1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Dorota Masłowska - Między światami

fot. Rafał Masłow
fot. Rafał Masłow
Po jej głośnym debiucie, który wywrócił polską literaturę „do góry słowami”, niektórzy mówili, że napisała już swoją najlepszą książkę. Tymczasem wciąż pisze lepsze. W każdej kolejnej powieści czy sztuce stwarza świat, którego się nie spodziewamy. Ktoś powiedział, że odkąd się pojawiła, można już tylko pisać tak, jakby się tańczyło na rzęsach. Ale Dorota Masłowska jest bezwzględna wobec siebie. I bezlitosna dla dziennikarzy. W rozmowie „Zwierciadła” opowiada o swoim życiu między książkami .

– Jak wygląda życie, kiedy kończysz pisać?

– W tych okresach, kiedy piszę, wszystko mi się w życiu zgadza; to jest dla mnie pełnia. Praktyczna strona rzeczywistości może być zaniedbana, ale doświadczam tak wielkiej przygody umysłowej i duchowej, że wynagradza mi ona spanie w ubraniu. Euforia, adrenalina i dużo starych herbat. Wszystko mnie interesuje, wydaje się zabawne, wielomówne, pełne znaczeń. Potem, kiedy skończę pisać, jeszcze przez chwilę jestem szczęśliwa, nadmiernie rozmowna. Aż wreszcie przychodzi okres całkowitego osierocenia, kaca i wygnania. Jestem osobą z mocno zdefiniowanym powołaniem i kiedy pracuję, czuję się sprzęgnięta z życiem, spełniona, niezniszczalna. Potem oczywiście zaczynają się schody.

– Na kacu jesteś dłużej?

– Oczywiście. To porównanie jest całkiem trafne, bo to jest trochę jak wracanie z cudownego sylwestra. Przez kilka godzin śni ci się jeszcze, że na nim ciągle tańczysz, tylko już jakby w piżamie. A potem budzisz się, machając rękami w powietrzu, bez paliwa.

– Czytanie może być dopływem paliwa?

– Już myślałam, że nie, że literatura przestała wywoływać większe reakcje chemiczne w moim mózgu. Ale ostatnio wzięłam z półki Schulza, jakiś upokarzający egzemplarz, „lektury z opracowaniem”, zalany herbatą. Otworzyłam i zakręciło mi się w głowie, co to za spiętrzenie, korowód dziwacznych wizji, wszyscy spece z Pixara powinni się podać do dymisji. Nagle taka mała książeczka przypadkiem w środku dnia zabiera mnie na taki rollercoaster, jakiego nie ma w żadnym Disneylandzie. Byłam zdumiona i szczęśliwa.

– Kiedyś zachwycałaś się też złą literaturą, mówiłaś o czytaniu Rodziewiczówny.

– To prawda, lubię pokraczne twory literackie. Chociaż trochę szkoda już mi neuronów na złe książki.

– Jak zapełniasz po pisaniu poczucie odklejenia i pustki, o których mówisz?

– Samo się jakoś zapełnia. Jeszcze niedawno sporo podróżowałam, chociaż co do tych okresów prawda jest taka, że jak się jest jałowym, to nawet w kosmosie potrafi być bardzo nieinteresująco. Absorbuje mnie też oczywiście dom, życie rodzinne, robienie obiadów, prań, córka.

– Czytasz jej książki?

– Tak, bardzo dużo. Powinnyśmy być na logo akcji „Cała Polska czyta dzieciom”. Myślę, że jestem nieatrakcyjną i znudzoną partnerką rozmaitych zabaw dziecięcych, ale jako lektorka jestem niestrudzona. Chociaż teraz Malina sama zaczyna czytać. Dostała na urodziny książkę z dowcipami dla dzieci na każdy dzień roku, a są to absolutnie najbardziej czerstwe dowcipy świata. Chodzi i próbuje je opowiadać, co daje efekt psychodeliczny po prostu.

– Ty też kiedyś nauczyłaś się książki z dowcipami.

– No tak. Tylko moja była taka okropna dla dorosłych, czyli z dowcipami o wódce rozbitej na asfalcie i gołych babach. A Maliny są niewinne i hiperczerstwe.

– Twoja córka lubi słowa?

– Oczywiście, zwłaszcza takie długie, efektowne, żeby wszyscy się odwracali i dziwili, że to padło z ust osoby, która ma metr wzrostu.

– Czym cię zaskoczyła?

– Bardzo wieloma swoimi montypythonowskimi refleksjami, które produkuje jak fabryka. Widzę to po ilości karteczek i paragonów, na których sobie notuję te najbardziej przemyślne. Ciągle mnie zaskakuje to, że dziecko, nie mając wyślizganych torów myślenia, dochodzi do takich przedziwnych wniosków. Ja mówię: „pospiesz się”, a ona wzdycha: „no dobrze, niech diabeł się cieszy”.

– Zdarza ci się zapisywać na tych karteczkach również to, co ludzie mówią na ulicy albo w tramwaju, czy raczej zapamiętujesz?

– Mam mało wybiórczą pamięć, zapamiętuję bardzo dużo rozmaitych niedorzeczności, nazwisk, sformułowań; chociaż widzę, że to z wiekiem się osłabia. I muszę już trochę posługiwać się właśnie paragonami i innymi papierkami, których mam zawsze pełną torebkę. Potem wklejam je sobie do zeszytów. Ale są całe okresy, kiedy zwyczajnie nie chce mi się słuchać, podsłuchiwać, notować, interesować się. Jakbym była zdezaktywowana, na screensaverze.

– Jaki masz w takim razie stosunek do pisania, które – z tego, co mówisz – więcej ci zabiera, niż daje, skoro te okresy „dezaktywacji”, zamykania się na świat zewnętrzny są dłuższe?

– Widzisz, tak to nazwałeś, a ja nie wiem, w jakich jednostkach to policzyć. Spala mnie to, męczy, okrada i zawsze mogę wybuchać tymi moimi neurotycznymi tyradami na temat: „moje życie jest niezwykle trudne i męczące”. Ale tak jak już mówiłam: dla mnie pisanie to pełnia, która rekompensuje mi wszystko.

– A co jest tak naprawdę ważne dla ciebie?

– To jest dla mnie zbyt gruboziarniste pytanie.

– Co ma znaczenie?

– Pisanie i rodzina.

– Czy pisanie to taka sama miłość jak rodzina?

– To jest z kolei dziwne pytanie.

– Tu i tu jesteś w pełni sobą, na swoim miejscu?

– Tak.

– Co dzieje się z twoją rodziną, kiedy zaczynasz pisać?

– Myślę, że to nie jest zbyt kompatybilne, bo osoba pisząca przebywa trochę poza światem i trudno z nią się rodzinie rozmawia o tym, co robimy dziś z obiadem.

– Przeszkadza ci?

– W taki najnormalniejszy sposób, kiedy padają pytania o to, gdzie są nożyczki lub czy coś wyprałam. Trudno w szybkim tempie przemieszczać się między światem swojej wyobraźni a rzeczywistością.

– Jakie tematy cię teraz interesują?

– Najbardziej w tej chwili to totalna niedorzeczność wielkiego organizmu miejskiego, którą odczułam, kiedy wróciłam do Warszawy. Spędziłam dwa miesiące w domu na wsi. Teraz nie potrafię tego zrozumieć. Jeszcze mam w ciele wspomnienie harmonii, morza, pól i lasów, które widać z okna. A tu znowu jestem w świecie, gdzie osią życia jest zarabianie pieniędzy i ich wydawanie. Pojedynczo i parami. To oczywiście brzmi jak absolutny banał, ale mnie bardzo uderzyło.

– Masz jakiś sposób na życie w mieście?

– Ostatniej zimy mój sposób na życie w mieście wyglądał tak, że nie wychodziłam z domu. Ale pewnie są jakieś lepsze metody.

– Dom na wsi daje ci poczucie równowagi?

– Tak, proste życie przywraca mi poczucie proporcji.

– Będziesz tam pisać czy może budować życie poza książkami?

– Nie wiem, będę się regenerować, grzebać rękami w ziemi i wracać do pierwotnych sensów rzeczy. Warszawa jest dla mnie miejscem, w którym stopień maskarady jest nieznośny, tracę balans, wpadam w dygot. Sama nie zauważyłam, kiedy zaakceptowałam ten ostatni jako swój stan naturalny. Biegasz od astrologów, przez kina, do centrów handlowych, żeby jakoś zatupać swoją pustkę, niepokój...

– A tu czujesz się dobrze?

– W tym domu?

– W tym fragmencie Warszawy?

– Czuję się dobrze w domu, co też jest niebezpieczne, bo potrafię z niego nie wychodzić bardzo długo. Bunkrować się, ukrywać.

– Przed czym?

– Przed hałasem. I chaosem.

– Na twoim domu jest tablica informująca, że w czasie wojny był tu szpital polowy, dwie ulice stąd ukrywał się Marek Edelman. To ma dla ciebie znaczenie?

– W tej chwili? Nie potrafię się tym zainteresować. Ale kiedy pisałam „Między nami dobrze jest”, byłam tym porażona.

– Pisanie egzorcyzmuje?

– Tak jakby. Kiedy o czymś piszę, wydaje mi się to najważniejszą sprawą w życiu, dziwię się, że nie mówią o tym w „Teleexpressie”, że to nie jest na pierwszych stronach gazet. A później książka wychodzi, serce mi stygnie i potem myślę, dlaczego na Boga ten człowiek mnie o to pyta?

– Książka nie przestaje żyć w momencie, w którym kończysz ją pisać. Przeciwnie, dopiero wtedy staje się sprawą.

– Dla mnie odwrotnie. Pisanie to wielka medytacja nad jakimś zagadnieniem, przepuszczanie go przez siebie. Ale kilka razy już tego doświadczyłam, że opisana rzecz, przed chwilą jeszcze najbardziej paląca na świecie, przetacza się i mnie zostawia, porzuca jak naczynie, przez które się przelała.

– W grudniu debiutujesz w „Zwierciadle” felietonem kulinarnym. Kuchnia jest dla ciebie zmysłowa?

– To, co pisałam, zawsze było zmysłowe, chociaż nie zawsze przyjemnie zmysłowe. Jakbym miała raczej silnie rozwinięty zmysł niesmaku niż smaku. Więc moje marzenie o felietonie kulinarnym, które się spełnia, może się zdawać nieco dziwaczne. Kuchnia jest jednak afirmacją życia, a ja w swoich oczach uchodzę za osobę trochę dekadencką. Zawsze też dostawałam szału, kiedy próbowano wciągnąć mnie w dyskusje o modzie, osobowościach moich rodziców i ulubionej potrawie, bo ja chciałam pisać o rzeczach ostatecznych, społecznych, superważnych. Tymczasem zachciało mi się pisać o kuchni. Na szczęście ten felieton jest nie aż tak bardzo kulinarny, jak się zdaje.

– Zdarza ci się czytać książki kucharskie? Czy taka literatura jest w stanie ciebie pochłonąć?

– Pochłonąć chyba nie. Czytam książki kucharskie ze względów praktycznych, ale nawet te najbardziej poetyckie są przecież stylistycznie przewidywalne: smaczny, pyszny, cudownie kruchy. Intrygowało mnie, co się stanie, jeśli te wszystkie cudowności zacznie opisywać osoba tak umiarkowanie skłonna do afirmacji jak ja. Może to będzie coś w rodzaju kulinarnych komentarzy mojej córki: „to smakuje jak żelki macane przez dzieci”. Ten felieton wyniknął więc trochę z tej ciekawości. Ale jest w nim też przejaw pewnej sympatii do życia, w którą popadłam. W końcu zostałam fanką…

– Tej afirmacji?

– Zostawmy to, nie chcę tego nazywać. Wywiady zazwyczaj dokumentują moment wielkiej zmiany: „kiedyś to było tak, ale teraz jest zupełnie inaczej”, i denerwuje mnie, kiedy sama próbuję się wypowiedzieć w tej konwencji, chociaż właściwie nie wiem dlaczego.

– Są rzeczy, których się boisz?

– Oczywiście, ale to są zbyt romantyczne pytania jak na mnie, trącące darmową psychoanalizą.

– O czym wolałabyś rozmawiać?

– Już chyba o niczym. Już chyba wszystko powiedziałam.

– Nie lubisz rozmawiać?

– Zależy z kim. Ale lubię bardzo. Mało jest rzeczy wspanialszych niż udana rozmowa. Przez chwilę nie czujesz się siatką lecącą przez kosmos, przełamujesz swoją samotność.

– Często czujesz się samotna?

– Nie. To nie jest uczucie, tylko przekonanie, że człowiek jest hipersamotny. Bo przecież zbliżamy się i oddalamy z innymi ludźmi, ale tak naprawdę to iluzja, bo każda choroba, każdy ból zęba uświadamia, że jesteś totalnie sam, że kończysz się tam, gdzie twoja skóra, i nikt ci nie pomoże, nikt ci w tym nigdy nie ulży i nikt nie będzie tobą razem z tobą.

– Gdybyś mogła uciec, gdzie byś uciekła?

– Nad morze.

– Kiedyś uciekłaś znad morza do Warszawy.

– No tak.

– A Nowy Jork? Dlaczego jest miastem, w którym czasem musisz być?

– Bo potrafi mnie wciągnąć na karuzelę absolutnej ekscytacji, zasypać różnymi cudownościami, od rozmów, przez teatry, kina, restauracje, po parki, pączki, metro. Chociaż często mnie tak męczył, że siedziałam całymi dniami w mieszkaniu, bojąc się wystawić stopę. Poza tym jestem w nim kompletnie nieważna, bez śladu maski, którą noszę tutaj, i roli, którą muszę tu grać. Mam nawet klocki Nowy Jork do ustawiania. Budynki, taksówki.

– Masz swoje miejsca w Nowym Jorku?

– Miejscem, które budzi mój sentyment i poczucie odrobiny przynależności, jest ulica Lexington, gdzie pomieszkiwałam. Czasami, kiedy jest mi bardzo źle, oglądam ją na You Tubie, sfilmowaną z jakiegoś autobusu, pełną indyjskich restauracji i żółtych taksówek.

– Księgarni?

– Nie, raczej sklepów z ajurwedyjskimi pastami do zębów.

– Łatwiej jest być pisarką w Nowym Jorku?

– Pewnie tak, wiesz, że jest ich zapewne około 50 tylko na tych światłach, na których właśnie stoisz. Co odciąża twój los z niepotrzebnego ciężaru.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze