1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Leszek Lichota - wywiad

</a>
Nie patrzy wstecz, nie lubi utartych dróg z napisem „TĘDY”. Kiedy płacze? Co dała mu „Wataha”? Po co jedzie do Australii i czy wróci? Leszek Lichota w ogniu pytań Hanki Halek.

</a>

Miałam zacząć od pytań na temat kreacji aktorskich, ale prawda jest taka: tuż przed naszym spotkaniem cztery dziewczyny powiedziały mi, że jesteś tak fajnym facetem, że nie wyrzuciłyby cię z łóżka. Siłą rzeczy pytam więc – co ty na to?

(śmiech)... To wydaje mi się po prostu zabawne. Nawet nie czuję potrzeby rozwijania tego wątku.

Nie uważasz się za fajnego faceta?

Trudno mi powiedzieć, co to w ogóle znaczy fajny facet... Fajność kojarzy mi się z czymś bardzo młodzieńczym, więc to zjawisko powoli przestaje mnie dotyczyć. Moja młodość powoli ode mnie odpływa (śmiech). Przypominam sobie momenty, kiedy byłem dzieckiem czy nastolatkiem i panowie w moim obecnym wieku wydawali mi się już starcami (śmiech). Nie wyobrażałem sobie, że kiedyś taki będę. Tymczasem mam 37 lat.

I podobasz się kobietom. Duży, silny. W dodatku płacze przy „Love story”.

Oj tam, oj tam. To było dawno temu i faktycznie wzruszyłem się przy tej historii. Miałem wtedy jakieś 18 lat. Ale nie wracam już do tej lektury, po „Love story” też jest jakieś życie (śmiech).

W którym mężczyzna nie ma prawa do łez?

Oczywiście, że ma prawo do emocji czy nawet słabości. Hamowanie ich jest po prostu niezgodne z ludzką naturą. Lepiej dać im szansę w płaczu niż kolekcjonować je, a potem nagle pozwolić ujść emocjom na stadionie przy udziale bejsbola. Na szczęście nasza rzeczywistość powoli – ale jednak – się zmienia. Jesteśmy w moim odczuciu w punkcie pomiędzy starym myśleniem, że facet nie płacze, a nowym, w którym daje mu się na to społeczne przyzwolenie. Mam nadzieję, że to kwestia kilkunastu lat, że wkrótce te wszystkie sztywne i sztuczne podziały na macho i domową kurę będą passé, że będzie po prostu zwykłym obciachem tak w ogóle mówić i myśleć.

Kiedy więc ostatnio płakałeś?

Wzruszam się przy bajkach, które od czasu „Shreka” robione są przez fachurów najwyższych lotów, ludzi doskonale wiedzących, jak i kiedy wycisnąć z człowieka łzę. Idę w to po całości. Ale wzruszają mnie nie tylko bajki. Niedawno widziałem film „Pogorzelisko”, francusko-kanadyjską produkcję o życiu paru osób na tle konfliktów religijnych. Nie było ze mnie co zbierać. Po prostu mokra ścierka.

Masz dwójkę dzieci, byłeś przy ich porodach…

Bardzo chciałem być przy mojej kobiecie, zobaczyć, jak to się odbywa, dotknąć czegoś nowego, wcześniej kompletnie niewyobrażalnego, i jak się okazuje, absolutnego. Nie wyobrażam sobie, żebym nie był świadkiem narodzin własnych dzieci. Na szczęście mam też nerwy ze stali, więc nie mdlałem, nie taka była wtedy moja rola. Nagrywałem cały proces, żeby dzieciaki miały pamiątkę.

A jakim ty byłeś chłopczykiem?

Radosnym, beztroskim. Miałem podwórko, na którym kilkanaście dzieciaków bawiło się w wojnę albo wieszało liny na drzewach, żeby mieć swój małpi gaj. Mam dwóch braci, więc w domu było równie wesoło: trzech chłopaków, ja najmłodszy – z jednej strony, oczywiście, rodzynek, z drugiej obiekt do przeróżnych eksperymentów typu: „Ty, leć to wypróbuj”. Moi bracia, z którymi lubimy się bardzo do dziś, byli też dla mnie dużym wsparciem. Adam na przykład w ciągu trzech miesięcy nauczył mnie matematyki. Wszystkiego, czego przez osiem lat nie mógł dokonać żaden belfer.

Jak to zrobił?

Intensywnie nade mną siedząc, wychwytując każdy błąd i za każdy dając mi kuksańca.

Brzmi jak małe wojsko. Nie masz mu za złe tych kuksańców?

Widocznie takie metody były potrzebne na tak nierozgarniętego matematyka, jakim wtedy byłem. Dzięki Adamowi przestałem uczyć się na pamięć, ponieważ wszystko zrozumiałem. Boże, jakie życie wydało mi się wtedy proste. Myślę tak tym bardziej teraz, kiedy wiem, że niebawem pewnie będę musiał to wszystko, czego nauczył mnie brat, objaśniać moim własnym dzieciakom. Pytanie tylko: czy jeszcze to pamiętam?

Poprosisz brata o pomoc?

Oczywiście.

Łącznie z jego kuksańcami?

A jakże, pewnie, że tak. Mnie nie wypada, bo jestem ojcem (śmiech). Ale taki wujek? Wszystko będzie na niego. Gdybym miał cofnąć czas, to wszedłbym w to małe wojsko ponownie po to, by znów mieć z głowy wkuwanie na pamięć rzeczy, które da się najzwyczajniej w świecie zrozumieć. To dzięki bratu osiągnąłem taki poziom, że z chłopaka, który nic nie kumał, zamieniłem się w takiego, który napisał egzamin z matematyki do szkoły średniej z najlepszym wynikiem ze wszystkich uczniów.

Ale jednak nie poszedłeś do ekonomika, tylko wybrałeś technikum hotelarskie.

Chyba dlatego, że nie wiedziałem, co chcę dalej robić. Dużo osób z mojego otoczenia już w wieku 15 lat było przekonanych, że zostaną albo lekarzem, albo mechanikiem. Ja nie miałem bladego pojęcia, co dalej. Szarpałem się też trochę pomiędzy oczekiwaniami innych wobec mnie a potrzebą samodzielnego znalezienia siebie. Gdy po tym technikum wpadłem na to, że może będę aktorem, nie usłyszałem euforycznego: „O, to super, całe życie na to czekaliśmy, synu, będziesz miał fajne życie”. Ale w moim domu panowała też atmosfera dużej wolności wyboru, więc uszanowano moją decyzję w stu procentach.

A miałeś jakieś autorytety rodzinne? Kogoś, kto był dla ciebie na tyle ważny, że mógłby wpłynąć na twoje decyzje?

Zawsze miałem problem z autorytetami. Nie potrafiłem ich znaleźć, a może po prostu nie dostrzegałem, że są. Na pewno nie umiałem nigdy wskazać osoby – „O, to jest człowiek, którym chciałbym być, jak będę w jego wieku”. Czułem, że trzeba znaleźć ścieżkę, która będzie wyłącznie moja i sam będę ją odkrywał. I?... Miałem rację, bo najwięcej frajdy sprawia przecież odkrywanie, a nie podążanie po utartych szlakach z napisem „tędy”. Trzeba samemu wejść do tego lasu, przedzierać się pomiędzy tymi drzewami i na własne oczy zobaczyć, co to dalej będzie.

No i dokąd doszedłeś? Sukcesy doprowadziły cię na słoneczną polanę?

Polanę? Nie, myślę, że to jest jeszcze droga. Drzewa, dużo drzew. Zwłaszcza że ciągła wędrówka leży po prostu w moim charakterze. Potrafię zapalić się do czegoś w stu procentach, ale gdy osiągnę już cel, szybko nudzi mnie jego konsumowanie. Dodatkowo mój zawód takiej filozofii sprzyja, a nawet na niej polega. Jest zadaniowy, podzielony na etapy konsumpcji sukcesów lub niesukcesów. Mamy dwa–trzy miesiące prób, czegoś szukamy, wreszcie powstaje premiera, ludzie przychodzą, jest super lub nie, i koniec przygody? Nie, my to musimy zagrać jeszcze sto razy. A to już, niestety, bywa nużące.

A nie jest też równocześnie motywujące, bo wymusza potrzebę ciągłego wynajdywania czegoś innego w tym samym, żeby nie skonać z nudów?

Właśnie tak jest. Non stop szukam nowych zapalników, małych punktów, o których wiem tylko ja, takich, które mnie podkręcą i sprawią, że jestem w stanie po raz enty wyjść na tę scenę i zagrać ten sam spektakl. To cały czas jest więc odrobinę inaczej, jakiś drobiazg się zmienia, podpuszczasz koleżankę czy kolegę na scenie, tak żeby widz się nie zorientował, ale by nie było tak samo jak przedwczoraj.

Dlatego też szukasz różnych form? Pojawiasz się w spektaklu, filmie, stand-upie?

O rany, te moje stand-upy to starocie już (śmiech).

Przeklinasz w nich, jesteś wyluzowany, frywolny.

Tak, bo stand-up ma taką formę i ta jego bezpośredniość, szorstkość, momentami brutalność, jest w nim dość urzekająca. Ale... pamiętaj, że to tekst, którego jestem jedynie wykonawcą, kreacja sceniczna, żadna spontaniczna wypowiedź. Gdybym miał to wszystko powiedzieć jeszcze raz, zrobiłbym to dokładnie tak samo jak poprzednio. Jest więc tak, że jak szybko zachwyciłem się tą formą, tak samo prędko z niej wyszedłem, uznając rację, że dar estradowy potrzebny do stand-upu wymaga osobnego talentu. W pewnej chwili poczułem, że nie da się przebić przez ten sufit, że na moim miejscu powinien stać człowiek, który ma lekkość bycia na scenie, potrafi zaimprowizować, wymyśli na poczekaniu jakiś dialog, a w kieszeni nosi zawsze świetną ripostę na każdy temat. Ja tym człowiekiem nie byłem. W pewnej chwili taka wymyślona spontaniczność zaczęła mi przeszkadzać... Zresztą ja w ogóle jestem wobec siebie bardzo krytyczny. Niezwykle rzadko bywam zadowolony z efektu tego, co zrobiłem.

A z czego jesteś najbardziej zadowolony?

Zawsze najbardziej z procesu dochodzenia do punktu, w którym w końcu pojawi się ta myśl: „No dobra, to już jest wystarczająco dobre. Doszedłem”.

A dokąd doszedłeś dzięki „Watasze”?

Prywatnie na przykład do zadziwienia, że oto ja, leniwy człowiek, potrafiłem znaleźć w sobie imperatyw, który pozbawił mnie paru kilogramów i katorżniczą pracą doprowadził moje ciało do jakiejś dyscypliny i formy. To jeden z moich największych sukcesów życiowych (śmiech). A zawodowo? Wiedziałem, że scenariusz jest ciekawszy niż te, z którymi mierzymy się na co dzień, że mamy więcej czasu na jego realizację, że zaangażowanie ludzi w to wszystko jest potwornie duże, więc z chęcią się temu oddałem. Ale... tak naprawdę później już podchodziłem do tego jak do każdej kolejnej ciekawej przygody. To jest po prostu aktorska sprawa, opowiadanie o jakimś facecie. Akurat takim powikłanym, takim, który przypomniał mi się, gdy robiliście mi teraz sesję do „Sensu”, i pojawiły się te muchy i muszki, których nie chciałem założyć. Poczułem się trochę jak Rebrow w „Watasze”, który musi mierzyć się z tym, czego od niego wszyscy oczekują. Pewnego racjonalnego zachowania się w danych sytuacjach, takiego, którego chcą od ciebie w dzieciństwie rodzice, nauczyciele, kiedy tymczasem to dziecko, ten cały ty, ma też swoje własne potrzeby. To takie gombrowiczowskie upupienie, w którym każdy widzi mnie inaczej niż ja sam, ale też inaczej niż być może jest w istocie. Dlatego bawi mnie czasem odbiór mojej osoby, bo na ogół jest kompletnie nieuzasadniony – są to fantazje ekranowe, jak ten wbity w krawat i marynarkę Dębski albo ten trochę dzikus Rebrow w mundurze. To są wizerunki.

A znasz wizerunek pt. ekskluzywny menel?

Że niby ktoś nie dba o siebie, a jednak się stylizuje? Tak? O, nie (śmiech). Szerokim łukiem omijam wszelkie środowiska subkulturowe. Nigdy nie byłem punkiem ani depeszem, ani skinheadem, kibicem też. Oraz hipsterem nie byłem również. A teraz nie jestem ekskluzywnym menelem. Subkultury mają w sobie coś podejrzanego, trochę sekciarskiego, coś, od czego instynktownie uciekam. Przebieranki mam w pracy, a poza nią nie lubię rzeczy robionych na pokaz i w życiu nie skorzystałem z wizerunkowej porady, co widać po licznych krytykach mojego ubioru. Ale tak to już jest, gdy całe życie człowiek mierzy się z tą siłą, która jest tarciem pomiędzy oczekiwaniami widza, reżysera, rodziny, przyjaciela a swoją wewnętrzną potrzebą, naturą, instynktem. To jest coś co, owszem, daje napęd, ale to napęd polegający przede wszystkim na ciągłym udowadnianiu, że jest inaczej. A mój zawód, jak wspomniałem, tylko takie tarcia pogłębia, bo nakładam na siebie raz twarz wyrozumiałego faceta, raz outsidera, raz cynicznego Johna w spektaklu „Złodziej”... Tymczasem ja jestem zupełnie gdzie indziej. To trochę tak jak z tą skórą węża: gapimy się na nią, ale węża w niej już nie ma. On jest już dalej, gdzie indziej. Mało tego, my się czasem gapimy na dawne zdjęcie tej wężowej skóry, a potem spotykamy się z kolegami z naszych klas maturalnych i... „cholera, nie poznaję – kim wy jesteście?”.

Zdarzyło ci się kogoś wcale nie rozpoznać?

Oczywiście, bo mam bardzo słabą pamięć do twarzy, ludzi, nazwisk. Jeżeli nie przeżyję z kimś czegoś bardzo indywidualnego, jeśli nie wpadnę z kimś po kolana w błoto, to moja pamięć go nie zapisze. Tylko jakiś ważny kontekst sprzyja mojemu pamiętaniu. Zdarza mi się więc przez pół roku pracować z ludźmi i potem ich nie poznać na ulicy, bo wcześniej po prostu nie zaszło między nami nic szczególnego. Już tak, niestety, mam. Nie rozpamiętuję też przeszłości, wypieram zdarzenia i ludzi w niej mieszkających, nieaktualne przyjaźnie – bo każdy z nas poszedł w swoją stronę i już. Nie patrzę wstecz. Wiem, jak to brzmi, ale nie jestem w stanie nic na to poradzić. Nie robię tego w złej wierze. Taki jestem.

Bezwzględnie sobą?

Tak, i bywa, że odbierają mnie jako człowieka bezwzględnego, może nawet zimnego. Faktycznie, moją empatię kieruję jedynie na rodzinę i dzieci, jeśli dzieje im się krzywda. Wtedy naprawdę potrafię się rozlecieć. Ale nie mam w sobie tego rodzaju empatii, który jest w naszym kraju bardzo ceniony, a w moim mniemaniu po prostu źle rozumiany. Widzę takie wszechobecne przyzwolenie na bylejakość czy nieporadność, która nie wynika z bolesnych czy niemożliwych do pokonania okoliczności, ale ze zwykłej gnuśności, lenistwa i poczucia, że ludzie i tak się ulitują. Dlaczego ja mam niby takiemu komuś współczuć i coś dla niego zrobić, skoro on na własne życzenie popełnił straszną głupotę? Cholera, rusz się, człowieku, sam coś zrób, tym bardziej że to ty do tego doprowadziłeś, mogłeś przewidzieć, jakie będą konsekwencje. Irytuje mnie takie powszechne przekonanie, że lenia albo brawurowego ryzykanta czy, co gorsza, cwaniaka trzeba nagle pokornie pożałować, tak jak czasem zadzieje się na przykład w sferze gospodarczej. Z całym szacunkiem, ale nie rozumiem, dlaczego mamy płacić za tych, którzy chcieli się szybko wzbogacić, zakładali jakieś parabanki czy fundusze i defraudowali nie swoją kasę. Na to empatii nie mam. Tym bardziej że widzę, jak ten świat, z powodu takich również historii, się chwieje.

A ty sam żyjesz w dobrych proporcjach ze światem?

Wydaje mi się, że nie chcę więcej, niż muszę. Nie biegnę do mety w celu posiadania nowego modelu iPhone’a. Nie walczę o to, żeby ciągle coś posiadać. Wolę ustąpić w tym maratonie, również dla własnego spokoju i dobrego samopoczucia. Tak samo nie wiem, po co ludzie pielęgnują w sobie gniew i urazy. Przecież to nigdy nie rozwiązuje sytuacji. Gdy moje dzieci się na mnie złoszczą o coś, co stało się czasem nie z mojej winy, zawsze im powtarzam: „Nie ma żadnego sensu, żebyście się wściekali, popatrzcie – mnie to wcale nie boli, że się obrażacie, ja się czuję świetnie. A wy marnujecie czas na dąsy, więc najlepiej będzie, jak się ich wyzbędziecie”.

Niebawem zabierzesz ich w długą podróż do Australii. Może się zdarzyć, że rzucisz tam aktorstwo?

Na pewno nie zakładam, że nie wrócę... Na tym etapie jest to raczej coś w rodzaju podróży życia, coś, co zawsze chciałem przeżyć. Odcięcie się od ostatnich lat, kiedy pracowałem naprawdę bardzo intensywnie, i przygoda, bo Australia jest dla mnie równie abstrakcyjnym marzeniem, jak wyjazd na Księżyc. Chodzi o to, żeby było daleko, egzotycznie i na długo. A jeśli nam się spodoba? To zdobędziemy odwagę, żeby iść przez ten cały las dalej, odkrywać. Być w procesie, bo przecież o to w końcu w życiu chodzi.

Leszek Lichota absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Znany zarówno z ról teatralnych: „Nasza klasa” (Teatr na Woli w Warszawie) czy „Złodziej” (Teatr Capitol w Warszawie), serialowych („Wataha”, „Prawo Agaty”), jak i filmowych: „Lincz”, „Kochanie, chyba cię zabiłem”. Wkrótce do zobaczenia w produkcjach „Karbala”, „Wkręceni 2” oraz „Warsaw by Night”. Prywatnie związany z aktorką Iloną Wrońską, mają dwójkę dzieci: Nataszę i Kajetana. Pochodzi z Wałbrzycha.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze