1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Halina Mlynkova - Szacunek trzeba sobie wytupać

Szybko zyskała popularność i równie szybko odeszła. Ale nie próżnowała: założyła rodzinę, urodziła synka. Teraz wraca na scenę – wydaje solową płytę, śpiewa w teatrze Sabat. – Zaczyna się nowy rozdział w moim życiu – mówi nam Halina Mlynkova

– Halina czy Halinka?

– Zdecydowanie Halina, zawsze chciałam, żeby tak się do mnie zwracano.

– To dlaczego oficjalnie była pani Halinką?

– Wyszło naturalnie. „Halina” dla kolegów z zespołu brzmiało chyba zbyt twardo, więc mówili „Halinka”. Często podkreślałam, żeby przedstawiano mnie „Halina”. Tak samo było z ludźmi, z którymi pracowaliśmy, dziennikarzami, organizatorami. Wszyscy automatycznie mówili i pisali „Halinka”. Śmiałyśmy się z tego z moją przyjaciółką ze studiów. Teraz, z perspektywy czasu, widzę, że ta „Halinka” zaistniała wbrew mojej woli. Sama nigdy bym się tak nie nazwała. W Czechach mówiono do mnie „Hala”, a w domu po prostu „Halina”. Rzadko kto zdrabniał. Gdy jako nastolatka słyszałam „Halinka”, to odwracałam głowę, nie reagowałam.

– Bo brzmiało infantylnie?

– Pamiętam pewną dziewczynkę w szkole podstawowej, która podpisywała się „Dorotka”, a ja nie mogłam zrozumieć, jak można samego siebie tak infantylnie nazwać. Kiedy miałam trzy lata, sąsiadka zapytała mnie, jak się nazywam, a ja podobno odpowiedziałam: „Pani Mlynkova”. Poza tym ojciec zawsze zwracał mi uwagę, że mam się podpisywać „Halina”. W Czechach jest to oryginalne imię, dopiero w Polsce ludzie uświadomili mi, że nosi je pokolenie moich cioć. Ale ostatnio na spacerach z synkiem spotykam coraz więcej Halinek…

– Urodzona na Zaolziu, które raz należało do Polski, raz do Czech... Kim się pani czuje?

– Jest pani jedną z niewielu osób, którym nie muszę tłumaczyć, że mam narodowość polską, a obywatelstwo czeskie. I dokładnie tak się czuję. Połowa mojego serca jest w Polsce, połowa w Czechach. Wychowałam się w polskiej tradycji, ale nie wypieram się czeskiej kultury, którą kocham. Czechy zaraziły mnie humorem, literaturą.

– W domu mówiło się po polsku?

– Nie, mówiło się gwarą zaolziańską, czyli mieszanką polskiego, czeskiego, niemieckiego. To zabawny język, powinno się go pielęgnować, jak każdą gwarę. Nie podoba mi się jedynie to, że każda forma jest dobra, nie ma jasnych reguł, a to strasznie rozleniwia. Dlatego wolimy, żeby syn, który mówi po polsku, nauczył się też czeskiego.

– Po polsku mówi pani bezbłędnie.

– Mam łatwość uczenia się języków. Długo też mieszkam w Polsce, do liceum chodziłam w polskim Cieszynie.

– Sama pani o tym zdecydowała?

– Za namową rodziców. Zawsze chciałam uczyć się muzyki, chodziłam równolegle do muzycznej szkoły podstawowej, ale do średniej rodzice mi już zabronili. Słyszałam: „wymyśl sobie, co chcesz, tylko nie muzykę”.

– Nie wierzyli, że muzyka daje chleb?

– Nie wierzyli i dzisiaj ich rozumiem. Chcieli po prostu chronić córkę przed czymś, czego sami nie znali. To po pierwsze, a po drugie – ojciec chciał mnie jako kobietę chronić przed światem, który uważał za brutalny. Bo był przekonany, że kobieta, by w nim coś osiągnąć, musi przejść przez wiele łóżek. Nie zdążyłam mu udowodnić, że jest inaczej. Niestety zmarł, zanim zaczęłam śpiewać z Brathankami.

– Odnalazła się pani w polskim liceum?

– Nie mogłam się go doczekać, wyobrażałam sobie, że będzie w nim jak w popularnym wtedy musicalu „Grease” – wszyscy weseli siedzimy przed szkołą na poręczy, gadamy, śmiejemy się. Szybko się rozczarowałam. Na lekcjach anatomii, na których strasznie się nudziłam, rysowałam, krok po kroku, układy taneczne. Zawsze byłam dobra z języków, a tu miałam z polskiego tróję. Pamiętam wypracowania podkreślane czerwonymi falami, nie rozumiałam, o co chodzi. Teraz wiem, że myślałam po czesku, pisałam po polsku. Dlatego liceum traktowałam jak przymus, który codziennie trzeba zaliczyć. Chciałam zmienić szkołę, ale rodzice powiedzieli: „zaczęłaś, to skończysz”.

– Byli tak wymagający?

– Wymagający był głównie tata. Ale nic dziwnego, skoro różniły nas dwa pokolenia. Kiedy się urodziłam, miał 47 lat, dorosłe dzieci z poprzedniego związku i wnuki. Nie mam mu niczego za złe, rodzice surowo go wychowywali, dla niego nie było dopuszczalne, żeby dziecko miało swoje zdanie. Życie ciężko go doświadczyło, chciał dla mnie i starszego brata jak najlepiej. Przez wiele lat był dyrektorem polskiej szkoły, nauczycielem... Jego dzieci nie mogły przynosić wstydu. Nam nie wolno było robić wielu rzeczy tylko dlatego, że jesteśmy dziećmi dyrektora. Ojciec całe życie działał społecznie, był prezesem Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego na Zaolziu. Mama (pracowała jako księgowa) buntowała się, że nie ma go całymi dniami w domu, ale też go podziwiała i szanowała. Byliśmy uważani za rodzinę, która się wyróżnia. Nasz dom tętnił życiem. Cały czas ktoś wpadał, a to goście z korpusu dyplomatycznego, a to sąsiedzi, przyjaciele. Dla mnie było to przyjemne, bo dostawałam prezenty. W domu co chwilę były jakieś przyjęcia, imprezy. Uwielbialiśmy to z bratem, choć czasami było to męczące. Zasypiamy w swoim pokoju, a tu nagle cha cha cha i pobudka. W sumie miałam beztroskie dzieciństwo.

– Nie przepadała pani za polskim liceum, a jak młody człowiek nie cierpi szkoły, to w coś ucieka.

– Ja miałam zespół folklorystyczny Olza w Czeskim Cieszynie, najpierw tańczyłam w grupie, potem śpiewałam solo. Na próby pędziłam po szkole jak na skrzydłach. Znaleźć się w Olzie to było naprawdę coś. Dzięki zespołowi miałam też dużo wolności. Nocowałam u koleżanek w Cieszynie, rodzice myśleli, że jestem na próbie, a ja byłam na imprezie. Ale nie zawiodłam ich. Wyfrunęłam z domu w 15. roku życia. Później z przyjaciółmi jeździłam na koncerty, festiwale filmowe. Brat podpuszczał rodziców, że są tam narkotyki, ale nigdy narkotyków nie próbowałam i nikt z mojego otoczenia nie miał z nimi do czynienia. Oczywiście na studiach piło się wino, ale sedno tych naszych spotkań tkwiło w rozmowach.

 
– Czas liceum to czas stracony?

– O tyle stracony, że zawsze chciałam pracować nad głosem. Nie śpiewać, żeby śpiewać, tylko robić to tak, żeby wiedzieć, jak wydobyć odpowiednią barwę głosu. Ale z drugiej strony jestem szczęśliwa, bo mam zdecydowanie bogatsze życie dzięki temu, że rodzice nie spełniali każdego mojego kaprysu. Sama musiałam sobie utorować drogę i teraz bardziej mnie to upewnia, że jestem w odpowiednim miejscu.

– Ani trochę nie ma pani żalu do rodziców?

– Nie mogę mieć żalu do rodziców, bo to oni zarazili mnie muzyką. Mama śpiewała w chórach, ojciec również, grał na różnych instrumentach. W malutkim salonie stał ogromny czarny fortepian, na którym nigdy nie zabraniano nam grać. Żeby koło niego przejść, trzeba było się przeciskać. Ale stał. Był ważnym elementem tego domu. Żal mi, kiedy gram na fortepianie i brakuje mi akordów pod palcami. Staram się to nadrobić.

– Rozmawia pani o tym z mamą?

– Tak, wyrzucałam jej, że mogłam mieć prościej, że liceum przetrwoniłam. Ale to w chwilach słabości, po urodzeniu Piotrusia, wtedy intensywniej się wszystko przeżywa. Moja mama – cudna i bardzo silna kobieta – przetrwała dzielnie te chwile i jestem jej za to ogromnie wdzięczna. Wiedziała, że kiedy minie przemęczenie i burza hormonów, uspokoję się.

– Skąd pomysł, żeby studiować etnografię?

–  Ojciec mi to podpowiedział. Otwierano akurat etnografię w Cieszynie, tata myślał, że zostanę w mieście, ale ja chciałam studiować w Krakowie. Wtedy był tam mój brat, na medycynie. Kombinowałam, że po roku przeniosę się do szkoły muzycznej. Ale zachwyciłam się etnografią. Na trzecim roku postanowiłam uczyć się równolegle w prywatnej szkole jazzowej (jako stypendyści rządu polskiego nie mieliśmy prawa studiować na dwóch państwowych kierunkach). Dostawałam 400 złotych stypendium, 200 płaciłam za szkołę, 200 miałam na życie. Bywało naprawdę ciężko. Pod koniec miesiąca obwarzanek był dla mnie za drogi, a kosztował 50 groszy. Któregoś dnia w barze mlecznym na Grodzkiej kupiłam za ostatnie pieniądze zupę pomidorową. I niechcący ją rozlałam. Do dziś wspominam tamten głód. Innego razu przed wyjazdem do domu, po zdaniu ostatniego egzaminu na trzecim roku, robiłam porządki, wyrzuciłam wszystko do śmieci i wtedy zorientowałam się, że nie mam grosza, więc wyciągałam z kosza suchy chleb. Ale nigdy nie użalałam się z tego powodu, mnie to raczej bawiło. Wiedziałam, że to chwilowe, za to wreszcie mogę uczyć się śpiewać.

– A potem przyszła sława.

– Byłam wtedy na piątym roku studiów. Najpierw dostałam propozycję śpiewania w zespole jazzowym i latynoamerykańskim. Któregoś dnia zadzwonił telefon i odezwał się męski głos z propozycją, żebym zaśpiewała z Brathankami. Oni pierwsi zrobili ze mną próbę. Pomyślałam, że pogramy trochę w Krakowie i się skończy. Nikt się nie spodziewał takiego rozwoju wypadków. To był przełom w moim życiu. Nie zastanawiałam się, czy wrócę do Czech, życie samo mną pokierowało. Zagraliśmy ponad tysiąc koncertów w cztery lata. Nie czułam się sławna, to było dla mnie spełnienie marzeń, a po drugie – wielka odpowiedzialność, żeby podołać obowiązkom.

– Wszyscy panią pokochali, a pani odeszła.

– Musiałam, nie miałam wyjścia. Nic się nie dzieje z dnia na dzień. Byłam jedyną kobietą w tym zespole. Potrafię tupnąć nogą, ale też bardzo szybko zapomnieć. Uważałam, że jak tyle lat razem przeżyliśmy, to jesteśmy jak rodzina.

– Poszło o to, że jest pani w ciąży.

– Tak. I o brak szacunku do mnie.

– Ale pani na takie traktowanie siebie pozwalała.

– Bo byłam naiwna, miałam dużo wiary w ludzi i to wykorzystywano. Poza tym nie byłam solową wokalistką, tylko częścią grupy, a to ma duże znaczenie. Uważałam, że jeśli kogoś darzę szacunkiem, on mi odpłaci tym samym, ale szacunek często trzeba sobie wytupać. Mój wieczny optymizm nie pasuje do tego świata. Walczę teraz z tymi cechami.

– Z jakim skutkiem?

– Chyba nie najgorszym. Jestem traktowana inaczej niż kiedyś. Czuję się dojrzała, odpowiedzialna, zmienił mi się głos na taki, jaki chciałam mieć. Nie próżnowałam w ciągu tych paru lat. Przygotowywałam się do powrotu na scenę. To dla mnie idealny moment, wokalnie, psychicznie, rodzinnie. Kiedy miałam dwadzieścia parę lat, myślałam, że nie chcę mieć ani mniej, ani więcej. Jak czytałam wywiad z Kayah, która była mniej więcej w takim wieku jak ja teraz i mówiła, że czuje się świetnie, myślałam: „Gada tak, bo jest stara i musi się jakoś bronić”. Pewnie dwudziestolatki podobnie pomyślą teraz o mnie, ale przysięgam: Jest super.

– Nawet siedem lat po ślubie, kiedy podobno przychodzi kryzys?

– Towarzyszą nam wszystkie emocje. I dobrze, bo nie doceniłabym dobrych chwil bez tych burzliwych. W związku musi być pewien niedosyt, oddech, wolność. Tym bardziej gdy pod jednym dachem żyje dwoje artystów. Łukasz, ponieważ jest aktorem, rozumiał, jak czułam się przed premierą musicalu w teatrze Sabat. Zabrał Piotrka i pojechał do Zakopanego.

– Jesteście o siebie nawzajem zazdrośni?

– Łukasz podoba się kobietom, wiem. Ale nie daje mi powodów do zazdrości. To ja częściej zauważam ładne kobiety. A jeżeli któraś z nich go prowokuje, złoszczę się (śmiech). Sprawdzian jednak dopiero przed nami. Do tej pory zajmowałam się przede wszystkim wychowaniem synka, pracował Łukasz. Teraz wracam na scenę. Nasz związek jest bardzo dynamiczny, cukiereczki dwa to nie my. Czasami się na siebie obrażamy. Jak ktoś mówi o swoim małżeństwie: „myśmy się jeszcze nie pokłócili”, myślę: co za nudy.

– Nagrywa pani solową płytę, śpiewa w teatrze Sabat.

– Zaczynam nowy rozdział. Propozycja Małgosi Potockiej zaśpiewania w teatrze Sabat to spełnienie jednego z moich wokalnych marzeń, bo zawsze chciałam wystąpić w musicalu. Tym bardziej że śpiewam moją ulubioną piosenkę „Listen” z ukochanego musicalu „Dreamgirls”. Kończę nagrywanie płyty, bardzo kobiecej, nastrojowej. Tak więc dzieje się to, co wydawało mi się kiedyś niemożliwe. Czuję się naprawdę wyjątkowo. Nadszedł czas Haliny. Halinka to przeszłość.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze