1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Maciej Stuhr - wywiad

Spotkaliśmy się w radosnym momencie, kilka tygodni po tym, jak rodzina Stuhrów powiększyła się o małego Tadeusza. Wtedy była jeszcze jesień, ale nasza rozmowa ukazała się w numerze grudniowym „Sensu”…

</a> fot. Rafał Masłow fot. Rafał Masłow

Mały Tadeusz Stuhr dostał imię po pana dziadku. Święta to czas wspomnień i rodzinnych opowieści. Wspomnijmy zatem, kim był Tadeusz, dziadek Macieja.

Dziadek Tadeusz był prokuratorem. Jego ojciec i wujowie byli adwokatami, generalnie prawnicza rodzina. Z kolei jego dziadek to był pierwszy Stuhr, który przyjechał do Krakowa spod Wiednia. Polski nie było wtedy na mapie, więc nie wiem, na ile spodziewał się, że ta przeprowadzka w obrębie Cesarstwa będzie skutkować tym, że zaczyna polską przygodę Stuhrów. Ale już jego wszyscy trzej synowie poszli studiować na Uniwersytet Jagielloński, zostali prawnikami i uważali się za Polaków. Do tego stopnia, że w 1939 roku nie podpisali folkslisty, mimo że mogli, bo byli synami Austriaka. Ale czuli się Polakami. A mój dziadek, Tadeusz Stuhr, przyszedł na świat równo sto lat temu – w 1916 roku, jeszcze pod zaborem austriackim. Pomyślałem, że stulecie urodzin to jest dobra okazja, żeby podtrzymać rodzinną tradycję.

Pamięta pan dziadka Tadeusza?

Oczywiście. Dziadek Tadeusz dożył pięknego wieku, odszedł w roku milenijnym, zresztą wkrótce po narodzinach mojej córki Matyldy. Tak zatoczył się krąg życia w naszej rodzinie. Dziadek głęboko wrył się w moją pamięć. Bardziej nawet niż babcia, z którą przebywałem krócej, bo odeszła już w latach osiemdziesiątych. I chociaż była moją kochaną babcią, dziadka pamiętam lepiej. Był to człowiek niezwykle powściągliwy, znakomicie wykształcony, pełen kultury, dystansu do świata. Zawsze miał własną opinię, wyważone zdanie, no i niełatwo go było przekonać do zmiany tego zdania. Jak już coś o świecie myślał, to dość konsekwentnie bronił swoich poglądów.

To po dziadku ma pan podobną postawę?

Tak, i ojciec, i ja chyba po nim rzeczywiście to odziedziczyliśmy, chociaż ojciec bardziej. Ja, kiedy ktoś ma dobre argumenty, potrafię zmienić zdanie, przynajmniej tak mi się wydaje...

Pierwszym, który wydobył się z tradycji prawniczej i wybrał zawód aktora, był Jerzy Stuhr. Potem pan. Ciekawe, co w przyszłości zrobi mały Tadeusz? Będzie pan wpływał na jego wybory?

Raczej nie. To lekcja, którą otrzymałem od własnych rodziców. Ważne, aby dostał dobre wzorce i był wykształcony, a co będzie robił w życiu... Sam sobie wybierze. Aktorstwo jest zawodem pięknym, ale trudnym, jeśli nie ma się szczęścia i talentu. Trzeba mieć wręcz olbrzymią dawkę szczęścia i talentu, żeby ten zawód był taki, o jakim marzą miliony, ale tego dostępuje tylko garstka. Naiwnością byłoby myślenie, że nazwisko czy pochodzenie z aktorskiego rodu miałoby coś ułatwiać.

Może utrudniać? W pana przypadku nazwisko stanowiło ciężar?

Mam świadomość, że łatwiej było mi zaistnieć w świecie medialnym, ale potem udowadniać wszystko musiałem podwójnie.

Jak radził sobie pan z byciem porównywanym do ojca? „Taki sam jak ojciec, jeszcze lepszy niż ojciec, nigdy nie będzie jak ojciec”... To musiało być trudne.

Musiałem przestać się tym przejmować. Przestać traktować to jak jakąś konkurencję sportową. Ten problem zostawiłem już za sobą. I kiedy okazało się, że spełniają się moje marzenia, że mogę w tym zawodzie pracować, intensywnie i szczęśliwie, wybierać role, pracować z najlepszymi, to z każdym rokiem problem, czy ja jestem lepszy, czy gorszy od ojca, słabł.

A pana córka Matylda ma już plany na przyszłość?

Szesnastolatka ma swoje marzenia, będzie pewnie powoli opuszczać gniazdo, na szczęście zadbałem, by nie opustoszało… Śmieję się, ale naprawdę od jej urodzin minęło sporo czasu, jestem w tej chwili innym człowiekiem, w innym miejscu życia. Pewnie każdy wiek ma swoje zalety i wady, ale dziś mam wrażenie, że jestem na ojcostwo bardziej gotowy niż te 16 lat temu, chociaż i wtedy dzielnie starałem się stawić czoło wyzwaniom losu. Natomiast dojrzałe rodzicielstwo ma w sobie dużą dawkę spokoju. Nie ma takiej histerii, człowiek bardziej racjonalnie podchodzi do wszystkiego. Mam 41 lat i bardzo się cieszę na to ojcostwo.

Co chciałby pan przekazać Tadeuszowi?

Chciałbym mu dać więcej swojego czasu, niż go dałem Matyldzie. Bo Matylda trafiła na moment startu mojej kariery. Urodziła się, kiedy kręciłem „Przedwiośnie”, „Poranek kojota”, to był też czas premiery filmu „Chłopaki nie płaczą”. Wszystko właśnie wybuchło, trzeba było kuć żelazo, póki gorące. A teraz momentami mam nawet przesyt pracy i kariery. Nie potrzebna mi już większa, mam taką, jaką mam, są nawet momenty, kiedy mi ciąży. Nie żebym utyskiwał na swój los, jestem szczęśliwy i spełniony, ale chodzi o to, że już nie muszę niczego udowadniać, zarabiać za wszelką cenę czy walczyć o role.

Nie ciągnie pana do następnych wyzwań? Do innych życiowych ról: pisarza, scenarzysty? Dzielenia się doświadczeniem?

To się już dzieje, zacząłem uczyć w Akademii Teatralnej. Czasami nachodzą mnie myśli, żeby napisać scenariusz. Ale tak naprawdę zastaje mnie pani w momencie, w którym w ogóle nie myślę o pracy. W zeszłym roku miałem apogeum, pracowałam 10 miesięcy non stop, kręcąc pięć filmów, jeden za drugim, w tym serial „Belfer”, który właśnie wszedł na ekrany, poza tym „Listy do M. 2”, „Ekscentryków”, „Czerwonego kapitana” i jeszcze przygotowując się do premiery w teatrze u Warlikowskiego. To było szaleństwo.

Jak pan się teraz wycisza po takim szaleństwie?

Kładę sobie Tadeusza na piersi albo się kładę koło niego i próbuję go zrozumieć. Nie obstawiam się milionem książek na temat wychowania, tylko leżę jak pies koło niego i go wącham.

Aż tyle spokoju może dać dorosłemu malutkie dziecko?

Tak. To jest niesamowite. Czerpię od niego spokój. Działa jak najlepsza tabletka uspokajająca, a nawet jest od niej lepszy.

Nie ogarniają pana lęki o dziecko?

Nie, na szczęście jestem od tego zupełnie wolny. Mam, jak każdy, swoje różne kłopoty, życiowe i zawodowe, przychodzę z nimi do domu rozedrgany, biorę Tadeusza na ręce i wszystko odchodzi w dal.

Ze wszystkich życiowych ról: syna, męża, brata, ojca, najważniejsze jest teraz ojcostwo?

Tak. Zresztą w jego dwóch odsłonach. Paradoksalnie, a może to wcale nie jest paradoks, obserwuję, że wraz z przyjściem na świat Tadeusza ponownie zwróciłem się ku mojej córce. I to nie dlatego, żeby jej nie było przykro, żeby nie czuła się pominięta, nie, to jakoś tak naturalnie przyszło. Daje mi niesamowitą perspektywę tych 16 lat, innego świata, który nas dziś otacza. Tak sobie o tym rozmyślam i trochę piszę. Zaproponowałem „Zwierciadłu” przeprofilowanie mojego okienka, teraz mój felieton nazywa się „Tata Tadzika”, i co miesiąc piszę coś z perspektywy ojca, tak ojca synka, jak i córki, perspektywy wywołanej tymi narodzinami.

A jak się układa relacja między rodzeństwem?

Trudno mówić w tej chwili o jakiejkolwiek relacji, gdyż Tadeusz zajmuje się głównie jedzeniem i spaniem. A Matylda jest już na tyle dorosła, aby podejść do tego filozoficznie, ma sporo przemyśleń na ten temat. Mam nadzieję, że będziemy sobie rozmawiać o świecie również na tej podstawie. Patrząc na tego malucha, będziemy mogli dowiedzieć się czegoś o sobie…

Tematem tego numeru SENSu są rodziny patchworkowe. To zjawisko obecnie powszechne, pan też ma taką rodzinę. Da się tak zrobić, by w patchworku wszystko dobrze grało?

To sprawa delikatna i niezwykle zindywidualizowana. Co człowiek, to przypadek, a w przypadku takich rodzin – ludzi mamy co najmniej kilkoro. Bywa nawet kilkanaścioro: bo są rodzice, następni rodzice, następni partnerzy, ich dzieci... teściowie, byli teściowie… czasami jeden krok powoduje całkiem nowy układ dla wielkiej grupy ludzi. No i nie oszukujmy się, to są często sytuacje podszyte problemami, a nawet cierpieniem niektórych osób, zwłaszcza dzieci. Bo jak się rodzice rozstają, to jest to największa trauma dla dziecka. Ono nie umie tego w pełni zrozumieć, tylko czuje, że zawalił mu się świat. Od razu na samym początku nowa rodzina ma pod górkę, bo dziecko czuje się ostatnim strażnikiem pamięci po czymś, co było najważniejsze, a teraz wszyscy chcą to zatuszować, zamieść pod dywan. I co dziecko ma z tym zrobić? A co dorośli? Nie podam recepty, bo taka recepta codziennie się zmienia i skłamałbym, mówiąc, że patchwork to jakaś sielanka. Ale znam ludzi, którzy potrafią przez to przejść zaskakująco obronną ręką, jak pewne małżeństwo, w którym mężczyzna przyznał się do swojej odmienności seksualnej, postanowił być z mężczyzną, ale nie rozstał się z żoną, nadal tworzył z nią związek pełen przyjaźni i współpracy zawodowej. Potem rozstał się z tym partnerem, z którym był kilkanaście lat, i jest teraz z innym, ale z tym poprzednim również współpracuje, i razem z nimi, i z poprzednią żoną jeżdżą na wakacje do Toskanii. Tworzą dość dziwną grupę, ale wydają się szczęśliwi. Nie wiem, czy jakby tak ich położyć na kozetce psychologa, to nie zaczęłoby coś wychodzić, ale według mojej obserwacji to nie jest na pokaz. To jest ich sposób na życie. Niemniej umówmy się: to rodzaj utopii. W przeciętnej rodzinie wiele zależy od tego, w jakim stylu zakończyły się poprzednie związki. Jeśli burzliwie, kategorycznie i definitywnie, to trudno mówić o patchworku, bo go nie ma, dzieci muszą podzielić swój świat na dwa: na świat mamy i świat taty, i one się ze sobą nie stykają. Ważne, aby te dzieci nieustannie wyciągać na pierwszy plan, mieć wyostrzoną empatię.

Wierzy pan w dziedzictwo przeszłości? Na przykład w ustawienia hellingerowskie?

Jestem lekko sceptyczny wobec metafizycznych teorii, ale jednocześnie czytałem i słyszałem sporo historii i relacji ludzi, którzy przeżywają w tych ustawieniach, w kontakcie ze swoją przeszłością, uwolnienie czy objawienie. Więc jestem lekko sceptyczny, ale nie kategoryczny. Trzeba zachować w tym wszystkim mądrość, otwartość umysłu, serce. Przeszłość jest ważna, ale nie można żyć przeszłością. Dziecko z poprzedniego związku trzeba otoczyć szczególną opieką, ale to nie zmienia faktu, że niezwykle ważna jest teraźniejszość, bo tylko na nią mamy wpływ. I tę rodzinę, system, o którym mówimy, mikrokosmos, możemy codziennie polepszać lub psuć. Owszem, próbujmy rozwiązywać węzły, które zawiązały się dawno temu, ale nie plączmy nowych.

Wierzy pan, że mamy duży wpływ na swoje życie?

Tak uważam. Pamiętam z psychologii, że lepiej zawsze poradzą sobie ci, którzy ośrodek kontroli mają w sobie, nie na zewnątrz. Ci, którzy wierzą, że mogą sterować swoim życiem, potrafią nim sterować, a ci, którzy sądzą, że ktoś nimi steruje, rzeczywiście oddają kierownicę komuś innemu. Jestem święcie przekonany, że i ja dzierżę ster swojego życia. Oczywiście, czasem daję go potrzymać żonie, czasem córce, czasem mojemu reżyserowi, ale zawsze mogę powiedzieć: „Przepraszam, teraz ja prowadzę”. Chyba że się mylę… ale mam takie poczucie.

Jak spędzicie państwo święta w tym roku?

Jeszcze nie wiem, ale będzie to z pewnością przemieszanie tradycji i pewnego luzu. Ponieważ mamy w rodzinie także synka mojej żony z poprzedniego związku, w te święta Staś będzie z nami, więc Wigilia będzie tradycyjnie 24 grudnia, ale bywało inaczej. W zeszłym roku postanowiliśmy, że zrobimy sobie Wigilię dzień wcześniej, 23 grudnia, i w momencie, kiedy wszyscy dookoła byli jeszcze w gorączce przygotowań, myśmy już odpoczywali w kapciach na kanapie. I to było fantastyczne, bo mieliśmy poczucie świętowania. Co było do zrobienia, zrobiliśmy wcześniej, i skupiliśmy się na sobie. W tym roku będzie większe zamieszanie, bo mamy taką rodzinę jak akordeon – może być minimalistyczna albo się rozbudować i grać pełną parą. Ułożyłem zagadkę dla Sfinksa: Jak to jest, że oboje z żoną możemy powiedzieć, że mamy jedno dziecko, dwoje dzieci albo troje dzieci?

Odpowiedzią jest rodzina patchworkowa.

Tak, bo wspólnie mamy jedno dziecko, każde z nas z osobna ma dwójkę, a w sumie robi się ich troje.

Tradycyjny bigos, pana dzieło, będzie?

Będzie na pewno, ale dopiero jak złapię chwilę luzu, bo mam w grudniu bardzo ważne wydarzenie, które spędza mi sen z oczu. Już raz to ćwiczyłem, 10 lat temu. W tym roku Europejskie Nagrody Filmowe znów zawitają do Polski, do Wrocławia, i ja znowu będę miał zaszczyt je poprowadzić. Cała filmowa Europa przyjeżdża do Wrocławia, żeby otrzymać te europejskie Oscary. Będzie stres.

Jeszcze jedna rola: gospodarza wielkiej gali.

Kiedyś mówiło się na takiego „najmimorda”, teraz na szczęście słowo zapomniane.

Przy takim doświadczeniu odczuwa pan jeszcze tremę?

Trema, i powie to pani każdy, kto występuje, nie mija z wiekiem, wręcz przeciwnie. Im więcej doświadczeń i osiągnięć, tym więcej do stracenia, tym większe oczekiwania publiczności. A już najbardziej stresująca jest estrada, bo nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, co trzeba będzie powiedzieć, jak i na co zareagować. Tu jeszcze w języku obcym i transmisja do wszystkich krajów europejskich. Będę siny z nerwów przez tydzień!

Skoro o nerwach mowa, korzystał pan z psychoterapii. Jak pan ocenia tę decyzję? Czy to była słuszna droga?

Oczywista oczywistość. Mam trenera od biegania, to mam i od myślenia. Korzystam z jego rad sporadycznie, ale jak mam jakiś problem do rozwiązania, to już wiem, że nie ma sensu zamykać się w czterech ścianach, szukać odpowiedzi w kieliszku, który jest bardzo złudną drogą. Wiem, że lepiej sięgnąć po telefon, umówić się na dwa, trzy spotkania i uspokoić ducha. Jeśli są ludzie, którzy się na tym znają, a my mamy do nich zaufanie, to naprawdę mogą nam pomóc.

Terapeuta pomógł panu w trudnym czasie, gdy musiał pan zmierzyć się z falą hejtu po „Pokłosiu”?

Wiele rzeczy mi pomogło: terapeuta też. Próbował mi pomagać kieliszek, mało skutecznie, pomógł mi niezwykle sport – uratował mi w pewnym sensie życie. I pomogła mi kobieta, miłość, którą spotkałem na swojej drodze. Wydarzenia, o których mówimy, zbiegły się z kłopotami osobistymi i rozpadem poprzedniego życia. To był wielki zakręt i różnie się mógł zakończyć, ale dziś rozmawiam z panią jako szczęśliwy i zdrowy człowiek.

W dodatku solidarny z kobietami, czy tak?

Każdy mężczyzna, który ma odrobinę oleju w głowie, powinien czuć się dziś solidarny z kobietami (rozmawiamy dzień po Czarnym Proteście – przyp. red.).  Ja tracę grunt pod nogami, kiedy widzę jedną wkurwioną kobietę, a jak jest ich 30 tysięcy, to mnie to absolutnie przerasta i nie chciałbym być w skórze tych, którzy mają przeciwko sobie kilkadziesiąt tysięcy kobiet.

Z tym strachem wobec swojej kobiety to żarty. Proszę powiedzieć, jaki pan ma sposób na harmonię w związku.

Trzeba mieć ucho wielkości radaru i jego czułości, trzeba próbować kobietę usłyszeć. Bo ona mówi innym językiem, językiem kobiety, a my mamy ucho męskie. I to jest problem, bo nasz radar ma zupełnie inną częstotliwość. Ale jeśli jest się świadomym, że tak po prostu jest, trzeba jeździć suwakiem po tej skali: a nuż się jakąś falę wychwyci, jakąś częstotliwość... Warto też o tym mówić: „Słuchaj, ja mam inne ucho niż ty nadajnik. Musimy pracować wspólnie dla zestrojenia, bo ja mogę się nie domyśleć, czego ty ode mnie oczekujesz”. To jest praca nadawczo-odbiorcza każdego dnia.

Mnóstwo tych ról w życiu i w pracy. Dobrze panu z tym?

Ja właśnie tak sobie wyobrażałem swoje życie. Nie chciałem iść do serialu i tam siedzieć 20 lat. Chciałem robić różne rzeczy. Żeby się nie znudzić i nie zanudzić sobą widzów na śmierć. Pod tym kątem dobieram kolejne role.

Marzy pan o jakiejś szczególnej?

Raczej o tym, żeby w domu posiedzieć. Marzę teraz o równowadze i spokoju.

Z Maciejem Stuhrem rozmawiała Katarzyna Droga.

Maciej Stuhr (ur. w 1975 r. ) wielokrotnie nagradzany aktor filmowy i teatralny, felietonista, artysta kabaretowy, konferansjer. Najnowsze filmy, w których można go zobaczyć, to „Ekscentrycy”, „Czerwony kapitan”, a także serial telewizyjny „Belfer”, emitowany na antenie Canal+. Prywatnie mąż Katarzyny Błażejewskiej, tata Matyldy i Tadeuszka, który urodził się we wrześniu 2016 roku..

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze