1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Marcin Bosak: Chłopak z Bałut

Fot. Zosia Zija i Jacek Pióro
Fot. Zosia Zija i Jacek Pióro
Jest jednym z najciekawszych aktorów swojego pokolenia. Zawodu i życia uczył się od Bruce’a Lee, ale też od swojego syna. Przez lata ćwiczył karate, dzisiaj uprawia sztukę walki bez walki. Marcin Bosak skutecznie prowokuje los.Po prostu szczęściarz.

Podobno umiesz zaklinać rzeczywistość?

Najważniejsze spotkania zawodowe wzięły się z mojej intensywnej wiary, że mogą się zdarzyć. Jestem szczęściarzem, bo to, co mi się przytrafia, jest wyjątkowe. Oczywiście, wierzę w siłę marzeń, bardzo, choć to może brzmi pretensjonalnie. Marzyłem o współpracy z Krystianem Lupą, odkąd zobaczyłem jego „Wymazywanie” w Teatrze Dramatycznym, będąc jeszcze na studiach. Pomyślałem wtedy, że bardzo chciałbym u niego zagrać. To się udało, dwa lata temu zaproponował mi udział w spektaklu „Persona. Marilyn”. Czekałem na tę współpracę dziewięć lat. Podobnie było z Agnieszką Holland. Oglądając jej filmy, miałem poczucie, że jest w nich to wszystko, co mnie naprawdę interesuje w kinie, robiły na mnie ogromne wrażenie. Przed laty łódzka szkoła filmowa organizowała warsztaty prowadzone przez Agnieszkę Holland, a uczestniczyła w nich moja partnerka życiowa Monika Pikuła. Pojechałem tam tylko po to, żeby dać Agnieszce swoje zdjęcia. Wręczyłem je i wyszedłem. Zaklinałem rzeczywistość, żeby coś z tego wynikło. No i spotkaliśmy się, najpierw przy serialu „Ekipa”, gdzie poznałem też jej córkę Kasię Adamik i siostrę Magdę Łazarkiewicz. Była dobra wymiana energii, ziarno zostało zasiane. Może Agnieszka myślała, że byłoby warto kontynuować tę pracę.

Bardzo się ucieszyłem z kolejnego spotkania przy dubbingu do filmu „Janosik. Prawdziwa historia”. Oczywiście, to była zupełnie inna praca, w studiu, ale też mój apetyt na kolejną rolę u Agnieszki rósł. Wiedziałem, że przygotowuje się do filmu „W ciemności”. Jechałem samochodem i słuchałem wywiadu z nią. Wynikało z niego, że zdjęcia się zaraz zaczynają. Myślałem, że obsada jest skompletowana. Pamiętam, że pomyślałem i zdaje się powiedziałem głośno: „Kurczę, chciałbym zagrać w tym filmie”. Chwilę później dostałem zaproszenie na casting. Wycofał się jakiś koproducent, co znaczyło, że część ekipy zostanie zmieniona, bo przy międzynarodowych koprodukcjach jest wyraźnie określone, który koproducent angażuje członków ekipy ze swojego kraju. Słyszałem później, że te role, które gra Julka Kijowska i ja, mieli grać Kanadyjczycy. W ten przypadkowy sposób dołączyłem do obsady. Ale jak mówiła moja pani profesor, przypadek to chytry sposób Boga na to, żeby pozostać w ukryciu.

Nie wierzysz w przypadki?

Wierzę w marzenia. I przyjemność, jaką daje samo marzenie o czymś.

Umiałbyś poprosić reżysera o rolę?

Mam poczucie obciachu w takich momentach. Nie lubię się narzucać, nie jestem tupeciarzem. Na ile siebie znam, to nie wchodzi w grę.

Czego nauczyłeś się od Agnieszki Holland?

Ciągle podnosić poprzeczkę. Wielcy twórcy to mają, a Agnieszkę uważam za takiego twórcę i indywidualność. Stawiając samej sobie poprzeczkę wysoko, podnosi ją projektowi i wszystkim w niego zaangażowanym. Wymaga to ogromnej pracy i koncentracji. Nawet kiedy wydaje mi się, że już rozumiem, jak zagrać, nie mogę przestać pracować, staram się drążyć. Taki ferment jest twórczy.

Agnieszka Holland mówiła, że film „W ciemności” okupiła łzami. Jej napięcie było odczuwalne na planie?

Ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że coś jej się wymyka spod kontroli, chociaż, rzeczywiście, napięcie bywało odczuwalne. Nie wiedzieliśmy, z czego wynika, ale paradoksalnie powodowało w nas nerwowość sprzyjającą tematowi, który próbowaliśmy udźwignąć. Ta nerwowość sprzyjała atmosferze, która mogłaby panować w momencie zagrożenia, a o tym traktuje film. Staram się zawsze zamieniać w pozytyw to, co mnie spotyka, skorzystać z każdego doświadczenia. Nie skupiałem się na powodach tego napięcia, tylko starałem się zrobić z niego użytek. Zdaje się dopiero w Lipsku zorientowałem się, że są jakieś kłopoty produkcyjne, bo plan nie był przygotowany, jak powinien. Poszedłem do Agnieszki i zapytałem, czy coś się stało i czy trzeba komuś „wpierdol spuścić”. Roześmiała się i powiedziała, że tak.

Rozumiem, że taki stres jest częsty w twoim zawodzie. A praca z Krystianem Lupą? To chyba nie jest łatwy reżyser. 

W pracy z Krystianem wszystko trwa długo i czasami masz wrażenie, że nie wiesz, kiedy powstał spektakl i przebiegł ten proces, jaki przechodzi aktor. Któregoś dnia nagle poczułem się uzbrojony, mogłem spokojnie wyjść na scenę, może nie z bezczelnością, nie nazwałbym tego też poczuciem przygotowania, ale z pewnym ryzykiem, na które już mnie było stać. Proces stawania się postacią właściwie się nie kończy, bo Krystian jest obecny na prawie każdym spektaklu. Jeśli przedstawienie nie jest dobre, to widać, że Krystian naprawdę się fizycznie źle czuje. To jest organiczne. Jego słychać – wysyła sygnały, że aprobuje, że coś ciekawego się zdarzyło. Jest z nami, nie przestaje pracować, opiekuje się. To postawa godna naśladowania.

A kiedy nie jest zadowolony?

Sygnały też są wyraźne.

I wtedy aktor koryguje siebie?

Nie można ulegać tej presji i nagle zacząć analizować siebie na scenie. Trzeba się z tego wydobyć. W skrajnych wypadkach Krystian wychodzi i nie ogląda przedstawienia, uwalniając się od odpowiedzialności – zdaje sobie sprawę z tego, co może narzucać. Kiedyś, ale przy okazji innego przedstawienia, powiedział, żeby nie brać go pod uwagę w takich momentach. Jednak trudno nie brać go pod uwagę. On jest zawsze partnerem. Jest reżyserem totalnym, bo nie ma marginesu bezpieczeństwa. Każdemu aktorowi życzę takiego spotkania, bo to bywa obłędne. Kiedy przyszedłem na swoją pierwszą próbę do „Persony. Marilyn”, a dołączyłem później z powodu przygotowań do innej premiery, trafiłem akurat na świeżo napisaną przez Krystiana scenę, w której grają Kaśka Figura i Sandra Korzeniak. Był w stanie emocjonalnym obu tych postaci. Rozmontował mnie kompletnie. Nie wierzyłem w to, co się dzieje. To nie była histeria, tylko głębokie zrozumienie stanu, w który się wprowadził. Po prostu przeprowadził im emocjonalnie całą scenę – to było coś pięknego, niesłychanego.

Czy taki reżyser może być niebezpieczny dla aktora?

Nie wiem, to zależy, z kim się spotka. Myślę, że ktoś może czuć się zdominowany pracą z Krystianem, bo zagarnia aktora w swój świat. Ale dla mnie to piękny świat. Nieustanna wymiana energii. Jego nie interesuje aktorzenie. Trzeba zainwestować w to spotkanie jakiś pierwiastek siebie.

Zdarza się tak, że aktor się wstydzi w procesie budowania roli?

Mogę mówić tylko o swoim doświadczeniu. Pracowałem z Lupą przy tej jednej produkcji. Sceny nago, które mam z Sandrą, były na początku barierą, z którą musiałem się uporać. Ale Krystian zadbał, żebyśmy się nie wstydzili, nie zgwałcił nas tam, a jedynie określił ramy, jakie go interesują w improwizacjach. Istnieje w nich ryzyko, które sobie fundujemy, jakiś poker, ale spowodował, że tę nagość traktuję jak poezję, nie wiem, pisanie wiersza. Pozwolił nam na własne próby rozumienia rzeczywistości – słowa, które mówimy w tej scenie, są przez nas napisane. To jest dla mnie oczyszczające.

A kiedy wracasz do domu, masz wciąż ochotę na rozmowy o teatrze?

Oboje z Moniką jesteśmy aktorami. Mamy dużo przyjaciół w środowisku. To stały temat. Ostatnio staramy się nadrabiać zaległości teatralne i filmowe, w końcu chcemy zobaczyć wszystko, co przegapiliśmy w związku z intensywną pracą. Chcemy się zorientować, co siedzi ludziom w głowach. Staramy się czytać i dużo rozmawiamy o książkach. Trzy lata temu wyrzuciliśmy telewizor, co sprzyja rozwojowi. Kiedyś chciałbym spróbować reżyserii. Chcę się do tego przygotować, bo pokusa jest, ale na razie mam za mało doświadczenia życiowego, za mało książek przeczytałem.

To prawda, że twoim idolem jest Bruce Lee?

To zabawne, bo sięgnąłem ostatnio do książki „Bruce Lee. Sztuka kształtowania ciała” Johna Little’a i znów do niego wracam. Miałem kiedyś pomysł, żeby napisać pracę magisterską, która łączyłaby filozofię Bruce’a Lee z aktorstwem. Pisał, że jesteśmy jak woda, a woda przybiera kształty naczynia, do którego ją wlejesz. Ta filozofia pasuje do uprawiania zawodu aktora. Spektakl zawsze jest wynikiem spotkania, jak w pojedynku. To, jak walczysz, spowodowane jest tym, kim jest przeciwnik. Spektakl to takie spotkanie, które daje wspólny efekt, bo swoje doświadczenie wypróbowujesz na partnerze, a on musi odpowiedzieć.

Bruce Lee uczy aktorstwa?

Mnie tak. Może to zabrzmi pretensjonalnie, ale mnie uczy też postawy życiowej. Żył 33 lata, ja też niedługo tyle skończę. Być może dlatego ta filozofia jest mi taka bliska.

Postrzegasz go jako filozofa?

Tak.

W którym momencie stał się dla ciebie ważny?

To się stawało etapami. Najpierw w dzieciństwie, kiedy obejrzałem „Wejście smoka” – od razu zobaczyłem kogoś, kto nie ma marginesu bezpieczeństwa. Jest totalny.

Jak Lupa?

Jak Lupa. Później w szkole teatralnej zainteresowała mnie jego filozofia. Teraz do niej wracam. Ale to nie była obsesja.

A mistrzowie spoza sztuki walki?

Od każdego możesz się czegoś nauczyć. Mistrz może też stać się uczniem i nauczyć się czegoś od ciebie. Wierzę w spotkania, że musi z nich coś ważnego wynikać. Nie chcę mieć mistrzów, których będę naśladował albo gloryfikował, bo to nie jest do niczego potrzebne, niczego we mnie nie zmienia.

Czy ktoś, z kim grałeś, z kim byłeś na scenie, obezwładnił cię swoim aktorstwem?

Było wiele takich zaskoczeń. Na pewno Kaśka Figura przy pracy nad spektaklem „Alina na zachód” Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym. Pamiętam jej zwariowane momenty, w których uruchamiała się jakaś szajba. Kaśka nie ma hamulców. Emanuje fantastyczną energią. Pamiętam zachwyt Markiem Kalitą, gdy reżyserował „Widzialną ciemność”. To samo mam z Sandrą Korzeniak. Jest pozytywną wariatką, ciągle mnie zaskakuje, co sprawia, że też muszę reagować w sposób nieobliczony na to, co wymyśliła. Muszę to adekwatnie ripostować.

Pamiętasz pierwszy spektakl, który cię zahipnotyzował?

„Niezidentyfikowane szczątki ludzkie, czyli prawdziwa natura miłości”, dyplom w łódzkiej szkole. Za każdym razem, kiedy spotykam Tomka Tyndyka albo Anitę Jancię, którzy tam grali, mówię im o tym. Do dzisiaj go pamiętam.

Szybko określiłeś swoją przyszłość?

Że zostanę aktorem? Na pewno już w liceum. Zacząłem chodzić na spotkania koła teatralnego Słup, które prowadził aktor Marcel Szytenchelm. Strasznie mi się to spodobało. Oglądałem filmy, spektakle, zacząłem mieć marzenia o tym zawodzie.

Wychowałeś się w Łodzi?

Jestem chłopakiem z Bałut. Wychowałem się w drewnianym domu. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że przyjmowałem niebezpieczeństwo jako coś normalnego, bo Bałuty to specyficzna dzielnica. Miałem sąsiada, boksera, fundował nam poczucie zagrożenia, którego jednak do końca sobie nie uświadamiałem. Raczej odbierałem je przez napięcie rodziców. Poza tym było normalne dzieciństwo. Park był blisko. Miałem dużo kolegów i przyjaciół. Z Ziomasem, przyjacielem od przedszkola, mam kontakt do dzisiaj.

I co Ziomas robi?

Jest biznesmenem. Dobrze sobie radzi. Założył rodzinę.

Myśląc „dom”, myślisz Bałuty?

Mieszkam w Warszawie od 11 lat, we wrześniu w końcu się przemeldowałem. Kiedy teraz wpisuję adres, budzi się we mnie to poczucie, że jestem chłopak z Bałut, a nie z Warszawy. Ale tutaj, na Ochocie, jest nasze ukochane miejsce, udało nam się uwić wymarzone gniazdo, więc dom jest tutaj. W Łodzi są rodzice, ale też już nie w tamtym drewnianym rodzinnym domu.

Co daje ci poczucie szczęścia?

To, co dostaję od losu. Syn. Kiedy patrzę na niego, jak się uśmiecha albo wręcz chichra z jakiegoś powodu, to się wzruszam. Dzieci są spontaniczne, nie posługują się schematami, nie są uzbrojone w te wszystkie tarcze, z którymi dorosły wychodzi do rzeczywistości. Są bezpośrednie, nie mają kompleksów. Tego uczę się od syna jako aktor. Umieć ciągle budzić w sobie dziecko.

Czego chciałbyś dla syna?

Żeby nie ubyło mu nic z otwartości. Chciałbym, żeby nikt tego nie zagłuszył. Chciałbym zawsze umieć uważnie się w niego wsłuchać i pozwolić mu się realizować.

„Podoba mi się otwartość mnichów patrzących na Boga w szerszym kontekście”, powiedziałeś w jednym z wywiadów. Co to znaczy?

To było po lekturze książki „Fala jest morzem” Willigisa Jägera, który jest benedyktynem, a zarazem mistrzem zen. Pojechał do Japonii, gdzie chodził na nauki do mistrza zen, i osiągnął oświecenie. Patrzy na wszystko w szerszym kontekście, uczy, że trzymanie się jednej prawdy jest ograniczeniem, bo twoja prawda może być kłamstwem w kontekście mojej. Na tej podstawie można zrozumieć, z czego wynikają konflikty. Pod wpływem tej książki zobaczyłem, że bardzo ciekawi mnie szersza perspektywa niż dogmat jednej religii. – Być w środku, a próbować patrzeć z dystansu. Fascynuje mnie mądrość ludzi, którzy przemedytowali życie. Poszedłem na spotkanie z Jägerem w Warszawie, ale nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak książka.

Jesteś już w swoim miejscu w życiu?

Nie wiem. Ale bardzo dobrze czuję się tu, gdzie jestem. Metoda małych kroków sprawdza się w życiu zawodowym i prywatnym. Tak naprawdę dopiero teraz, pierwszy raz od skończenia szkoły, mam trochę czasu na inne sprawy niż zawód. Najważniejsze, że regularnie udawało mi się dostawać ciekawą pracę. Poczucie niedosytu sprzyja rozwojowi. Pewnie, że mam głód kolejnego zawodowego spotkania, które mnie zagarnie.

Karate już odrzuciłeś?

Parę lat temu próbowałem wrócić, bo miałem wziąć udział w projekcie, który nie doszedł do skutku. Rzeczywiście, zacząłem wtedy intensywne treningi. Ale karate to coś, co zostaje. Nie tylko z powodu lat ćwiczeń. Miałem szczęście spotkać świetnych pedagogów, ludzi, którzy mieli filozoficzne podejście do sztuki walki. Nigdy nie traktowałem karate jak fizycznych ćwiczeń. Karate uczy niesłychanej koncentracji, która się przydaje w życiu. Otwiera umysł.

Uprawiasz sztukę walki bez walki?

Nie muszę podejmować walki fizycznej, bo już wygrałem.

Co wygrałeś?

Życie. Czystość myślenia. I wszystko, co mnie spotyka, a z czego potrafię się cieszyć. Już nie muszę walczyć. Już mogę być.

Marcin Bosak aktor. Skończył Akademię Teatralną w Warszawie (2003). Od początku związany z Teatrem Dramatycznym w Warszawie, gdzie grał w spektaklach, m.in. Krystiana Lupy, Pawła Miśkiewicza, Piotra Cieślaka, Andrzeja Domalika, Kuby Kowalskiego. Stworzył role w filmach m.in. Magdaleny Piekorz („Pręgi”, 2004), Anny Jadowskiej („Generał. Zamach na Gibraltarze”, 2009), Waldemara Krzystka („80 milionów”, 2011), Agnieszki Holland („W ciemności”, 2011).

Za rolę Judasza w przedstawieniu dyplomowym „Żegnaj, Judaszu” otrzymał w 2003 roku nagrodę ZASP-u dla młodego aktora w ramach IX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze