1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Jan Nowicki: Kiedy czerwieniłem się na twarzy

Fot. Rafał Masłow
Fot. Rafał Masłow
Zobacz galerię 3 Zdjęcia
W jego dzieciństwie spędzonym we wsi Kowal nie było żadnych teatrów, a wielkim światem wydawał się, z tamtej perspektywy, Włocławek. – Nigdy nie byłem człowiekiem, który lubi się podobać – twierdzi w dodatku Jan Nowicki. Jak w tych okolicznościach trafił na scenę? I zaistniał na niej tak skutecznie, że na zawsze?

Oto będę aktorem – jak podejmuje się taką decyzję?

Dziecko, dotykasz niesłychanie interesującego problemu i o tyle ważnego, że w moim wypadku niemal nie do uchwycenia. Zapytałem niedawno rozbudowaną na tych wszystkich kurczakach do nieprawdopodobnych rozmiarów młodą damę, cycofona takiego, lat 17: „A na jakie studia ty pójdziesz?”. „Nie wiem” – usłyszałem i bardzo możliwe, że długo jeszcze nie będzie wiedzieć, a niewykluczone, że nie dowie się nigdy, bo ktoś za nią pomyśli, jakaś ciotka, która jest profesorem uniwersytetu, jakaś mama stomatolog albo tata, który prowadzi biznes, coś wymyśli. Świat jest przepełniony łzami ludzkich losów, a nieszczęścia, w moim pojęciu, w 60 procentach polegają na tym, że ludzie robią nie to, co powinni. Ja też.

Ale pan jakoś nie płacze.

Bo to wszystko, co mnie teraz po latach otacza, łącznie z tymi winogronami na stole, tym Klimtem, tą fasolową, którą przed chwilą ugotowałem, i nawet tymi papugami, co dzioba zamknąć nie chcą, jest czymś nieprawdopodobnym. Wczoraj piłem wino, dziś też się napiję, zobaczę mecz. Jestem szczęśliwy, bo mnie się niewyobrażalnie powiodło, choć w życiu robiłem wszystko, żeby tak się nie stało, i uwierz – nie chciałem być aktorem.

W ogóle nic panu nie świtało? Nic a nic?

</a>

W ogóle mi nie świtało, więcej – do tej pory mi nie świta. Ja nawet do końca nie wiem, czy jestem aktorem, ale nie odbieraj tego jako pychy. Nie chcę po prostu gadać, jakbym był nie wiadomo kim. Nigdy nie myślałem, żeby być aktorem. Bo jak niby mogłem myśleć, skoro w moim dzieciństwie nie było żadnych teatrów? Ja nawet nie wiem, czy znałem wtedy słowo „aktor”, tak jak nie wiedziałem, że jest coś takiego jak fortepian, bo myślałem, że wszystko, co ma klawisze, jest pianinem. Strasznie mało wiedziałem i w niczym mi to nie przeszkadzało. Dziecko, ja żyłem w latach 50. w nędzy. Nam chodziło wtedy jedynie o to, żeby coś zjeść, żeby przytulić coś pod kołdrą i żeby sobie pospać.

I chciał pan tak egzystować w tym Kowalu? Nie niosło w świat?

Świat? Światem był dla mnie już Włocławek, a Toruń to już w ogóle był kosmos. Gdy jest się głodnym, nie marzy się ani o świecie, ani tym bardziej o aktorstwie. Poza tym nigdy nie byłem człowiekiem, który lubi się podobać. Bo choć inni nazywają to ładnie akceptacją czy też spełnieniem, to zawód aktora oparty jest na nadmiernej samoakceptacji. A ja tego nie cierpię. Wiesz, jak mnie uwiera, gdy ludzie śmieją się z dowcipów, które opowiadam? Sprawia mi to przykrość, zwłaszcza kiedy jestem na scenie. A w końcu po co widz idzie do teatru? Przecież nie po to, żeby oglądać czyjąś wątpliwość, prawda? Chce zobaczyć 100-procentowe przekonanie aktora, że jest piękny, utalentowany, dramatyczny, mądry, że to on jest najlepszym Hamletem świata. Czyli ja się nie nadaję, bo tego w sobie nie mam, szczególnie teraz, gdy wszystkie moje szczątkowe dokonania są raczej eleganckim odcinaniem kuponów. Nie uprawiam zawodu w takim wymiarze, by mieć na uwadze przekazanie komukolwiek czegokolwiek ważnego. A to Norwida powiem na głos, a to sam sobie jakiś wierszyk napiszę, a to, nie mając głosu, piosenkę zaśpiewam, zatańczę, mimo że nogi się plączą. I tak jakoś tę swoją aktorską bidę pcham albo może raczej dystans do samego siebie? A na pewno jakąś możliwość, żeby jeszcze się poruszać.

Albo raczej złudzenie, że chce się panu ruszać?

Tak, pcham raczej złudzenie, bo przecież mi się wcale nie chce ruszać. Ale z kolei nie mam tyle siły, żeby leżeć. Elegancko trwam więc w tym zawodzie tak chyba od 1958, gdy zdawałem maturę przy ulicy Próchnika 32 w Łodzi i pani dyrektor powiedziała: „ty pójdziesz do szkoły teatralnej”.

Tak gładko jej z panem poszło? Nie wierzę.

Nie było wyjścia, bo miałem fatalną opinię, zaliczyłem sześć czy siedem szkół średnich. Nie byłem chuliganem, ale niespokojnym duchem, który gdy pomyślał, że chce wyjść, to wychodził i nieważne było, czy wtedy jest akurat lekcja, czy nie. Rozwalałem wszystko po drodze, ale nigdy nie robiłem tego z agresji. Nie wiedziałem po prostu, co to jest poczucie obowiązku, bo nikt nie umiał mi tego zaszczepić. Wyjechałem z domu, mając 13 lat. Do internatu w Bydgoszczy. Stamtąd uciekłem do Włocławka, potem do Radziejowa i tak jeździłem. Gimnazjum Ziemi Kujawskiej, Technikum Przemysłowo-Pedagogiczne Centralnego Urzędu Szkolenia Zawodowego, czyli TPPCUSZ, bo myśmy wtedy żyli w czasach skrótów, Liceum Kulturalno-Oświatowe, jeszcze jedno w Bydgoszczy. Szedłem przez świat w jakimś śnie, czy to był Kraków, czy Łódź, nigdzie nie mieszkałem tak naprawdę, nie zakotwiczyłem, nie miałem kogoś bliskiego. Byłem cały czas...

Świadkiem własnego życia?

Tak, świadkiem, widzem. Przyglądałem się temu zjawisku i szedłem dalej, dokąd chciałem. Z maturalnej klasy też zresztą uciekłem.

Boże, wiem, po wilcze uszy. Ale dlaczego?

Myślałem, że się dorobię. Pojechałem ze Zdzichem za Elbląg, gdzie spaliśmy w tak zimnym pokoju, że szron był aż na ścianach. Wreszcie któregoś dnia usłyszeliśmy jednak to „auuuu”! Wycie wilków… Stanęliśmy ze Zdzichem jak wryci. To już. Będą wilcze uszy, które sprzedamy, trochę grosza, będzie dobrze. I nagle jakiś kolejarz przyjeżdża rowerem i mówi: „Jakie wilki? To pogłębiarka na zalewie”. No to co? Musiałem wrócić do liceum. Dyrektorka lubiła mnie mimo tych wilczych uszu i to ona spowodowała, że przyjęli mnie do Łodzi. Kazała mi recytować, co robiłem z niesłychanym obrzydzeniem i dobrym skutkiem, z taką czarną, wielką polonistką, której śmiertelnie się bałem. Stawiała mnie na dywaniku i dawaj „Jak Janosik tańczył z Cesarzową” Kazimierza Przerwy-Tetmajera albo „Kochany Poeto Ruin” [wstęp do „Balladyny” Juliusza Słowackiego w formie listu do przyjaciela Zygmunta Krasińskiego]. A to był jeszcze okres, kiedy czerwieniłem się na twarzy.

Kiedy się skończył?

Dobre pytanie, bardzo dobre, aż boję się na nie sobie odpowiedzieć… To piękny okres, kiedy mężczyzna umie się jeszcze zarumienić. Nie wiem… kiedyś mi to przeszło, tak jak przechodzą łzy, człowiek beczy, beczy, beczy, a w pewnym momencie przestaje. Muszę się nad tym mocniej zastanowić, wiesz? W maturalnej klasie jeszcze się jednak czerwieniłem i do tego robiłem błędy ortograficzne, a wtedy nie istniała dysleksja. Mimo że dużo czytałem, nie byłem w stanie się tego wyzbyć.

Sztandarowy błąd?

„We fsi” pisałem. W życiu nie zdałbym matury, gdyby pani Karwacka nie poprawiła moich błędów, bo wolno było zrobić jeden, a ja zrobiłem z 16. Ale ona mnie uwielbiała, bo miałem najlepszą pracę i nikt poza mną nie napisał o poezji 20-lecia międzywojennego. Cała reszta w tych Reymontach i Mickiewiczach skrobała. Matematykę na prośbę pani Olesiowej ściągnąłem: „Ty, broń Boże, sam nie kombinuj, tylko przepisz, bo nic nie umiesz”.

Jak pan myśli, skąd to szczęście do ludzi?

Nigdy ich nie kokietowałem dobrymi rezultatami, byłem uczciwy w tym, że nie umiałem, szczerze czegoś nie potrafiłem, a poza tym nie zależało mi, autentycznie nie cierpiałem, że czegoś nie wiem, mnie nie bolało, wiesz? Gdy mnie wyrzucali, to zawsze mnie wyrzucili, i już. Ale maturę jakoś zdałem i przystąpiłem do egzaminów w szkole teatralnej w Łodzi.

Jak się pan wystroił na egzamin?

W pożyczonym garniturze poszedłem. Od Zalewskiego Stasia, kontrabasisty, bo on jeden w internacie miał garnitur. Nie wiem, dlaczego w ogóle wydało mi się, że trzeba mieć garnitur, ale skoro na pogrzebach trzeba, to widać na uczelnię artystyczną, gdzie było 600 kandydatów na kilkanaście miejsc, też – chyba tak kombinowałem. Oczywiście, był i Janosik z Cesarzową, i ten nieszczęsny Poeta Ruin. Przyjęli mnie. Gdzieś po miesiącu miałem jednak dosyć, bo ci ze starszych roczników byli ważniakami, a te pierwszoroczniaki jak ja musiały chodzić po ścianach. „Kurde, ci tacy ważni, ja taki biedny, po co ja tu w ogóle jestem? Potrzebne mi to?” – pomyślałem i wszystkich oszukałem. Kolegom powiedziałem, że idę do zespołu Śląsk, żeby mi się świat otworzył, pani dziekan, że matka jest chora i muszę na nią zarabiać, a matce, że nie dali mi stypendium. A wyjeżdżając z Łodzi, zapomniałem zakręcić kran i zalałem cały akademik, bo mieszkałem na piątym piętrze.

I dokąd tym razem pan tak uciekł?

Do Kowala. I ta biedna moja matka po dwóch tygodniach mówi: „Synku, ja ci dam te 200 zł, żebyś miał tam z czego żyć”. „Kurde jego mać – myślę sobie – trzeba wracać do szkoły”. Po pierwszym semestrze byłem najlepszym studentem na roku, bo raptem ktoś powiedział mi, że dobrze udaję, że to krzesło jest dzieckiem, i wszystko byłoby w porządku, gdybym nie był głupi. Jezu, i to jaki głupi! Odbiło mi i to całkiem serio: „Jeżeli jestem dobry, to muszę pić piwo, mieć dużo kobiet i grać w karty” – postanowiłem wtedy, bo tak mi się kojarzył aktor. No, to jak poszły konie po betonie! Od razu na wstępie przegrałem półroczne stypendium w pokera na bony i nie było litości – taki jeden typ bezczelny pół roku czekał pod moimi drzwiami. Po latach spotkałem go przypadkiem w Kielcach.

Co mu pan powiedział?

Nic. Spojrzałem na niego jak na szczura, bo rozumiałem już, jaki on był nie fair w stosunku do kolegi, ohydny. Zabrał mi wtedy całe stypendium, a ja, oczywiście, przestałem chodzić na zajęcia, zresztą nie było na nie już czasu.

Studentki?

Nie tylko.

Aktorki?

Tak.

Panie z kasy PKP, kelnerki, konduktorki?

Wszystkie. Zostałem królem życia, biednego, lecz bujnego. A w szkole zostawili mnie na pierwszym roku, to ważny szczegół, bo nikogo się tak nie zostawia. Na drugim można, ale po pierwszym albo się wyrzuca, albo daje na drugi rok. Ale oni musieli mnie lubić. Pamiętam, że nauczyciele i asystenci poskładali się po 50 zł, żebym miał co jeść. Powinienem był to docenić, ale gruba pani Jadwiga Chojnacka, mocna aktorka i opiekunka roku, która nie znała mnie z egzaminów wstępnych, powiedziała: „A ty, co tu robisz? Przecież ja cię nie znam”. „Pani mnie nie zna, to ja też pani nie znam”. I wyszedłem. No i musieli mnie z tej szkoły wreszcie wyrzucić, nie było wyjścia. Jakiś węgiel przerzucałem, zarobiłem parę groszy, przegrywałem w karty, waletowałem w akademiku, a potem poznałem kobietę, która miała duże radio Tatry.

Czego słuchaliście?

Freda Buscaglionego. „Kriminal Tango”. Dziecko, teraz widzę, że to w ogóle może o to poszło! Bo Fred śpiewał to swoje tango, a ona z lekkim akcentem, bo była trochę ze Wschodu: „Ale to musi być chłop”. „O, kurde – myślę sobie – powinienem ją zostawić, niech sobie szuka swojego Buscaglionego”.

Ale wtem?

Wtem wojsko polskie zaczyna mnie szukać, chcą, żebym służył. W ostatnim momencie kupiłem „Kurier Polski”, w którym na pierwszej stronie widniało ogłoszenie, że kopalnia węgla kamiennego Bytom 8 reklamuje od wojska. No to wziąłem swój tobołek i pożegnałem miłośniczkę Freda Buscaglionego.

Miała jakieś imię?

Irena. I pojechałem do Bytomia, a stamtąd tramwajem do Miechowic na ulicę Racjonalizatorów 32. Zamieszkałem w Domu Górnika i było mi dobrze. Polubiłem tych ludzi przedziwnych, bo tam każdy przed czymś uciekał. Kryminaliści z całej Polski, wykolejeńcy, analfabeci. Zdarzało się, że pisałem za nich listy miłosne.

A oni nie mogli nawet zobaczyć, jakie pan okropne błędy robi.

No, właśnie. A wiesz, jak budzili mnie w nocy?

Mówili przez sen.

Strasznie głośno pili herbatę. Siorbali w dużych kubkach tak, że rezonowało to jak gitara.

Ilu chłopa mieszkało z panem w pokoju?

Pięciu chłopa. Szychty poranne, popołudniowe, nocne. To był sakramencko świetny rok, bo tam zorientowałem się, co znaczy obowiązek i niebezpieczeństwo. Kiedyś na spotkanie w naszej stołówce przyjechał Gustaw Morcinek i ja mu wyrecytowałem ni stąd, ni zowąd duży fragment „Judasza z Monte Sicuro”, którego jakoś mimochodem nauczyłem się gdzieś po drodze. Potem odprowadziłem go do tramwaju. „Co ty tu robisz, chłopie?” – spytał Morcinek. „No, pracuję pod ziemią”. „Panie, ja prawie że zemdlałem, gdy pan wyrecytował tego Judasza”. Zobacz sama, dziecko, jak to wszystko długo trwało. Jaka ta droga do aktorstwa pokrętna, co? I to nie koniec szukania. Była jeszcze jakaś próba dostania się do zespołu Śląsk, ale nie mogli mnie przyjąć, bo nic nie umiałem. Ani śpiewać, ani tańczyć. Jednak w pewnym momencie wziąłem sobie na pamiątkę hełm, który od razu gdzieś zgubiłem, i zrezygnowałem z kopalni. A potem musiałem uciekać z Domu Górnika, bo z powodu hełmu mnie gonili. Ale nie dogonili! I znowu wezwanie z wojska, Boże jedyny!

Jezu słodki!

Jadę do Łodzi, skąd mnie wyrzucili. Idę do profesora Modrzewskiego, filozofa z wykształcenia, wynalazcy i przedwojennego gruźlika jak z Dostojewskiego. Kasłał, pluł do butelki i miał nadmiernie ponętną żonę jak każdy gruźlik, głupią żonę. Kiedy ją poznał, była tak głupia, że gdy wchodzili na wieżę mariacką, spytała, czy wziąć suchy prowiant. I profesor mówi tak: „Chodziła po tym domu taka głupia, to ją pchnąłem do liceum, żeby maturę zdała. Ani się obejrzałem, patrzę, a ona znowu mi tu chodzi, to ją za przeproszeniem na filologię. Skończyła. A teraz wie pan, dlaczego nie ma jej w domu? Wmówiłem jej, że ma piękny głos i chodzi na lekcje”. Buziuńka do niej mówił i bardzo ją kochał. I wszystko fajnie, ale ja już goły całkiem byłem… „Proszę pana, pojedzie pan do Krakowa, tak, ale nie ma pan pieniędzy. Proszę umyć wszystkie butelki, które Buziunia zostawiła, pozbierać z tego pieniądze. Ponadto może pan jechać parowozem i węgiel wrzucać – wtedy dojedzie pan darmo, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży butelek posłużą panu na pokarm. Ja, proszę pana, coś panu narysuję. Takie urządzenie, za pomocą którego będzie pan mógł wozić walizki w Krakowie, i tak pan będzie żył”. I niemal 50 lat temu narysował mi to, na czym w tej chwili na lotniskach wozi się walizki. A i dał mi jeszcze list polecający do profesora Merunowicza w Krakowie.

Zna pan jego treść?

„Kochany Jerzy, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Mam nadzieję, że Twoja Marysia jeszcze żyje, bo moja Buziunia tak. Wysyłam Ci kandydata na studia, aktorem w życiu nie będzie, bo jest leń, niezorganizowany i wariat bez charakteru, ale mam do niego słabość. Twój Henryk”. Tak zaopatrzony dotarłem do Krakowa. I tu już byłem gorzej ubrany, bo nie było Zalewskiego. Wchodzę na scenę: „A co pan myśli, że to jakiś przytułek, ten Kraków? Raz pan był w szkole teatralnej, był pan?” „Tak, nawet dwa razy”. „Ach, czyli pan dublował pierwszy rok, a tu pan chce trzeci, tak?… No, dobrze, niech pan coś pokaże” – zaatakował dziekan. No ja jeszcze raz: „Kochany Poeto Ruin” i do tego jeszcze oczywiście Janosik z Cesarzową. I… widzę, że oni zasypiają, ci starcy, głowy im opadają, a dziekan mówi: „Proszę pana, a nie ma pan niczego takiego, żeby jakieś jajo miało?” No, miałem. „Do prostego człowieka” Tuwima.

Gdy znów do murów klajstrem świeżym/Przylepiać zaczną obwieszczenia,/Gdy „do ludności”, „do żołnierzy”/alarm czarny druk uderzy…

Absurd. Oni zasypiają, ja stoję. „A z czego pan będzie tu żył? Na stypendium pan liczy?” „Panie dziekanie, mam taki plan wózeczka na kółkach… No, nawet przy sobie mam, a dał mi go profesor Modrzewski”. Dziekan w szoku: „Co pan mi opowiada? Jakiego znowu wózeczka?”. I w tym momencie obudziła się babcia Halina Gallowa: „Uspokój się, Gienio. Pan pozwoli, proszę pokazać”. I ja wyjaśniam tej staruszce z komisji, jak działa wózeczek, a reszta patrzy jak na wariatów. W ten sposób znów zostałem studentem szkoły teatralnej, wciąż nie mając jakiejkolwiek ochoty, żeby być aktorem.

Przejechał pan na wózeczku, brawo.

Tak. I dobry miałem rok, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Krystyna Mikołajewska, Anna Seniuk, fajne dziewczyny. Sceny współczesne, klasyczne, wiersz, proza, jak to zwykle, i tak to leciało.

I wciąż żadnych uczuć do zawodu?

Słuchaj. Pamiętam, że miałem scenę z „Widoku z mostu” Arthura Millera, po której poszliśmy z kolegami do stołówki przez krakowskie Planty. Był z nami Krzysio Kumor, który chętnie ferował wyroki, bo liznął trochę UJ, więc był rozgarnięty. Idziemy do tej stołówki i ten zaczyna wystawiać cenzurki kolegom. „Najlepszą scenę na roku ma Janek”. I ja słucham, że Kumor, wielki rozgarnięty Kumor, powiedział, że moja scena jest najlepsza! Od tego momentu robiłem pięć razy więcej od innych, zacząłem studiować sam ze sobą, zorientowałem się, jaki to nieprawdopodobny rajc, jaką władzę posiada aktor. Popadłem w amok zupełny, bo poczułem tę niebywałą potęgę. Nie tylko ja. Za chwilę wszystkie krakowskie teatry mnie chciały. Zaczęli mnie obsadzać, kazali pracować. I tak pracuję 45 lat. Bez większego przekonania, bez poczucia spełnionej misji i marzeń w tej dziedzinie. Skoro padło na mnie, będę aktorem. Ale mimo że ta moja droga była dość siermiężna i tak uważam, że była zbyt łatwa. Aktorstwo to zawód łatwy, przy wszystkich trudnościach, jakie stawia. Wystarczy trochę, i już. Fotogeniczność, pamięć, wdzięk czasami i to już jest trochę aktorstwo. Tymczasem aktorzy powinni więcej pracować.

A jak mieliby to robić?

Tak jak sobie myślałem na samym początku, nie chodząc do teatru. I może to jest cała tajemnica. Bo dlaczego nigdy nie wierzyłem, że będę aktorem? Mnie się wydawało, że ja do każdej roli będę sobie musiał wymienić wszystko, co we mnie, łącznie z flakami, zębami, palcami, myśleniem, że wszystko musi być od początku do końca inne.

Zobacz, jakie to było głupie śliczne myślenie… Ale to się sprowadza do tego, że grasz świetnie Artura w „Tangu” Mrożka i potem przez pięć lat role arturopodobne. Później Stawrogina i stawroginopodobne i wreszcie wiesz, że aktor gra pięć, sześć ról ważnych, a cała reszta to nawiązania do poprzednich. A w międzyczasie życie przemienia się w teatr, teatr w życie. Przynajmniej mnie wszystko się w pewnej chwili pochrzaniło w ogóle. I wcale nie chciałem z tego bełkotu wychodzić, on stał się moim sposobem na życie, nazwijmy to górnolotnie filozofią. Filozofią, z której starczy na wodę kolońską i dobry napój. I ja to lubię.

Bo gdybym był tak znakomity jak Tadeusz Łomnicki, mógłbym umrzeć z głodu, proszę bardzo. Ale być zwykłym Nowickim, nie wiadomo nawet, czy aktorem, i biedować? A idź tam!

Jan Nowicki (ur. w 1939 r.) aktorem być nie chciał. Za jego rolę życia uważa się „Wielkiego Szu”, choć on sam (jeśli już) woli siebie np. w roli Stawrogina w spektaklu wg Fiodora Dostojewskiego. Wieloletni przyjaciel Piotra Skrzyneckiego, któremu poświęcił cykl felietonów-listów wydanych pod postacią książki „Między niebem a ziemią”. Do siedemdziesiątki był kawalerem, wiążąc się z kobietami na dłużej (węgierska reżyserka Márta Mészáros) lub krócej (kto by zliczył). W 2009 r. został mężem tancerki i choreografki Małgorzaty Potockiej, a na świadka poprosił Andrzeja Grabowskiego. Ślub odbył się w jego rodzinnym Kowalu, do którego co roku wraca w stroju św. Mikołaja i, jeżdżąc saniami, rozdaje mieszkańcom wioski prezenty. Ojciec aktora Łukasza Nowickiego. Lubi fasolową (gotuje sam) i zmrożoną wódeczkę.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze