1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Wywiad z Mirosławem Baką - rozmowa o przyjaźni

</a>
Czy polubiłby kumpla swojej żony, gdyby wpadał do nich co drugi dzień? – Liczyłbym na szczerą rozmowę i pozbycie się intruza – mówi Mirosław Baka. Z kim (oprócz żony) się przyjaźni, podpytuje Hanka Halek.

</a>

Ma pan wielu przyjaciół?

Dziwi mnie, kiedy słyszę, że ktoś mówi „niektórzy moi przyjaciele…” i trochę tego nie rozumiem. Albo zwyczajnie zazdroszczę. Chociaż wydaje mi się, że ludzie często beztrosko stawiają znak równości między określeniami „znajomy”, „kolega”, „przyjaciel”. Dla mnie przyjaźń to szczególna wartość, zbyt duża, żeby ją tak sobie codziennym mówieniem i nazywaniem dewaluować. Kiedy powiedziała mi pani przez telefon, o czym będziemy rozmawiać, zacząłem się nawet zastanawiać, czy ja w ogóle mam przyjaciół.

Chyba nie...

To niemożliwe.

Człowiek, którego nazywałem przyjacielem, wyprowadził się daleko stąd... On jest marynarzem i bywało, że znikał na kilka miesięcy, ale teraz?...

Spotkałem bratnią duszę, z którą się doskonale rozumiałem. Ale okoliczności sprawiły, że się od siebie oddaliliśmy. Nie mentalnie, nie psychicznie, ale najnormalniej w świecie fizycznie. A kontakty typu dwóch facetów wydzwania do siebie co drugi dzień i opowiada sobie, co Kryśka mówiła albo co dziś jedli lub też dlaczego ona taka jest... nie wchodzą w grę. Faceci nie rozmawiają w taki sposób. Tak potrafią konwersować kobiety, o każdej porze dnia i roku i na każdy temat, a po dwóch godzinach znów mają sobie coś do powiedzenia. To się u nich tak, a nie inaczej eksplikuje i tego nie można wartościować. Główne założenia męskich i kobiecych przyjaźni są takie same, ale treści przekazywane między dwoma facetami w moim wieku są dosyć skondensowane, konkretne, skąpe.

Czyli „Jedziemy w góry?”. „Tak”. I jedziecie.

No, tak. Bo o czym tu jeszcze dyskutować? Trzeba ustalić tylko mniej więcej, które góry. (śmiech)

I co takich dwóch ze sobą robi, gdy już się spotkają? Aktor i marynarz?

Nie ma znaczenia, czy piją wódkę, czy idą w te góry. Chodzi o to, żeby razem być, nieważne w jakich okolicznościach.

Czego potrzebuje znajomość, by stać się przyjaźnią?

Czasu, wyzwań, prób sił, beczek soli… Nie da się zaprzyjaźnić z kimś, jeśli się z nim nie doświadczyło sytuacji trudnych, wspaniałych, ekstremalnych. Trzeba najpierw zażyć trochę wspólnego życia, żeby sprawdzić to, co chcemy nazwać przyjaźnią, w najróżniejszych okolicznościach. Coś się napsociło, zdarzyło się jakieś szczęście, nieszczęście. Trzeba dorobić się wspólnych wspomnień. Im bogaciej, tym lepiej. Bo jeśli nie ma zawartości rozdziału, to nie da się tak samym tytułem polecieć. Sam fakt, że po prostu się kogoś zna od 77 lat i czasem z nim fajnie pogada, nie oznacza, że jest on przyjacielem. Bo może nagle jakaś ekstremalna sytuacja pokaże, że to dupa nie przyjaciel.

Czyli przyjaźń od pierwszego wejrzenia nie istnieje?

Nie wiem nawet, czy jest miłość od pierwszego wejrzenia, ale nie wchodźmy w te meandry. Przyjaźń jest przyjaźnią wtedy, kiedy jest co jakiś czas egzaminowana, kiedy się ją potwierdza, weryfikuje. Jeśli takich sytuacji nie ma, trudno być przekonanym i pewnym, że to właśnie jest to. Krótko mówiąc, przyjaciel to człowiek, na którego można liczyć i na którym można polegać, i musi nadawać na tych samych falach. Dobrze to widać, gdy spojrzy się wstecz. Myślisz sobie: „To jest, kurde, przyjaciel – pomógł mi wtedy, ufał, nie sknocił niczego w naszych relacjach”. Na przyjaźń trzeba zapracować.

Pamięta pan najważniejszy moment cementujący waszą przyjaźń z marynarzem?

Oj, wieloma, czasami wydawałoby się nieistotnymi, pierdołami cementowała się nasza przyjaźń. Bardzo ważny był moment, kiedy powiedział, że wyprowadza się z Trójmiasta. Przestraszyłem się wtedy, że to wszystko, co jest między nami, się rozpierzchnie, zmaleje, unieważni. Uświadamiając sobie, że on nie wypływa w kolejny rejs, tylko gdzieś dalej, zobaczyłem nagle, że go już nie będzie w takim wymiarze, jak bym chciał. Człowiek szczęśliwy nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest szczęśliwy. Dopiero, gdy ten stan straci, docenia, co miał. Kiedyś ktoś powiedział, że prawdziwe przyjaźnie to te, które rodzą się w okresie dojrzewania i zostają na całe życie. Coś w tym jest, bo doroślejąc, wchodzimy w relacje z większą uwagą i ostrożnością, ale ta przyjaźń zrodziła się, gdy byłem już dobrze po trzydziestce. I zaistniała. Po męsku, dojrzale, naprawdę. I wierzę, że sobie poradzi.

No właśnie, ale w Ostrowcu Świętokrzyskim ma pan swojego Giovanniego z podstawówki.

Z Giovannim widzieliśmy się półtora roku temu i zobaczymy się pewnie za pół roku, może za rok, ale wiem, że gdy się spotkamy, będzie tak jak zawsze. Między nami nic się nie zmienia. Giovanni jest jednym z trzech facetów, z którymi spotykam się, gdy jadę do Ostrowca. Rosną im brzuchy, wypadają włosy, a ja wciąż patrzę na nich przez różowe okulary, tak jakby czas się zatrzymał. Są dla mnie nadal chłopakami, z którymi różne dziwne rzeczy robiłem w młodości, i zawsze mam ochotę się z nimi spotkać. Może tu chodzi o to, że te przyjaźnie, które zawiązują się w momencie krystalizowania się osobowości, dojrzewania, takiego gotowania się charakteru, robienia z niego jajka na twardo, które już wie, czego chce – mają się czym scalić? Wtedy wszystko działo się szybciej, intensywniej, mocniej. W ciągu jednej nocy i wypitych trzech flaszek wina nagle rano dochodziło się do wniosku: „Stary, ja cię normalnie kocham, człowieku”.

Pański zawód sprzyja przyjaźniom?

Ani tak, ani nie. Myślę, że te wszystkie opowieści o aktorskich zawiściach są grubo przesadzone. To jakieś legendy.

Słyszałam też legendy o teatralnych „rodzinach”.

Wie pani, co…? Teraz to sobie uświadomiłem. Ja przyjaźnię się z innym aktorem. Kurczę, ja się naprawdę z nim przyjaźnię! Aż mnie teraz ciarki przeszły, że go skrzywdziłem, mówiąc na początku, że chyba nie mam przyjaciół. To Janek Jankowski, z którym na początku lat 90. zrobiliśmy przedstawienie na motywach „Pięknych dwudziestoletnich” Hłaski. Myślę, że nie obruszyłby się, gdybym nazwał go przyjacielem. Zagraliśmy to ponad 300 razy jako spektakl, z którym jeździ się po Polsce i występuje wszędzie, w wielkich salach, w korytarzach, na plebaniach, w remizach, domach kultury, szkołach.

Pamiętam, gdy któregoś razu przyjechaliśmy do Częstochowy i ja mówię: „Janek, chodź, pójdziemy na Jasną Górę, skoro już i tak tu jesteśmy”. „Pomodlić się chcesz?”– spytał. „Nie wiem, czego chcę, chcę tam być”. Weszliśmy na tę Jasną Górę i stanęliśmy przed ogromną ramą, w której nie było obrazu, ale cała wypełniona była setkami szkolnych tarcz. I ja tak stanąłem przed tym jak małe dziecko i mówię: „Ty Janek, patrz, ile jeszcze szkół do zagrania Hłaski” (śmiech). Wspominamy to z Jankiem jak kombatanci do dziś. Innym razem graliśmy w sali gimnastycznej, nie po raz pierwszy, ale tym razem tablica do koszykówki wisiała tak nisko, że musiałem pod nią schylać głowę. Oczywiście, w trakcie spektaklu (śmiech). Albo trafiliśmy do jakiegoś domu kultury, w Darłówku chyba, weszliśmy do sali, która miała swoją scenkę i... ja po prostu zemdlałem, jak to zobaczyłem. Jako jedyne oświetlenie była tam skonstruowana rampa oświetleniowa – czyli brzeg sceny z całym rzędem żarówek. Jak w jakimś molierowskim teatrze! Z samochodu przynieśliśmy więc własny reflektorek, ale jedyne gniazdko do podłączenia go znajdowało się na... scenie. Nie zapomnę tego nigdy: my dwaj jak trupy w tym świetle, świecącym na nas od dołu, i do tego ten Hłasko, którego dzieciaki nie bardzo rozumiały. I po końcowych słowach spektaklu: „Marek Hłasko już nigdy nie wrócił do kraju”, ja wyciągam z gniazdka wtyczkę! Janek nieomal spadł ze sceny w paroksyzmach śmiechu. „Pięknych dwudziestoletnich” nie graliśmy od lat, ale gramy teraz razem w teatrze Komedia w dwóch przedstawieniach, więc powstają nowe anegdoty, nowe wspólne przeżycia. No właśnie, i to jest to! Dobytek naszych przeżyć. Koszmarnych i cudnych jednocześnie. Z tego składa się przyjaźń.

A miłość bez przyjaźni obumiera?

Tak. Przyjaźń w miłości to jest, moim zdaniem, dojrzalszy etap. Kolejny. Fascynacja drugą osoba może trwać całe życie. Ale zakochanie, ten stan motyli w brzuchu, to, że nie widzi się tej drugiej osoby, tylko swoje wyobrażenie o niej – tak się dzieje tylko na początku. Kiedy natomiast przychodzi ten dojrzalszy etap, żeby z kimś być i ładnie razem to życie spędzać, to już trzeba się z tym kimś zaprzyjaźnić. To jest dopełnienie związku.

Moja żona jest moim przyjacielem. Sprawdzonym w najtrudniejszych sytuacjach. A jeśli mówimy już o związkach, to chcę powiedzieć o zaprzyjaźnianiu się z własnymi dziećmi. To strasznie ważne. Ja miałem tego pecha, że nigdy nie zaprzyjaźniłem się ze swoim ojcem. Zabrakło mi go w momencie, kiedy był najważniejszy, odszedł od nas, a zanim to się stało, i tak tylko się z nim kłóciłem. To ten rodzaj traumy, który zostaje w każdym, kto ją przeżył. I budując później swoją własną rodzinę, człowiek ciągle o tym myśli: „Jezu, żeby tylko się nie powtórzyło…”.

Oczywiście, nie chcę przez to powiedzieć, że nigdy nie popełniłem żadnego błędu. Zdarzały się między mną a moimi synami scysje, ale raczej oczyszczające. Myślę, że z dzisiejszej perspektywy, kiedy jeden jest żonaty, a drugi ma już dowód osobisty, nikt nie zaprzeczy, widząc nas, że się z sobą przyjaźnimy. Że jest trzech facetów, którzy razem gdzieś tam idą i jest im fajnie.

A gdyby pański syn dał pańskiemu wnukowi na imię… Kevin? Kevin Baka.

Boże… Prawie udławiłem się kawą. (śmiech) Kevin? Jeszcze gorszy byłby chyba Ken!

Ken Baka? Co wtedy z waszą przyjaźnią?

Nie, moi synowie nie są tacy. Nie, w życiu nie dopuszczą się Kevina… Łukasz ma normalne imię, Jeremi też jest ze swojego zadowolony. Może synowa, polonistka, wymyśli raczej jakiegoś Bożydara albo Chryzostoma. Mam nadzieję.

A jeśli jednak Kevin?

Nie, nie zrobią mi tego! A jeśli zrobią... Cóż, ja się nie będę wtrącał do imion. Przyjaźń to przyjaźń. Poświęcę się, wytrzymam (śmiech).

A przyjaźń między kobietą i mężczyzną jest możliwa? Nie mam oczywiście na myśli żony…

Nie skrzywdziłbym swojej żony, kultywując znajomość czy przyjaźń z jakąś moją koleżanką, wiedząc, że żona czułaby się z tym niepewnie. Po prostu są rzeczy mniej i bardziej ważne. Skoro ożeniłem się z tą kobietą, to jest ona dla mnie najważniejsza. Tyle.

A gdyby ona miała takiego kumpla, który wpadałby parę razy w tygodniu wysłuchać jej problemów?

Pewnie byłbym zazdrosny. Zadałbym sobie, a potem jej, pytanie: „Dlaczego on jest ci potrzebny?”. Liczyłbym na szczerą rozmowę i pozbycie się intruza.

A gdyby nie posłuchał, dostałby w szczękę?

Dawanie w szczękę to ostateczność. Myślę, że musiałbym to wyjaśnić od początku do końca z moją żoną, a nie obijać mu mordę, bo on nagle byłby taki biedny, taki pobity, tylko go pożałować. No, ale w razie czego byłbym gotów na ostateczność, trudno (śmiech). W imię miłości i przyjaźni.

I tak po godzinie rozmowy ma pan już szóstkę przyjaciół.

Jezu, a tak się martwiłem (śmiech).

Mirosław Baka, rocznik ’63, aktor teatru Wybrzeże w Gdańsku. Znany z licznych ról filmowych, m.in. u Władysława Pasikowskiego. Wkrótce będzie go można zobaczyć m.in. w „Wałęsie” Andrzeja Wajdy. Żonaty, ojciec Łukasza i Jeremiego.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze