
Dzieciństwo Danuty Stenki to maleńkie Gowidlino, w którym się wychowała. Miejsce, gdzie zamiast „dzień dobry”, ludzie mówili sobie: „niech badze pochwalony!”. Czasy takie, że dziewczyny ścigały się, która zapuści najdłuższe włosy. A kiedy w niedzielę rano puszczali „Czterech pancernych...”, wszyscy sąsiedzi po mszy schodzili się na telewizję.

Kiedy pomyślę o Kaszubach, o tych ludziach z czasów mojego dzieciństwa, przypomina mi się pewna historia. To było już po studiach, mieszkałam wtedy w Szczecinie, w służbowym, teatralnym mieszkanku na parterze. Któregoś dnia odwiedził mnie znajomy. Zapukał, a ja podeszłam do drzwi, nacisnęłam klamkę i po prostu je otworzyłam. „Nie zamykasz drzwi na klucz?! Czyś ty zwariowała?!” – powiedział. Po czym wygłosił wykład o wszystkich niebezpieczeństwach, które mi grożą. Że to parter, że każdy może tu wejść, z ulicy, z marszu, okraść mnie, zgwałcić, zabić... Udało mu się, zadziałał na moją wyobraźnię i od tej pory zaczęłam zamykać drzwi na klucz. Ale nie zapomnę tego obrzydliwego poczucia wstydu, które towarzyszyło mi jeszcze bardzo długo, kiedy ktoś przychodził do mnie, pukał i słyszał, jak przekręcam zamek w drzwiach. Dla mnie było to równoznaczne z traktowaniem mojego gościa jak potencjalnego włamywacza, złodzieja. U nas w Gowidlinie, kiedy sąsiad przychodził z wizytą, to pukał, otwierał sobie drzwi i jeśli nikogo nie było w zasięgu wzroku, głośno wołał: „niech badze pochwalony!”, żeby usłyszeli, że wszedł. Nikt się u nas przed nikim nie zamykał.

Z Kaszubami jest tak samo

Gdzie się urodziłam? W gminnej porodówce w Sierakowicach. Ilekroć jest mowa o moich narodzinach, mama wspomina, jak to pielęgniarka zszywała na moim przegubie tasiemkę z imieniem i nazwiskiem. Wypadła jej z ręki igła. Do mojego łóżeczka. Wszystkie panie szukały, ale nigdy jej nie znaleziono.

Mój tato urodził się w Gowidlinie, mama też pochodzi z Kaszub, ale z okolic Kościerzyny. Z Kłobuczyna. Jestem więc stuprocentową Kaszubką. Co to znaczy? Kiedy się mówi o góralach, wiadomo, o co chodzi. Silni, zawsze dadzą sobie radę. Myślę, że z Kaszubami jest tak samo. Musieli być dzielni, bo zawsze zmagali się z jakąś „łapą”, która próbowała ich wyrwać z korzeniami albo oderwać od korzeni. Musieli bronić swojej kultury, swojego języka. Jak nie przed Prusakami czy Niemcami, to przed powojenną władzą ludową, która wychodziła z założenia, że wszyscy powinni mówić jednym językiem. Do tego dochodzą kaszubskie ziemie. Trudne do uprawy, często piaszczyste i kamieniste. Nieurodzajne, chociaż przepiękne. Trzeba było nieźle harować, żeby na takich ziemiach utrzymać się z rolnictwa.

Ja chcę do domu!

Gowidlino z mojego dzieciństwa to miejsce, gdzie stały jeszcze chatki z muru pruskiego kryte strzechą. Było ich sporo. Nie przetrwała żadna. Zostało tylko zdjęcie, na którym jestem z moją córką. Dzisiaj 19-letnią, wtedy jeszcze w podstawówce. Pozowałyśmy razem na tle ostatniej takiej chaty, która jakoś krótko po tym zaczęła się rozpadać i już nie istnieje. Nie rozumiem, dlaczego jej nie uratowano.

Być może moi dziadkowie też mieszkali w chacie z pruskiej cegły. Tego nie wiem, nigdy nie widziałam ich domu, bo spłonął dokładnie w przeddzień moich narodzin. Po pożarze dziadkowie razem z pradziadkiem sprowadzili się do moich rodziców. Do jednego pokoju z kuchnią i pokoiku na strychu szkolnym. Moja mama była nauczycielką rosyjskiego w podstawówce w Gowidlinie, mieszkali z tatą w budynku szkoły. Żyliśmy tak wszyscy razem trzy lata, dopóki rodzice nie skończyli budowy nowego domu. I właśnie z przeprowadzki mam pierwsze wspomnienie. Takie naprawdę pierwsze: widocznie musiał to być dla mnie niezwykle ważny moment, skoro ja, trzyletnie zaledwie dziecko, zapamiętałam go. Pamiętam dokładnie, jak ustawione były wtedy meble. I że siedziałam na taborecie tyłem do szafy, a mama podłożyła mi blaszaną miskę z wodą, żebym umyła nogi. Dobrze wiedziałam, co się święci, że zaraz opuścimy to miejsce. Mama mówi, że po kilku godzinach spędzonych w nowym domu, choć był o niebo lepszy od ciasnego mieszkanka w szkole, poprosiłam: „Mamusia, zabierzmy firanki i chodźmy do domu”.

Język

Mój starszy o dwa lata brat od przedszkolaka rozmawiał ze swoimi kolegami po kaszubsku. A ja nie. Trudno mi powiedzieć dlaczego, ale wszystkie moje koleżanki mówiły do mnie po polsku. Rodzice zresztą też, chociaż między sobą używali kaszubskiego. Powodów mogło być wiele. Wiem, że pokolenie moich rodziców było sekowane za swoją odrębność. Najpierw jeszcze przez Niemców, a potem, już po wojnie, specjalnie sprowadzano nauczycieli z innych części kraju, żeby wyplenić wszelkie regionalizmy. Mój tata opowiadał mi o nauczycielce ściągniętej ze Wschodu, która tłukła ich za rozmowy po kaszubsku. Podejrzewam, że moi rodzice chcieli nam, dzieciom, tego oszczędzić. W każdym razie chociaż rozumiałam kaszubski, sama go nie używałam. Dopóki nie zostałam zmuszona. W siódmej klasie na lekcji wychowania obywatelskiego nauczyciel kazał nam się nauczyć legendy Gowidlina w oryginale. W naszej klasie były tylko dwie dziewczyny, które mówiły wyłącznie po polsku, moja koleżanka Mirka i ja. Obie wylądowałyśmy przy tablicy. Język stawał mi kołkiem w ustach, kaleczyłam słowa, a dzieciaki miały niezły ubaw. Wtedy postanowiłam, że będę mówić po kaszubsku. Babcia była moją trenerką. Bawiła ją moja nieudolność, ale wkrótce mówiłyśmy już swobodnie.

Dzisiaj, za każdym razem kiedy wracam do Gowidlina, na ulicy czy w sklepie mówię jak wszyscy: „niech badze pochwalony”. I zawsze słyszę odpowiedź: „na wieczi wiekow”. Mówiło się też: „Boze pomagaj”, czyli: „szczęść Boże”. Nie, to nie był odpowiednik „dzień dobry”. Mówiło się tak, kiedy przechodziło się obok kogoś, kto pracował w polu, w ogródku, w lesie... Nawet jeśli nie znało się tej osoby.

Wakacje na wyspie

Kiedy się mieszkało na wsi, wakacje miały zupełnie inny smak. Co roku w lecie przyjeżdżała do nas rodzina. Mama miała aż trzynaścioro rodzeństwa, kilkoro z nich mieszkało w Trójmieście. Kiedy przyjeżdżali do nas, rozkładaliśmy co tylko się dało: materace, podwójne koce i kołdry, spaliśmy na podłodze, nie było z tym problemu, zawsze wszyscy się zmieścili. Nikt się nie zastanawiał, gdzie przyjąć gości, czy będzie dość miejsca. Spało się też u dziadka i babci na dole albo w szopce na sianie. Ciocie i wujkowie przyjeżdżali ze swoimi dziećmi. Najfajniej było, kiedy wyruszaliśmy na dużą wyspę na Jeziorze Gowidlińskim. Spędzaliśmy tam całe dnie. Tata z wujkami przewozili nas tam łódką albo kajakiem, który sam skonstruował. Wyruszaliśmy rano, czasem nawet bez śniadania, szkoda było czasu, jadło się na miejscu. Na wyspie była plaża i ogromne drzewo, zdaje się buk. Potrzeba było kilka osób, żeby objąć jego pień. Prowiant zakopywało się w dołach, żeby te wszystkie masła, sery i pasztety się nie roztopiły, a napoje chłodziły się w wodzie.

Zabawne, bo pod koniec podstawówki w wakacje pojechałam na kolonie do... Warszawy. Dla mnie to było jak lot w kosmos. O Warszawie uczyłam się w szkole. Nie zapamiętałam wiele z tego wyjazdu. Głównie upał, nie do zniesienia wśród betonowych murów. Nam, dzieciakom, chciało się ciągle pić. Na ulicach stały saturatory, ale wychowawcy rzadko pozwalali nam z nich korzystać. A jak już pozwolili, to opijaliśmy się na zapas. Myślałam sobie: „A w Gowidlinie ciepła woda w jeziorze, dzieciaki i zabawa do późnego wieczora...”.

Żeby się tylko nie wydało

W pewnym momencie dopadł mnie kompleks wsi. Patrzę na swoje córki i widzę, jaki to dla młodych ludzi obciach, nie wiedzieć czegoś, co wiedzą ich rówieśnicy. Wyjść na głupka, na idiotę, który jest nie na bieżąco. A dla mnie, kiedy wyjechałam z domu i trafiłam do miasta, wszystko było pierwsze, nieznane. Musiałam uczyć się wielu rzeczy dla innych zupełnie oczywistych. W Gowidlinie była biblioteka, więc wiedziałam, jak się wypożycza książki, była poczta, więc umiałam nadać list i paczkę. Ale już na przykład nie wiedziałam, jak się kupuje bilet na pociąg, co to jest rezerwacja miejsc. Wstyd. Za każdym razem modliłam się, żeby się nie wydało. Żeby nikt się nie zorientował, że nigdy nie byłam w kinie czy na basenie. Że nic nie wiem, nic nie umiem. Trochę to trwało, zanim zrozumiałam, że Gowidlino nie jest moim problemem, ale moim atutem. Dotarło to do mnie jakoś na początku drogi zawodowej, że moje dzieciństwo, wieś, moje korzenie, to wszystko, co mnie uwiera, jest również prawdą o mnie. Z tego się składam. I żeby budować role, wcielać się w innego człowieka, muszę mieć jakiś punkt odniesienia. Więc nie mogę siebie zakłamywać.

Kartuzy

Po podstawówce poszłam do liceum w Kartuzach, oddalonego o 30 kilometrów od Gowidlina. Zamieszkałam w internacie. Moja przyjaciółka Grażyna, z którą nadal utrzymujemy kontakt, codziennie dojeżdżała autobusem, bała się mieszkać z dala od rodziców. W końcu spasowała. PKS-y były wtedy straszne. Wiecznie przepełnione, często ludzie, którym nie udało się wbić do środka, zostawali na przystanku. Najgorzej było zimą, drogi zasypane, autobusy utykały w trasie, wysiadało ogrzewanie. Ja też się bałam internatu. Życie na godziny, na dzwonki. O 22.00 gaszenie światła, trzy obce dziewczyny w pokoju. O 6.00 dzwonek na korytarzu, obowiązkowa gimnastyka, machanie rękami, jakieś przysiady. Ale kiedy się oswoiłam, poznałam ludzi, polubiłam to miejsce.

Wycieczka do teatru

Do teatru po raz pierwszy wybrałam się w liceum z wycieczką szkolną. O nie, przepraszam, nieprawda. O wiele, wiele wcześniej, jako kilkuletnia dziewczynka. Mama po długich poszukiwaniach w pamięci przypomniała sobie, że coś takiego miało miejsce. To musiał być teatr Wybrzeże w Gdańsku, ten sam, do którego trafiłam, kiedy zaczęłam naukę w studium aktorskim. Mama widocznie nie miała mnie z kim zostawić i zabrała ze sobą na wycieczkę szkolną z jej uczniami. Mieliśmy miejsca na balkonie. Pamiętam dokładnie: na otomanie siedziała kobieta w krynolinie i mężczyzna w kostiumie z epoki i białej peruce. Czyli prawdziwy królewicz i prawdziwa królewna. Nie rozumiałam, o czym rozmawiają, ale święcie wierzyłam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że to autentyczny świat, a ja mam w cudowny sposób do niego dostęp. Nie mogłam jedynie wyjść z zadziwienia, w jaki sposób mogli się przez wieki uchować tacy autentyczni w tym budynku, bo przecież na ulicach już się ich nie spotykało.

Nie za późno?

Nigdy nie zostałabym aktorką, gdyby nie upór mojej polonistki z liceum. Pani profesor Philip. Niestety, już nie żyje, a ja nie zadałam jej pytania, skąd ten pomysł, co ją tknęło. Nie występowałam na żadnych szkolnych akademiach. Pamiętam tylko, że na jej lekcjach zazwyczaj wybierała mnie do czytania na głos materiałów pomocniczych – wierszy, fragmentów powieści... Trochę mnie to wkurzało. Chodziłam do klasy matematyczno-fizycznej, a nasz język polski był idealną okazją, żeby sobie nadrobić inne lekcje, a miejsce miałam strategiczne, w ostatniej ławce. Trudno mi powiedzieć, czy w jakiś szczególny sposób odczytywałam te teksty. Pewnie coś musiało być na rzeczy, skoro pani profesor wysłała mnie w końcu na konkurs recytatorski. To było już w ostatniej klasie liceum. Pierwszy etap eliminacji odbywał się w domu kultury w Kartuzach. Pamiętam, że zapytali mnie, w której jestem klasie i który raz startuję. Odpowiedziałam, że w czwartej i że pierwszy raz. Usłyszałam: „Czwartej? Czy to ma sens?”.

Ale przesłuchali mnie i przeszłam do etapu wojewódzkiego. Pojechałam do Gdańska, powiedziałam swoje teksty – między innymi fragment „Nocnego lotu” Saint-Exupéry’ego – i wróciłam do internatu. Dopiero po dwóch tygodniach dowiedziałam się, że szukają mnie przez dom kultury, bo zajęłam drugie miejsce.

Na tym nie koniec, bo pani profesor wierciła mi dziurę w brzuchu, żebym złożyła dokumenty do szkoły teatralnej. Posłałam moje papiery do Wrocławia, ale nie pojechałam na egzamin. Wynalazła też Studium Aktorskie w Gdańsku przy teatrze Wybrzeże, tylko że akurat w roku, w którym zdawałam maturę, zawieszono nabór.

Tak mi namieszała w planach, że w końcu zostało mi to, co szło mi najłatwiej – rosyjski. Postanowiłam, że wrócę do moich pierwotnych planów. Że pójdę w ślady mojej mamy i zostanę nauczycielką. A jednak złożyło się tak, że i na te studia nie zdawałam. Podjęłam decyzję, że przeczekam. Że przez rok będę uczyć dzieci w szkole podstawowej w Gowidlinie, doszkalając się zaocznie – istniała wówczas taka możliwość – a potem zdecyduję, co dalej.

Ta w bordowej marynarce

Zaczęłam więc uczyć dzieciaki. I znowu ktoś przejął za mnie pałeczkę. Do Gowidlina przyjechał w tym czasie kuzyn mojej przyjaciółki Grażyny. To on pokazał mi w gazecie informację, że Studium Aktorskie przy teatrze Wybrzeże w Gdańsku wznawia nabór i czeka na ludzi stąd, z Kaszub. Obiecał też, że skontaktuje mnie z pewnym aktorem, który powie mi, jak przygotować się do egzaminów wstępnych. Tylko że ten aktor, pan Stefan, zaczął od opowieści, jaki to niewdzięczny zawód, szczególnie dla kobiety. Opowiadał o koleżance, która skończyła w szpitalu psychiatrycznym. Po każdej takiej historii zadawał mi pytanie: „I co? Jeszcze chcesz zdawać?”. Dziwna rzecz. Im bardziej straszył, tym bardziej byłam przekonana, że chcę.

Zaczęłam się przygotowywać, w końcu pojechałam na egzamin. Weszłam do szkoły, usłyszałam rozmowy na korytarzu. Ludzie byli tacy swobodni, rozmawiali o teatrze, tyle wiedzieli... Poczułam się jak ostatni wsiun. Pomyślałam sobie: „co ja tu w ogóle robię?!”.

Ale przeszłam do drugiego etapu. Przed kolejnymi egzaminami pojawiłam się w szkole wcześniej. Było jeszcze zupełnie pusto, tylko jakieś dwie dziewczyny szły za mną i rozmawiały. I nagle jedna z nich mówi: „Podobno najlepiej poszło dziewczynie z jakiegoś zadupia, takiej w bordowej marynarce”. Zdrętwiałam. Mówiły o mnie.

Zdałam, przyjęli mnie. Co by było, gdybym wtedy oblała? Nie spróbowałabym nigdy więcej. To wiem na pewno. Mogę też pokusić się o stwierdzenie, że ludziom, którzy namawiali mnie, popychali w tym kierunku, zawdzięczam swoje życie. Mój zawód jest moją pasją i wentylem bezpieczeństwa. Uwalnia od niebezpiecznej energii, która się we mnie kumuluje. A jednocześnie wiem, że ta energia jest mi niezbędna do uprawiania tego zawodu.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze