1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Paula Sawicka: Lekcje tolerancji

</a> Fot. Rafał Masłow
Fot. Rafał Masłow
Od Gai Kuroń przejęła przepis na udane małżeństwo. A że rodzina to niekoniecznie więzy krwi – przekonała się dzięki obecności w jej życiu Marka Edelmana i... córek. Paula Sawicka szacunek i otwartość na drugiego człowieka propaguje teraz jako prezes Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita.

</a> Fot. Rafał Masłow Fot. Rafał Masłow

Moja córka – piąta klasa podstawówki – powiedziała w szkole, że jest Żydówką – i się zaczęło. Wyzwiska, kpiny.

Moja młodsza córka, dziś 29-letnia, też, jak twoja, jako dziecko stawała z tym problemem twarzą w twarz. Było rzucanie złymi słowami, śnieżkami, nawet kamieniami. Starsza córka jest nauczycielką nauczania początkowego. Przechodziła ostatnio ze swoją klasą – zerówka – Stawkami koło Umschlagplatzu. I któreś z dzieci rzuciło: „A tu tych Żydów wywozili. Dobrze im tak. Nie lubię Żydów”. Trochę ze śmiechem, bardziej z agresją. I ta agresja znalazła zrozumienie i akceptację. U sześciolatków! Zamiast iść na wystawę Julia na Umschlagplatzu rozmawiała z dziećmi o tolerancji. Potem skarżyła się, że nie była do tego przygotowana, ale przecież nie mogła nie zareagować.

Co z tym robić? Pytam cię jako prezeskę Otwartej Rzeczpospolitej – Stowarzyszenia przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii.

Planujemy projekt, który ma pomóc nauczycielom. Pracują z nami młodzi ludzie, Polacy o różnych korzeniach – również romskich, żydowskich, biali i czarni. Świetny zespół. Prowadzą w szkołach lekcje tolerancji. Bo marnie to wygląda. Dam przykład. Kodeks karny zabrania nawoływania do nienawiści. Kiedy więc ktoś maszeruje z transparentem „Wypędzimy Żydów z Polski”, powinien wkroczyć prokurator. On jednak orzeka, że nawoływanie byłoby, gdyby hasło brzmiało: „Wypędźmy Żydów z Polski” i sprawę umarza. Mamy prawników, którzy są dobrze przygotowani z gramatyki, a kiepsko rozumieją ducha prawa, nawet jeśli znają jego literę. Z człowieczeństwa pała. Staramy się obserwować elity – osoby publiczne, sprawujące urzędy, podejmujące decyzje. „Patrzymy im na ręce”, analizujemy język. Bo brak reakcji jest przyzwoleniem.

Gdzie leży granica wolności słowa?

Kończy się tam, gdzie wchodzimy w przestrzeń cudzej wolności i godności. To cała tajemnica. Ja nie chcę zmieniać poglądów innych. Chcę zmieniać ich zachowania.

Skąd u ciebie taki właśnie rodzaj zaangażowania?

Do liceum poszłam w 1960, a potem do ’86 pracowałam na UW. Angażowanie się było naturalne, wokół mnie byli ludzie podobnie myślący. I męża znalazłam zaangażowanego. Po roku 1989 wpadłam w to, co się dziś szumnie nazywa budowaniem społeczeństwa obywatelskiego. Prowadziłam biuro posłów i senatorów Unii Demokratycznej, potem Unii Wolności – m.in. Kuronia, Geremka, Janasa, Bartoszewskiego, Balickiego. Szybko stało się ono biurem interwencyjnym. Zjawiali się ludzie z całej Polski „obezwładnieni” skutkami wolności, bezradni, bo zabrakło instancji, która rozwiązałaby ich problemy. Wszyscy chcieli do Kuronia. Pamiętam rolnika, który z jakimś kłopotem poszedł do proboszcza. Ten odesłał go do biskupa. Biskup do episkopatu. A episkopat... do Kuronia. Pomagaliśmy, ale tak, żeby jednocześnie uczyć, jak sobie samemu poradzić w nowej rzeczywistości.

Jak zaczęła się Otwarta Rzeczpospolita? Ma to związek z Markiem Edelmanem?

Nie. Marek Edelman prowadził własną walkę, nie tylko w Polsce, z dyskryminacją, nienawiścią, rasizmem, czystkami etnicznymi, przeciwko wojnom. Z nas trochę się podśmiewał. „I co, będziecie teraz tych łobuzów głaskać po głowach? Mówić: nie róbcie tak więcej, to nieładnie?” Ale, choć z dystansu, sprzyjał temu, co robimy.

Edelmana poznałaś w 1982 roku, podczas choroby Gai Kuroń.

Marek był wyznawcą Jacka Kuronia. Uważał, że to człowiek opatrznościowy, wizjoner. Że w przemianach w Polsce odegra kluczową rolę. I że trzeba go wspierać. Wiedział, że Gaja jest śmiertelnie chora, ale starał się jak najdalej odwlec moment, w którym Jacek zostanie bez swojej największej podpory.

Takie małżeństwo jak ich zdarza się jedno na milion.

Małżeństw idealnych nie ma, to jasne, ale to ich było ideału stosunkowo bliskie. Gaja to była treść życia Jacka. Dzięki niej mógł być wychowawcą młodzieży, politykiem, opozycjonistą. Iść do więzienia. Gaja troszczyła się o to, żeby życie rodzinne trwało i żeby było prawdziwe. Ale nie poświęcała się dla niego. To był podział obowiązków. „Siedzenie w więzieniu to jego praca”, powiedziała kiedyś.

Dziś mówi się o partnerstwie. Przy czym rozumie się je w jeden sposób: jeśli facet umie uprać, uprasować albo, nie daj Boże, ugotować. A to przecież nie na tym polega. W naszym „partnerskim” małżeństwie raczej ja pierwsza chwytałam za śrubokręt. Mogę spokojnie wyobrazić sobie, że to mężczyzna odgrywa rolę „dmuchacza” w domowe ognisko – chodzi o to, by mieć poczucie, że się spełniamy, że z niczego boleśnie nie rezygnujemy. Jak się urodziła Julka, pisałam doktorat, ale nie było dla mnie problemem ściągnąć ze stołu papiery i położyć tam kocyk do przewijania dziecka. Nie miałam poczucia krzywdy. Chciałam być z córką, jeść z nią śniadanie, iść na spacer. Potem siedziałam w nocy, bo trzeba było dorobić, i biegałam na wydział, ale to nie był przymus, tylko wybór.

I to poczucie, że się nie poświęcasz, zawdzięczasz Gai Kuroń?

Na pewno nie tylko jej, ale coś w tym jest. Bo jakoś wzorowałam się na Gai. Kiedy wychodziłam za mąż, miałam 22 lata. Ona, siedem lat starsza, była dojrzałym, ukształtowanym człowiekiem, matką i żoną „siedziucha”. Pracowałyśmy razem na uniwersytecie, razem coś publikowałyśmy. Uczyłam się od niej, że jest i artykuł do napisania, i obiad do zrobienia. I że w naszym niepewnym życiu konieczna jest niezmienność niektórych rytuałów. To może być wspólnie jedzony obiad. Lepiej to zrozumiałam, kiedy w czasach podziemnej Solidarności Mirek wychodził z domu, a ja nie wiedziałam ani dokąd poszedł, ani kiedy i czy wróci. Więc do mnie należało, żeby wiedział, że ma dokąd wrócić. To z pewnością wzięłam od Gai. Wzajemne poszanowanie i akceptację dla tego, co robi ta druga osoba. I troskę, żeby się jej powiodło. To jest partnerstwo. Podkreślam niepozorne słówko „wzajemne”.

To była przyjaźń mistrzyni z uczennicą?

Mieszkaliśmy blisko siebie na Żoliborzu i prowadziliśmy domy otwarte. A kiedy się z kimś przyjaźnisz, a mieszkacie obok siebie, ta więź wzbogaca się, bo sprawy codziennego życia stają się wspólne. Na przykład – wydawaliśmy razem, to u nich, to u nas, przyjęcia. Więc wspólne pudła ze szklankami przechodziły z jednego mieszkania do drugiego.

Zawsze hucznie obchodzone były Jacka urodziny. Począwszy od KOR-u, Jacek stawał się coraz bardziej „osobą publiczną” i u Kuroniów zaczęli pojawiać się ludzie, którzy nie byli przyjaciółmi domu, a fanami Jacka. Przychodzili nieświadomi zasad, jakie tam panowały. Jak się ma 16, 17 czy nawet 19 lat i Kuroń jest z tobą po imieniu, to myślisz, że wszystko możesz tak jak on. Strącać popiół na podłogę, każdego poklepać, przekrzykiwać, pić bez umiaru i siedzieć bez końca. I coś takiego się zdarzyło, że te tłumy zaczęły być dla gościnnej Gai trudne do zniesienia. Widzieliśmy to, więc wracając do siebie, na przykład o pierwszej w nocy, zabieraliśmy Gaję z jej własnego domu. Potem nawet Jacek umawiał się z nami, że wychodząc, zapytamy Gaję, czy chce iść z nami. I chciała.

Przeszłaś z nią całą chorobę…

Tak. Kiedy Gaja pojechała do Łodzi na badania i okazało się, że musi zostać w szpitalu, zadzwoniła, żebym jej przywiozła co tam w szpitalu potrzebne. Jeździłam do niej regularnie. Sądziłam, że to moja decyzja, aż zorientowałam się, że nie mam co się zachwycać, że tak fantastycznie się spisuję, bo po prostu zostałam włączona przez Marka Edelmana do jakiegoś rozdzielnika i mam chodzić, jak ten rozdzielnik mi nakazuje. Ale, oczywiście, Marek nie wprzęgał do swojego kieratu ludzi, którzy tego nie chcieli i których nie zaakceptował.

Bycie razem w ostatecznej chorobie zbliża jeszcze bardziej?

Nie miałam poczucia, że to ostateczna choroba. Bo kiedy na pytanie, czy to rak, Marek odpowiedział mi: „gorzej”, przyjęłam to… z ulgą. Tymczasem jej choroba – klebsiellowe zapalenie płuc – to dopiero był wyrok. Wyraźnie mi to powiedział... „Gorzej”. Dziś myślę, że nie byłam gotowa na prawdę. Może nie mogłabym tak dobrze grać swojej roli, może bym fałszowała? A tak – z przekonaniem uczestniczyłam w robieniu planów na przyszłość. Organizowałyśmy jej rekonwalescencję. Sprowadzałam nowinki amerykańskiej literatury psychologicznej – pracowałyśmy nad projektem badań. A w ostatnim miesiącu Gaja szykowała przyjęcie na powitanie naszej córki. Mała Gaja urodziła się 30 października, ale mogliśmy zabrać ją do domu dopiero na początku grudnia, takie były przepisy adopcyjne. I ona przez ten miesiąc wymyślała, jak przywita naszą córkę – swoją imienniczkę.

Czyli w gruncie rzeczy Gaję oszukiwaliście.

Teraz uważa się, że chory powinien znać prawdę. I dużo argumentów za tym przemawia. Ale Marek sądził inaczej – jeśli chory, nawet beznadziejnie, usłyszy, że będzie żyć, to się ucieszy. I podjął decyzję: Gaja nie może wiedzieć, że umiera.

Był osobą kategoryczną?

Pełną sprzeczności. Apodyktyczny i nieśmiały. Pokrywał to szorstkością. Nowe znajomości wystawiał na próbę. Było dla niego ważne, jakie kto ma rekomendacje. Zawsze mi powtarzał: „Gaja mówiła, że jesteście najlepszymi rodzicami na świecie. Gdyby Gaja mi tego nie powiedziała, nigdy bym się z tobą nie zadał”.

Co poza rekomendacjami było ważne?

Lojalność. Kiedyś jednej naszej przyjaciółce zrobił awanturę – nie robił wymówek, tylko od razu awantury – bo powiedziała swoim dzieciom, że nasze córki są adoptowane. My nie zamierzaliśmy tego ukrywać, ale według niego to nie był temat do plotkowania z dziećmi. Przyjaźń – druga ważna rzecz. I mogła to być przyjaźń ludzi, którzy się bardzo różnili. Jak on i Antek Cukierman – byli z całkiem innych bajek. A jednak przyjaźnili się, mogli na sobie bez reszty polegać.

Miał wiele bliskich osób?

Marek unikał bliskości. Może to ślad jeszcze z czasów getta, kiedy trzeba było mieć bliskich daleko, czyli po aryjskiej stronie. Wtedy i oni byli bezpieczni, i on w getcie mógł ryzykować życie. Zresztą i po wojnie jego swoboda działania była okupiona samotnością. W latach 70. przyjechała z Francji córka Marka. Natychmiast wezwali ją na milicję i pod jakimś pretekstem zabrali paszport. Wydawało im się, że mają Edelmana w garści. Może dlatego później dbał o to, żeby jego dzieci się tu nie pojawiały. Nawet nam po śmierci Gai „wymówił” przyjaźń. Ale się nie udało.

Dlaczego?

Tak się ułożyło. Znowu – naturalnie. Bycie z Gają w jej odchodzeniu bardzo nas zbliżyło, trudno to tak potem odciąć.

Czyli jednak nie miał rodziny po aryjskiej stronie?

Był naszą rodziną z wyboru. I to był obustronny wybór. Dla mnie Marek Edelman w naszym życiu to był prezent. I dopiero po jego śmierci dotarło do mnie, że my dla niego też byliśmy prezentem. Mówiły mi o tym lekarki z jego oddziału: „Kiedy pan Docent zaprzyjaźnił się z wami, bardzo się zmienił. Nie siedział już u siebie za spuszczonymi żaluzjami, zaczął prowadzić życie towarzyskie”. Kiedy przyjeżdżał do Warszawy, mieszkał u nas. Nigdy nie pytał, czy może. Dzwonił: „Przyjadę, będzie ktoś w domu?”. Z Łodzią rozmawialiśmy przez telefon kilka razy dziennie. Nie dzwoniłam – awanturka. Kiedy pojechaliśmy do Stanów, nic się nie zmieniło. Jeśli nie odezwałam się, kiedy tego oczekiwał, dzwonił. Mam nagrane na sekretarkę jego tyrady. „Co wy wyprawiacie, gdzie się włóczycie? Dzwonię i dzwonię!”. Kiedy nas nie było, on „wziął pod opiekę” naszą córkę Julkę. Miała, tak jak ja, obowiązek „opowiadania się” Markowi. Po powrocie zobaczyłam, jak silna więź powstała między nimi.

I  twoja córka powiedziała, że byliście jego „rodziną z wyboru”?

Tak. I myślę, że pasowaliśmy do siebie. Nasza czwórka – my i dziewczyny – biologicznie rzecz ujmując, jesteśmy rodziną niespokrewnioną. Marek był więc wśród nas całkiem na miejscu.

Już trzy lata, jak go nie ma, a ty ciągle „pracujesz na jego rzecz”. Wywiady, książki…

Muszę, takie dostałam od niego polecenie: dbać o jego wizerunek. Mam to nawet na piśmie: „Daj kartkę, to ci napiszę”. I napisał. Właśnie z Krzysztofem Burnetką oddaliśmy do druku antologię wypowiedzi Marka Edelmana. Pracę zaczęliśmy za jego życia i wspólnie z nim. Biskup Nossol zapytał go kiedyś: „Jak to jest, że pan na wszystko tak prosto potrafi odpowiedzieć?”. „Prosto się mówi, jak się wie, księże biskupie”. Książka „Prosto się mówi, jak się wie” niebawem ukaże się na rynku.

Paula Sawicka kiedyś działaczka opozycji, dziś prezes Otwartej Rzeczpospolitej – Stowarzyszenia przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii. Żona Mirosława Sawickiego, ministra edukacji w latach 2004–05, przyjaciółka Grażyny Kuroń i Marka Edelmana. To w domu Sawickich Edelman spędził ostatnie dwa lata życia. Tam też zmarł.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze