1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Adam Klocek - Piękna muzyka nie jest dla wybrańców

Zobacz galerię 4 zdjęcia
W Polsce pokutuje mit: jeśli ktoś gra przeciętnie, idzie do orkiestry, jeśli jest dobry - zostaje solistą. Chcemy naszych studentów przekonać do grania w orkiestrze, bo to wspaniała muzyczna przygoda - mówi Adam Klocek, dyrygent, wirtuoz wiolonczeli, popularyzator muzyki symfonicznej i pedagog.

– Pana wiolonczela będzie obchodziła rocznicę…

– Za sześć lat skończy trzy wieki.

– Jak się gra na czymś tak starym?

– Ta wiolonczela wykonana przez Antonia Stradivariego mogłaby zapewne opowiedzieć wiele ciekawych historii, gdyby mogła mówić. Mam wrażenie, że w starych instrumentach, w ich dźwięku, zaklęte są fascynujące opowieści. Może dlatego mają tak piękne brzmienie? Grając na takiej wiolonczeli, myśli się często o tym, ile ona dała wspaniałych koncertów w rękach innych muzyków. To pobudza wyobraźnię i jest niezwykle mobilizujące. Na niej po prostu nie wypada grać byle jak.

– Ile jest na świecie takich wiolonczeli?

– Tych z pracowni Stradivariego około 55. Można by więc powiedzieć, że mam szczęście, ale ona nie jest moja. Cenne stare instrumenty często są własnością bogatych ludzi, nierzadko muzyków amatorów, którzy wypożyczają je profesjonalistom. Wcześniej grałem na innej wiolonczeli, musiałem ją oddać. I stał się cud: osoby zarządzające fundacją, która wypożyczyła mi instrument, pomogły znaleźć właściciela wiolonczeli, na której teraz gram. Moja gra się spodobała, zdecydował się mi jej użyczyć. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.

– Macie chyba niezwykłą więź?

– Tak, ale szczególnie związany jestem z samą wiolonczelą. Towarzyszy mi cały czas, choć częściej dyryguję, niż gram. To są przecież długie godziny ćwiczeń, wspólne podróże po świecie. Instrumenty smyczkowe są wyjątkowe, bo przez cały czas są blisko muzyków. Trudniej pewnie stworzyć taką relację z fortepianem, koncertując na coraz to innym egzemplarzu. Chociaż… Krystian Zimerman jeździ na koncerty ze swoim fortepianem.

– Miał pan 11 lat, gdy po raz pierwszy poprowadził orkiestrę warszawskiej szkoły muzycznej.

Nie ma większej przyjemności niż praca z młodymi ludźmi, otwieranie im głów. Najczęściej są świetnie wykształceni technicznie, ale nie zawsze wiedzą to, co muzycy z doświadczeniem koncertowym: że nauka, wielogodzinne ćwiczenia to środek, a nie cel.

– Na wiolonczeli uczyłem się grać od dziecka. Równie wcześnie ciągnęło mnie do dyrygowania. Jako kilkulatek machałem pałeczką do ryżu, udając, że to batuta. Mój ojciec, który też jest wiolonczelistą, koncertmistrzem orkiestry Sinfonia Varsovia, a wcześniej Polskiej Orkiestry Kameralnej, wiele koncertów grał z Jerzym Maksymiukiem. Kiedyś przy jakiejś rozmowie z nim ta moja fascynacja wyszła, może palnąłem, że chciałbym dyrygować? I Maksymiuk postanowił, że będzie mnie uczył. Mając 11 lat, poprowadziłem m.in. orkiestrę Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku i Filharmonii Krakowskiej… Dziś z dystansem patrzę na to, co mogłem robić jako dyrygent w tym wieku. Ale dzieci mają większy luz. Kiedy miałem pięć lat i byliśmy z rodzicami w Zakopanem, ojciec pokazał mi jakiś stok i zażartował: „ciekawe, czy stąd zjedziesz?”. Zjechałem, na krechę, na drewnianych nartach, na samym dole się wyłożyłem. Dziś, kiedy patrzę na to strome zbocze, stwierdzam, że byłem bez wyobraźni. Ale doświadczenie z Jerzym Maksymiukiem było dla mnie bardzo ważne. Wspomnienie tego, co czułem, gdy stanąłem przed orkiestrą, zostało we mnie na całe życie. Wiedziałem, że kiedyś się do tego wezmę.

– Iloma orkiestrami pan dyrygował?

– Kilkudziesięcioma, od kameralnych po symfoniczne. W Rosji np. istnieją ogromne orkiestry – te, którymi dyrygowałem w Krasnojarsku czy Omsku, liczyły ponad 100 osób. Kiedy stanąłem za pulpitem, zobaczyłem niekończący się las głów muzyków. Orkiestra kaliska, której jestem szefem, liczy tylko około 60 osób.

– Całkiem spory zespół do ogarnięcia, zupełnie jak pokaźne przedsiębiorstwo…

– Od strony psychologicznej dyrygentura jest zajęciem trudnym – to funkcja „trenera” i zmaganie się z czynnikiem ludzkim. Na niektórych muzyków trzeba nakrzyczeć, innych zrozumieć i im pomóc. Bywa, że ktoś jest indywidualistą, który ma oczekiwania nieadekwatne do sytuacji. A to szkodzi wspólnej pracy. Staram się apelować do racjonalnego myślenia. W orkiestrze egoistyczne pragnienia trzeba schować do kieszeni – i mnie to też dotyczy. Szanuję muzyków, bo wiem, ile pracy wymaga dobra gra. Myślę, że oni też mnie szanują, bo wiedzą, że tak jak oni wiele godzin spędziłem przy instrumencie.

 
– W Kaliszu wprowadził pan program „Filharmonia nie gryzie”. Po co?

– Żyjemy w czasach, w których świat obrazkowy nas zdominował. Coraz trudniej używać tylko uszu. Wymyśliliśmy taką nazwę, żeby przyciągnąć tych, którym muzyka wykonywana w filharmonii kojarzy się ze sztuką trudną i nudną. Chciałbym, żeby w filharmonii każdy znalazł coś dla siebie, także coś mniej poważnego, dlatego staramy się łączyć muzykę symfoniczną i nieklasyczną. Na pierwszy ogień poszła Gaba Kulka, którą uwielbiam. To fantastyczna wokalistka i kompozytorka. Zrobiliśmy też bardzo mocny koncert z rockowo-metalowym zespołem CETI, którego wokalistą jest Grzegorz Kupczyk, a także z Zakopowerem. Wybieram wokalistów i zespoły, które szanuję i których muzyka do mnie przemawia. Zależy mi poza tym bardzo na tym, aby to były projekty autorskie, zaaranżowane specjalnie dla naszej orkiestry, wykorzystujące w pełni jej możliwości brzmieniowe. Żadnej łatwizny, „doklejania” orkiestry. Nie jest tak, że Gaba czy CETI grają swój repertuar, a my gramy coś w tle. Partie symfoniczne stanowią integralną część projektu.

– W jednym z wywiadów powiedział pan, że ma nadzieję, że kaliszanie będą wychodzili z pana koncertów trochę lepsi. Muzyka ma taką siłę sprawczą?

– Mam idealistyczne podejście do muzyki, wierzę, że dzięki niej osiąga się katharsis – oczyszczenie. Kiedy słucham wybitnego koncertu, odrywam się od kłopotów codzienności. Piękna muzyka nie jest dla wybrańców. Byłem kiedyś na koncercie Sinfonii Varsovii w niewielkiej miejscowości. Ludzie płakali ze wzruszenia. Nie mieli muzycznego wykształcenia, przyszli na koncert do kościoła, nie spodziewając się, że tak ich poruszy. Muzyka, zwłaszcza grana na żywo, ma ogromną siłę oddziaływania.

– Od dziesięciu lat jest pan zaangażowany w projekt Otwartej Filharmonii Agrafki Muzycznej. Chce pan być dla młodych ludzi tym, kim dla pana był wielki dyrygent Carlos Kleiber? Mentorem?

– Broń Boże! Ta funkcja zupełnie do mnie nie pasuje. Chcę raczej być starszym kolegą, który pokazuje nowe drogi. Nie ma większej przyjemności niż praca z młodymi ludźmi, otwieranie im głów. Najczęściej są świetnie wykształceni technicznie, ale nie zawsze wiedzą to, co muzycy z doświadczeniem koncertowym: że nauka, wielogodzinne ćwiczenia to środek, a nie cel. Niemiecki kompozytor Johannes Brahms powiedział kiedyś, że czasem lepiej przeczytać książkę, niż ćwiczyć wiele godzin. Coś w tym jest. Ćwiczenie umożliwia swobodne wyrażanie się za pomocą dźwięków, ale nie zapominajmy, że w ogóle mamy się wyrażać! Treści zawarte w muzyce wiążą się z przeżyciami, uczuciami, myślami. Wielu wybitnych muzyków ma rozmaite pasje, można z nimi porozmawiać o sztuce, literaturze, filmie. Bez tego bogactwa nie można być muzykiem inteligentnym. Dlatego staramy się pokazać naszym podopiecznym muzykę w różnych kontekstach, różne jej oblicza. Stąd zajęcia z improwizacji jazzowej i muzyki średniowiecznej.

– W programie Agrafki Muzycznej są tak egzotyczne warsztaty, jak zajęcia sceniczne i tai-chi…

– To wszystko pomaga uzewnętrzniać uczucia. Młodzi muzycy mają dużo wewnętrznej siły, ale wstydzą się ją pokazać. Pokutuje przekonanie: jesteśmy muzykami klasycznymi, więc nie wypada roześmiać się czy wykonywać zamaszystych gestów. Zajęcia sceniczne pomagają przełamać opory przed uzewnętrznianiem emocji, ekspresją ruchową. Poza tym są zajęcia z muzyki kameralnej i z orkiestrą symfoniczną – aby muzykować, słuchając się nawzajem. Zajęcia w Agrafce nie są konkurencją dla państwowej edukacji muzycznej, która ma przyzwoity poziom. To jej uzupełnienie dla tych, którzy chcą wiedzieć więcej.

 
– Teraz z Agrafki wyrasta nowy projekt Grupy Zwierciadło – Młoda Polska Filharmonia.

– Zależy nam, żeby uaktywnić młodzież szkół muzycznych II stopnia. Jest Sinfonia Iuventus, w której grają studenci i absolwenci akademii muzycznych, a na poziomie licealnym – luka. Chcemy, żeby młodzież ze szkół średnich miała możliwość pracy z uznanymi pedagogami, solistami i członkami najlepszych światowych orkiestr. Myślimy o koncertmistrzach i solistach Filharmonii Berlińskiej, Izraelskiej czy orkiestry Wirtuozi Moskwy. Goście zagraniczni i polscy muzycy będą uczyć młodych ludzi grania w orkiestrze. I radości, jaka z tego wynika! Niestety pokutuje mit: jeśli ktoś gra przeciętnie, idzie do orkiestry, jeśli jest dobry – zostaje solistą. Każdy więc podświadomie uczy się i jest kształcony przez system szkolnictwa na solistę. Ale to się zmienia. Dobre orkiestry to wspaniała muzyczna przygoda. Wspaniali muzycy – jak Guy Braunstein, rewelacyjny skrzypek, daje koncert pod batutą Daniela Barenboima, a potem gra koncert w swojej orkiestrze. Kiedy się słyszy grę orkiestry na wysokim poziomie, to bycie jej częścią może dać podobną satysfakcję jak kariera solisty. Życzymy naszym studentom, żeby zostali solistami, ale przecież nie wszystkim, nawet najzdolniejszym, się to uda. Dlatego chcemy ich przekonać do grania w orkiestrze.

– Na jakich młodych ludzi pan liczy?

Na wiolonczeli uczyłem się grać od dziecka. Równie wcześnie ciągnęło mnie do dyrygowania. Jako kilkulatek machałem pałeczką do ryżu, udając, że to batuta.

– Pierwsze ogłoszenia o naborze pojawią się wiosną, przesłuchania planujemy w maju i czerwcu, a próby zaczniemy jesienią. Zależy nam na utalentowanych ludziach, którzy chcieliby zdobyć doświadczenie w pracy ze znakomitymi instrumentalistami. Na młodzieży, która potraktuje nasz projekt jako wyzwanie i ważny etap w swoim rozwoju artystycznym.

– Jak będzie dalej rozwijał się projekt Młoda Polska Filharmonia?

– Planujemy udział w festiwalach muzycznych, koncerty, nagranie płyty. Nabór do orkiestry będzie się odbywał co roku: niektórzy muzycy będą odchodzić na studia, na ich miejsce przyjdą młodsi.

– Jest pan dyrektorem, dyrygentem, pedagogiem. Ma pan jeszcze czas na granie na wiolonczeli?

– Czasami brak mi na to sił. Ale bywa, że po trudnych sprawach w biurze, wyczerpujących próbach z radością biorę ją do ręki. Wtedy jestem tylko ja i instrument. Wciąż jeszcze koncertuję jako wiolonczelista. To ogromna przyjemność. Ale mam też inne pasje, pozamuzyczne odskocznie. Fascynuje mnie architektura, zwłaszcza polskie dwory renesansowe. W dobrej architekturze jest coś z pięknej muzyki: urok detalu, a przede wszystkim doskonałość i harmonia proporcji. Bardzo lubię też stare samochody. Gdy byłem dzieckiem, dostałem w prezencie model rolls-royce’a Silver Shadow. Kilka lat temu, pracując w USA, natknąłem się na taki samochód, z połowy lat 70. Ten wóz to dzieło sztuki: drewno, skóra, stal nierdzewna, każda część zrobiona ręcznie, niektóre elementy wykonane przez jednego pracownika, z jego monogramem. Pomyślałem: raz się żyje! I kupiłem. Sam grzebię przy silniku. Przyjemnie jest czasem ubrudzić się smarem, oderwać od świata artystycznego. Niektórzy uważają, że rolls-royce jest nowobogacki, i może mają nieco racji. Ale zabytkowe rollsy nie są przesadnie drogie i mają w sobie coś z wiolonczeli – duszę. No i jeszcze na rowerze bardzo lubię jeździć.

– Boję się zapytać, ile ma lat...

– Jest całkiem współczesny. I ma przerzutki!

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze