„Lot nisko nad ziemią" to historia kobiety, która po życiowych
zawirowaniach musi odzyskać siebie. Powieść ukazała się nakładem Wydawnictwa Zwierciadło.
Sławek leżał w szpitalu od dwóch dni. Po pierwszym szoku, że taki zdrowy i silny człowiek leży bezbronny jak dziecko, zależny od przezroczystego płynu, który spływa mu do żyły, otrząsnęłam się i zaczęłam widzieć światło w tunelu. Powiedzieli mi, że operacja się udała. Trwała kilka godzin, wymagała zszycia organu, który nazywał się „śledziona”, o którym wcześniej, szczerze mówiąc, zbyt dużo nie słyszałam. W wyniku uderzenia samochodu pękła Sławkowi śledziona. Kojarzyło mi się to ze śledziem, w najlepszym wypadku czymś oślizłym, śmialiśmy się z tego oboje, bo już wszystko było jak dawniej, zaraz po tej operacji, kiedy odzyskał przytomność i pozwolono mi do niego „nielegalnie” wejść.
– Sławek – powiedziałam do niego, nie mając odwagi dotknąć ręki. – Pękła ci śledziona, ale już zaszyli.
– A cóż to za czort? – wychrypiał szeptem. Właśnie taki dźwięk wydał, jakby drapać paznokciem blat z okleiny albo płyty paździerzowej.
– Coś, w czym jest krew, czy jakoś tak – powiedziałam szeptem i obejrzałam się trwożnie. Bałam się, że mnie wyrzucą z sali. – Jak się czujesz? – Jakby samochód po mnie przejechał – powiedział i spróbował się uśmiechnąć.
Zalała mnie fala ulgi i czułości. Ja naprawdę czułam, że zszyto mu tego śledzia czy inny pęcherz pełen krwi i już o nic nie musimy się martwić. No trudno, stało się, co się stało, pijany drań potrącił go na pasach. Ale potrącił to nie to samo, co przejechał. Uderzenie spowodowało wielki siniak w środku, coś się rozlało, zabrudziło, wymagało mycia i pucowania przez sześć godzin. Nie miałam pojęcia, czy to długo, czy krótko. Myślałam sobie, dobrze, że długo, bo jakby była beznadziejna sprawa, to by otworzyli i zaszyli. /…/
Podczas operacji siedziałam skulona pod drzwiami na oddział, pogrążona w takich niewesołych myślach. Nie pozwalali wejść, wtedy nie było tak jak teraz, że można sobie siedzieć i herbatę prawie że podają. Siedziałam tam i patrzyłam tępo w drzwi, myśląc sobie, że jak wszystko będzie dobrze, to zacznę regularnie chodzić do kościoła na msze. To będzie znaczyło, że Bóg istnieje i udzielił mi ostrzeżenia, niech będzie i tak. Nawrócę się, poleję święconą wodą, wzbudzę w sobie wszelkie szczere uczucia i podziękuję. Potem zacznę prosić o dziecko, chociaż przekroczyłam czterdziestkę. To jest bardzo dobra myśl, nawrócić się i błagać o poczęcie. Pewnie wtedy się uda, kiedy tylko Bóg uratuje Sławka i pobłogosławi nasz związek. Kiwałam się tak cztery godziny, kiedy przyszło mi do głowy, że może Sławka wcale już nie ma, tylko o mnie wszyscy zapomnieli. Natychmiast zapomniałam o Bogu i dziękowaniu i zaczęłam walić w te białe, plastikowe, obskurne drzwi, aż wyszła siostra miłosierdzia w przekrzywionym czepku, ze śpiochami w kącikach małych oczu i syknęła, że jest noc na litość boską. – Jaka noc? – zaprotestowałam słabo. – Ledwie jedenasta…
Siostra odwróciła się do mnie tyłem, kręcąc głową.
– Niech siostra nie odchodzi – złapałam ją za fartuch.
– To idzie ze mną… – powiedziała.
Poszłam, a ta dobra kobieta przemyciła mnie do malutkiej kanciapy, gdzie siedziałam jak mysz pod miotłą na taborecie i piłam herbatę z poobijanego kubka. Spytałam o operację i o to, czy się udała.
– Jeszcze trwa – powiedziała siostra Regina, czyli ta, która mnie wprowadziła do środka. – Takich z wypadku to zwykle ze sześć godzin szyją… Zależy, co „poszło”…
Druga miała na imię Krysia i nie była już taka miła, a może tylko zmęczona czy nie taka „ludzka” jak jej koleżanka. Na szczęście udawała, że mnie nie ma. Mnie tak jakby nie było. Na taborecie byłam jak kot, przedmiot postawiony przypadkowo. Nie ruszałam się prawie w obawie przed powrotem za brzydkie drzwi. Po jakichś dwóch godzinach siostra Regina powiedziała, że chirurdzy są w śluzie, co znaczyło, że skończyli operację. Muszę wyjść, bo jak mnie zobaczą, to one będą miały nieprzyjemności. Obiecała jednak, że zaraz, jak tylko się dowie co i jak, to do mnie wyjdzie. Zwlokłam się ze stołka i poszłam posłusznie, gdzie mi kazano. Siedziałam na starej kanapie jeszcze z pół godziny, zastanawiając się, dlaczego ci chirurdzy ubrudzili się śluzem, czy to jest śluz Sławka i dlaczego to oznacza, że kończą operację. Może jak ciało wydziela śluz, to nie mogą już dalej czyścić, myślałam bezsensownie, wpatrując się w duży zegar,
który ktoś powiesił na białej ścianie, i blaszaną popielniczkę pełną petów papierosowych i pyłu. Wreszcie Regina do mnie wyszła i powiedziała, że zaszyli co trzeba, a Sławek obudził się po operacji. Jest na sali intensywnej opieki i nie wolno tam wchodzić, bo bakterie.
– Idź do domu, dziecko – pogłaskała mnie po głowie. – Przyjdź rano, wtedy porozmawiasz z doktorem.
Fragment pochodzi z książki „Lot nisko nad ziemią”, Ałbena Grabowska, Wydawnictwo Zwierciadło.