1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Wojciech Mann – Wierzę w pozytywny snobizm

fot. Forum
fot. Forum
"Reaguję pozytywnie na coś, co mi się naprawdę podoba. Jestem wobec siebie szczery. W związku z tym, jeśli słyszę serię piosenek, które są żadne, w których teksty są o niczym albo z błędami, będące czterdziestą wodą po spleśniałym już zachodnim kisielu, to mnie to wcale nie interesuje" – mówi Wojciech Mann w wywiadzie podsumowującym nasz rynek muzyczny i jego nową nagrodę.

- Panie Wojciechu, czy Fryderyki, ciągle najważniejsze nagrody rynku muzycznego, potrzebują alternatywy?

- One potrzebują alternatywy w postaci innego rynku. Obecny jest groteskowy. Mam niestety bardzo krytyczny stosunek do upadku naszego rynku, jego rangi oraz nagród. Oczywiście to nie znaczy, że nie szanuję ludzi, którzy chcą stworzyć coś nowego. Ważny jest jednak grunt, na jakim to powstaje. Obok Koryfeuszy mogę wymyślić Panu jeszcze trzy inne nagrody – nie wiadomo tylko, jaki będą miały wpływ na to, co naprawdę się dzieje.

- Spróbuję to wszystko uporządkować, licząc od tych ważniejszych. Mamy Fryderyki, będą Koryfeusze, dalej nagrody MTV, Viva, Eska, radia Wawa, dodatkowo Róże Gali, Złote Jabłka, Glamour – ale to już stricte celebryckie, z muzyką nie mające nic wspólnego.

- Nie zapominajmy, że są jeszcze złote płyty.

- Ale to tylko zwieńczenie udanego cyklu promocyjnego, raczej środowiskowa nagroda, którą wręczają sobie wytwórnie.

- Jeśli sprzedał Pan pięć płyt, to tak. (śmiech)

- W takim razie wolałbym inną nagrodę. Może tego Koryfeusza powołanego przez dyrektora Instytutu Muzyki i Tańca przy ministrze kultury. Podejrzewam, że kapituła chciałaby mieć Pana w swoim gronie. Lubi Pan stawianie krzyżyków w ankietach komisyjnych?

- Nie przypuszczam, żebym się zgodził, chyba że wcielają przymusowo, bez wiedzy wcielanego. Ja mam już kłopot, gdy wręczamy trójkowe Mateusze, o nich jeszcze nie mówiliśmy. Starają się być trochę inne, takie niby sophisticated. Można oczywiście szukać formy atestowania czegoś poprzez wymyślanie nagrody. Nie zmienia to wcale jakości produktu, ale w sensie PR-owskiego działania nadaje mu pewien –przelotny, ale jednak – błysk. Ja mogę siebie nagrodzić nagrodą najcięższego redaktora Europy środkowej i to już będzie jakieś podium. Czy to jednak coś zmienia w mojej pracy zawodowej?

- Skoro zaczęliśmy od upadku, kiedy zaczęła się psuć Pańska opinia o naszym rynku? Miał Pan o nim kiedykolwiek dobre zdanie?

- Na początku, jako fan. Miałem dobre zdanie w zamierzchłych czasach, ponieważ byłem zafascynowany energią, z jaką pewna grupa ludzi wszczepiała pierwszego rock’n’rolla w Polsce. To było prawdziwe, był entuzjazm. Po chwili pojawili się cwaniacy (głównie autorzy tekstów) i  zaczęli czerpać pieniądze. Entuzjazm opadł.

- Mówi Pan o pokoleniu Mogielnickiego?

- Nie, to już kolejna generacja. Jestem starszy niż się Panu wydaje (śmiech). Myślę raczej o czasach Walickiego.

- Kofty?

- Tak. Szkoda, że tak ostrożnie wchodził w big beat, ale też ostrożnie rock’n’roll go akceptował. Pamiętam rozmowy z Jonaszem, kiedy chciał zaczynać od pisania bluesa, zrobić coś z nową energią gitarową.

- To środowisko ktoś animował? Tacy przecież nagród nie dostawali?

- Mało tego, że było animowane przez jakiś ośrodek – nie animowały go pieniądze. Wedle dawnych zasad pieniądze dostawał kompozytor i autor tekstów, wykonawca już nie.

- Można wołać, że to przez złe czasy.

- Tak po prostu było. Potem przyszła faza muzyki nowej generacji, którą rozkręcał Walter Chełstowski z Jackiem Sylwinem, i to znowu miało impuls fantastyczny. Był to dla nas nadzwyczajny czas. Nie jestem w stanie nawet wyliczyć wszystkich zespołów i ludzi, którzy zaczęli cos robić.

- Rozumiem że Pańskie zdanie nt. rynku muzycznego zmieni się, kiedy bandę napaleńców znowu ogarnie pasja?

- Raczej nie. Dlatego, że weszła w to nowa siła w postaci telewizji, która uczy nijakości i kopiowania. Wszystkie konkursy na talent, X talent i jeszcze coś… pokazują, że na piętnastominutową popularność załapuje się każdy, jeśli w miarę udatnie coś skopiuje. Mówię to w garderobie „Szansy Na Sukces”, która niby też jest takim programem, mającym jednak zasadnicze różnice. Proszę zwrócić uwagę, że gdyby jakimś niewodem próbować wyciągnąć całą grupę tych nagradzanych, to okazałoby się, że w sieci nic nie ma. Mówimy o ludziach, którzy umiejętnie zaśpiewali czyjś przebój, a dalej zabrakło repertuaru i opieki. Pani Sablewska chce wszystkich przebierać. To za mało, żeby stworzyć artystę. Z kolei tzw. majors z dumnymi nazwami międzynarodowymi są głównie zorientowani na kasę i nie mają tego bardzo potrzebnego zaplecza. Pojechałem niedawno do Ameryki, włączyłem radio. Słuchając go na kilku kanałach, wszędzie słyszałem ciągle tę samą sieczkę.

- Ale u nich ciągle sprzedaż generuje prestiż. To stanowi wartość Grammy, w którą jesteśmy tak wpatrzeni?

- Myślę, że tak. To po prostu spisek wrogich ludzi którzy chcą zniszczyć całą Polskę! (śmiech). Zmówili się specjalnie, tworząc zły rynek w Ameryce, żeby zniszczyć nasz kraj poprzez nasze małpiarstwo. Kiedy będziemy już zniszczeni, wrócą do zasad swojego dobrego rynku.

- W 1995 roku, kiedy ruszyły Fryderyki, nie było tak źle. Artyści setkami tysięcy sprzedawali płyty, tak że po tygodniu ciężarówki przywoziły pieniądze, a gala w kongresówce miała super prime time w telewizji. Niefajnie się to Panu oglądało?

- Przez chwilę wyglądało to dobrze. Byłem nawet przez jakiś czas w kapitule tej nagrody, ale, widząc w którą zmierza stronę, przestałem reagować i dałem sobie spokój.

- Znowu jakiś układ?

- To ci Amerykanie chyba infiltrują (śmiech).

- Stawianie krzyżyka było takim wyzwaniem?

-  Mógłbym to znieść, ale entourage, pula i nagrody przestały mi odpowiadać. Może postępujący proces mojego zidiocenia sprawił, że przestałem rozumieć papiery, jakie dostawałem. Musiałem dać temu spokój.

- To proszę sobie wyobrazić, że w tym 1995 roku przychodzą macherzy z teczką i proszą o pomoc w zaprojektowaniu wszystkiego. Jak by się Pan do tego zabrał?

- Podejrzewam, że bym się nie zabrał. Stosuję bowiem sprawdzającą się, przynajmniej na mnie, zasadę reagowania na muzykę rozrywkową – co muszę podkreślić! – kompletnie niezawodowo. Reaguję pozytywnie na coś, co mi się naprawdę podoba. Jestem wobec siebie szczery. W związku z tym, jeśli słyszę serię piosenek, które są żadne, w których teksty są o niczym albo z błędami, będące czterdziestą wodą po spleśniałym już zachodnim kisielu, to mnie to wcale nie interesuje. Dziś mogę Panu wymienić raptem kilkunastu polskich artystów wywołujących u mnie pewne emocje.

- Nareszcie coś miłego! Oni już zasługują na nagrodę?

- To już kolejny szczebel. Emocje są na „dzień dobry”, teraz niech się pościgają ci, którzy je budzą i pokażą publiczności, czy potrafią to podtrzymać. Czy przypadkiem to nie jeden udany numer, czy w ogóle są w stanie ustawić się w jakiejś hierarchii u słuchacza, nie tylko tej merkantylnej? Wtedy mówimy o nagrodach. Chyba że chodzi o nagrody oparte jedynie na ekonomii, czyli ilości sprzedanych albumów, jak amerykańskie złote płyty. Wtedy nie możemy szukać ocen artystycznych. Podam przykład. Wychodzi kretyn, który bardzo śmiesznie wygląda i ma promocję, powiedzmy, na youtube, coś tam bełkocząc. Nagle okazuje się, że sprzedali go w nakładzie 400 milionów. Zasłużenie jest na pierwszym miejscu, tylko proszę nie pisać, że jest bardzo dobry tylko dlatego, że znalazł się na szczycie sprzedaży.

- Nasze nagrody są ciągle tak nadęte, że byle wyróżnienie staje się niemal Oskarem.

- Nadętość jest bardzo dobrym elementem tego wszystkiego. Publiczność lubi pewną kreację niedostępności, inności świata show-biznesu. Tyle, że jeśli jest to robione w sposób amatorski…(śmiech)

- Śmiało proszę o przykład.

- Widziałem gdzieś taki tytuł (boję się, że pomylę nazwiska, mogę mówić tylko o randze), chodziło o to, że pokłóciły się jakieś celebrytki, a tytuł wrzeszczał „Pojedynek gigantów na szczycie” (śmiech).

- Chodzi o Dodę i Górniak.

- To jest zabójstwo. Jaki szczyt? Jeden aktor serialowy urżnął się i popchnął policjanta. To już jest gigant z gigantem?

- Powiedziałbym, takie czasy. Rozumiem, że to celebryci wykańczają rynek muzyczny?

- Wielu artystów bardzo chce być w tej grupie. Każdy to widzi, kiedy odbywa się otwarcie kolejnego punktu sprzedaży sznurowadeł, a paparazzi szaleją.

- Traci Pan coś wielkiego, nie chodząc na te otwarcia.

- Nie mam odpowiedniego stroju.

- Mogę wprowadzić Pana do garderoby „Tańca z gwiazdami”, coś wybierzemy...

- Miałem kiedyś smoking po aktorze Lechu Ordonie, dosyć obszerny. Także już raz skorzystałem z telewizyjnego magazynu. Buty były za duże i źle się czułem.

- Kategoria „muzyka jazzowa” albo „kompozytor roku” poprawią Panu humor?  Jesteśmy przecież na gali.

- W tych nielicznych kategoriach są fachowcy i nie chciałbym, żeby ktoś wyprowadził mnie z błędu. Niech sobie te nagrody funkcjonują, tylko nie wiem, czy jest sens wsadzanie ich do zupy hitów na czasie.

- To przez tę zupę prestiż Fryderyków jest dyskusyjny?

Raczej tak. Pytanie tylko, u kogo jest on dyskusyjny.

- U samych artystów pozujących na gali, a później w wywiadach ironizujących na temat tego przedsięwzięcia.

- Dlatego to właśnie artyści legitymizują tę bylejakość. Swoją obecnością i przebieractwem. Oto echo wielkiego świata, którego chyba nie chcemy dosięgnąć. Prowincja ciągle z nas wyłazi, mimo obecności w Europie, podróży i zbytków, jakimi się otaczamy. Podejrzewam, że jeszcze dwa pokolenia muszą się przewalić, żeby to się zmieniło.

- Koryfeusze i inne szlachetne statuetki to tylko PR?

- Tak.

- Pan nie poczuwa się do odpowiedzialności? Od lat emitujecie przecież „Szansę na sukces.

- Nie. Wtedy, kiedy nie było żadnego podobnego programu – i to uważam za największy walor „Szansy” –chcieliśmy pokazać zwykłemu obywatelowi, który ogląda telewizję, że można zaśpiewać nie po pijanemu piosenkę, którą się lubi, i mieć z tego przyjemność. Wystarczyło przełamać własne ograniczenia. Teraz program jest przeglądem ludzi uczących się muzyki w szkołach i szukających miejsca na debiut.  Brakuje chętnych, którzy pragną wystąpić obok gwiazdy i mieć później pamiątkę na całe życie. Telewizja walczy o widzów i ścigając się z innymi stacjami posiadającymi wielkie konkursy, które do niczego nie prowadzą, trochę zmieniła format „Szansy”. I tego mi żal.

- Siedzimy w garderobie w wielkim gmachu TVP, która powinna odczarować ten rynek. Ale ciągle się nie udaje, mimo przychylności takich ludzi jak Pan. Nie ma Pan ochoty wywiesić w końcu białej flagi?   

- Nie zamierzam tego robić, ponieważ mam nieustającą i nienaruszoną wiarę w to, że istnieje takie zjawisko jak pozytywny snobizm. Moja wiara oparta jest na obserwowaniu rosnącej słuchalności „Trójki”. Był czas, że wszyscy zachłysnęli się komercją i takie stacje czapkami zakryły resztki dawnego radia. To była kasa, reklama, inwestycje, darmowe koncerty przez całe lato, hulaj dusza... Nagle okazało się, że ta popowa i dość trywialna oferta nasyciła pewne potrzeby i ludzie rozglądają się w poszukiwaniu opinii różnych postaci, interesującego słowa, które można usłyszeć w Programie III. Nie występuję tu jako PR-owiec dyrekcji, ale z radością widzę zainteresowanie w postaci listów, sms-ów, młodych ludzi garnących się do nas. Zatem, jeżeli to pomału zaczyna się zmieniać,  wywieszanie białej flagi nie będzie konieczne. Jakiś czas temu Pan Jerzy Wasowski – fantastyczny gość! – po tym, kiedy zmartwiłem się jakąś beznadziejną publicznością, powiedział mi:  „Panie Wojtku, jak ma Pan jedną osobę na widowni, która się tym przejmuje, to już jest w porządku i warto to robić.”

- W takim razie to tylko kwestia czasu, kiedy Fryderyki wrócą na wielką antenę, stając się elitarne i niepotrzebujące konkurencji?

- To jest możliwe i cieszyłbym się bardzo, gdyby tak się stało. Tylko proszę pamiętać, że elitarność ma różne oblicza. Jeżeli elitarność to będzie prawdziwy koncert z bardzo dobrym scenariuszem, reżyserem, promujący najlepszych w dobrym znaczeniu, to chętnie. Natomiast jeśli elitarność to selekcjoner przed klubem nocnym, to  wymiar niedopuszczania jest zupełnie inny –  tworzy się iluzję, że tam w środku czeka na nas uczta bogów. Ja wcale nie jest zwolennikiem burzenia tego, co jest, i wymyślania nowej nagrody, np. „Stanisławy”, bo Moniuszko też był ważnym kompozytorem. Może czas tego Fryderyka odpopulizować.

- Proszę mi jeszcze wyłożyć, dlaczego z nominacji usuwa się kategorię „koncert roku” i „wydarzenie roku” w czasach, kiedy Polska jest w koncertowej i festiwalowej czołówce świata?

- Pan swoim niewinnym wzrokiem patrzy we mnie jak w wyrocznie, która zaraz udzieli kolejnej odpowiedzi (śmiech).

- Siedzę na niższym krześle.

- Na razie tak. Równie dobrze mógłbym usłyszeć pytanie: ile czasu potrzeba żeby dokopać Niemcom w piłkę? Nie wiem!

- Stadion mamy ładny.

- I to już pierwszy krok. Orliki też są. Nie możemy być cały czas świetni, tak jak Amerykanie są świetni w muzyce, a Niemcy w piłce nożnej. Jeśli uda się nam ich raz pokonać, to jeszcze nie znaczy, że weszliśmy na wyższy stopień rozwoju piłkarskiego, lecz że ten sukces trzeba utrzymać. Tak samo jest z artystami.

- Ja jednak będę uprawiać samokrytykę i upierać się, że to ludzie mediów robią lobotomię artystom przez bylejakość anten, a nasza muza ma dużą wartość – w swoich audycjach słyszę ją często.

- Zdecydowanie tak. Mało tego, ten szlaban przed młodym człowiekiem opada dwa razy. Pierwszy: to się  nie sprzeda. On wówczas odrzuca wszystko, co w nim jest prawdziwe, i kombinuje, co się sprzeda. Robiąc niezłą płytę, dodaje jakieś badziewie popowe, żeby zrobić nakład, bo chce kasy. Drugi polega na tym, że mamy kilku ambitnych redaktorów, którzy uważają, że jeśli coś nie jest totalnie zakręcone i niestrawne, to nie nadadzą. Prawdziwe zabójstwo! Słuchając tego, człowiek ma ochotę pociąć się brzytwą we wszystkich wrażliwych miejscach.

- Mój kolega nazywa to kulturą poboczy. 

- Dosyć łagodne określenie. Najgorsze wyzwiska kierowane są wówczas pod adresem tych, którzy puszczą coś, co ma choć ślad melodii.

- Znowu czas pomówić o kompleksach.

- Mnie śmieszy to, że ciągle rozmawiamy o tym, jak zrobić, by było lepiej. Tak długo, kiedy będziemy robić z tego kwestie narodowego „być albo nie być”, to zagrepsujemy się na śmierć.

- Ma Pan w domu taką nagrodę, która cieszy Pana oko?

- Mam bardzo ważną dla mnie (śmiech). Nagroda stowarzyszenia twórców krzyżówek za propagowanie rozrywek umysłowych. Dostałem ją dlatego, że kiedyś z Materną permanentnie naśmiewaliśmy się z błędów w tych krzyżówkach i bezradności haseł. Dlatego na wszelki wypadek dali nam za to nagrodę.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze