1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

"Jezus Maria Peszek" - awaria usunięta

materiały prasowe
materiały prasowe
Zobacz galerię 4 zdjęcia
Maria Peszek, śmieciowa królowa, polskie „niedobro” narodowe, opakowana w smutek i stojąca w ciszy po kolana, znów rozdrapuje strupy myśli i wiąże słowa w supły. Sorry Polsko, ale powinnaś tego posłuchać.

Peszkówna kojarzy się w naszym kraju ostatnio ze zbyt wieloma rzeczami. Tyloma, że gdzieś po drodze można zapomnieć, że to tzw. prawdziwa osoba. Ktoś z kości, ścięgien, uczuć i emocji.  I że "czytać" o niej wypada chyba raczej za pośrednictwem jej muzyki niż wywiadów. Pamiętając o tym, sprawdźmy czego o śp. Marii Awarii dowiemy się z płyty „Jezus Maria Peszek”.

Niech żre żwir

Po powitalnym utworze musimy założyć, że nie jest u niej najlepiej. Zbankrutował jej cały świat, straciła na giełdzie rozpaczy, opuścił ją Bóg, urwał jej się film, a poza tym chce jeść swoje smutki łyżkami. Do tego w jednym utworze składa obok siebie „załamanie nerwowe” z „dzwoń po pogotowie” i jeszcze puentuje, panoszącym się w polszczyźnie „(nie) ogarniam”. Robi to co prawda z charakterystyczną dla siebie (ujmującą!) mieszanką prostoty i liryczności (mnóstwo słownych perełek), a do tego doskonale bawi się melodiami ("Ludzie Psy" pewnie zrobiłoby furorę na Ibizie) ale to i tak moment albumu, które nie przykuwa uwagi na dłużej. Tempo jest jednak szybkie i tak też przechodzimy dalej. A dalej jest już tylko lepiej.

Nieco ironicznie namalowany, ostatni portret Amy Winehouse (najsmutniejszej dziewczyny na świecie, królowej smutku, która umarła po cichutku) to rzecz gustu i dla mnie nadal tylko rozgrzewka przed pierwszym ciosem w śródpiersie, który Peszek nam zadaje. Jest nim "Żwir", przejmujący już od pierwszych dźwięków. Nie ma tutaj wielkich słów, naturalistycznych opisów. Jest za to Maria, która łamiącym głosem, bez przerwy pyta słuchacza „ej czy ktoś słyszy mnie, ej czy ktoś wie, jak tu jest na dnie? ej czy ktoś wie jak tu jest na samym dnie?”. Brzmi banalnie, ale połączone z szydzącymi przykładami słów, które ktoś „na samym dnie” może usłyszeć („psychol-świr, gol się, ssij, psychol-świr, niech żre żwir”) robi wrażenie. Szczególnie, że kończy to szeptana statystyka-przestroga „a każdego dnia, siedemnastu z nas z parapetu okna skoczy, zatrzaskując oczy”...

Na wiatraki!

Nastrój zmienia diametralnie waleczne (wojenne?) "Sorry Polsko". - "Tylko nie każ mi umierać, nie każ walczyć, nie każ ginąć, nie chciej Polsko mojej krwi" – wykrzykuje Peszek z siłą, która z początku może budzić podziw, ale treść zastanawia. To prawda, że nieczęsto ktoś publicznie próbuje odczarować powstańczą mitologię, tym bardziej tak drażliwymi zdaniami jak „po kanałach z karabinem nie biegałabym, nie oddałabym ci Polsko ani jednej kropli krwi”. Ale prawdą jest też zapewne to, że dzisiaj nikt tej krwi od nas nie żąda. Trochę walka z wiatrakami (Masłowska w niedawnym wywiadzie twierdzi nawet, że Polska przestaje być ważna – tu się wraca na pierogi i ogórki, to wszystko), ale utwór broni się jako inny sposób powiedzenia, że i bez problemu patriotyzmu „wystarczająco przerażająco jest już żyć”.

Mimo tego przerażenia, mimo wędrowania ciemną doliną, Maria Peszek nie ma jednak zamiaru zlęknąć się zła i... klęknąć. Bo, jak parafrazując popularną pieśń religijną (odważnie, wziąwszy pod uwagę, jaką sensację wywołały niedawno ateistyczne billboardy) przekonuje: „Pan nie jest moim pasterzem, a niczego mi nie brak, pozwalam sobie i leżę – jak zwierzę”. To bardzo spokojny utwór, ale chyba z największym rewolucyjnym potencjałem. O wierze śpiewano u nas wszak już od dłuższego czasu, ale żeby z taką figlarną gracją opiewać swoją nie-wiarę? Niegrzecznie Marysiu, ale na publiczne palenie Twoich płyt się nie zapowiada (szkoda, trudno dziś o lepszą promocję).

Padam, padam

"Pibloktoq", to kolejny fragment tej płyty dowodzący, że z Marią działo się ostatnio coś niedobrego. Wokalistka oprowadza słuchacza po swoich „Zjednoczonych Stanach Lękowych”. Prezentuje jak w praktyce działa „histeria arktyczne”: zdradza, że śniło jej się mięso, śniła jej się krew, że chciała móc wyjąć serce spod żeber i połknąć z nim cały swój lęk. Nie mówi tego wprost, ale wydaje się, że z pomocą po raz kolejny przyszła jej miłość, bez której „znaczyła mniej niż pocztowy znaczek”, bez której „byłoby jej pół”. Tę prostą, ponownie odmieniającą nastrój na płycie skoczną laurkę dla swojego ukochanego, Peszek tytułuje "Padam" - podejrzanie podobnie do jednego z przebojów Edith Piaf (zły omen, bo Piaf śpiewa o uczuciu, które już nie wróci i nieznośnych wspomnieniach, które nie chcą odejść).

O miłości jest też, jakże inne, "Nie wiem czy chcę". To intymne wyznanie Peszek, ucieczka do śpiewu, w sytuacji, gdy zwykła rozmowa jest zbyt trudna. Ucieczka osoby, która na płycie „Maria Awaria” udowadniała przecież, że o miłości (również tej fizycznej) wypada mówić bez obaw, pięknie i szczerze. O ile trudniej musi być jednak wydusić z siebie zdanie, takie jak „kocham cię najbardziej na świecie... ale nie chcę mieć dzieci”? Peszek celowo wymienia w tym utworze też sadzenie drzewa i budowanie domu, zadania, których spełnienia – obok spłodzenia syna – przyjęło się wymagać na jakimś wczesnym etapie rozwoju ludzkości od tzw. „prawdziwych mężczyzn”. Ona jednak śpiewa swojemu partnerowi „nie chcę być matką, i co ty na to, i co ty na to, nie będziesz tatą.. nie”. Krótko mówiąc, takiego utworu jeszcze nie było. Niesamowite.

Wiem jak umrę i z kim

To nie zabrzmi ładnie, ale płacąc za jakieś dzieło sztuki, w pewnym sensie kupujemy czyjeś emocje. Artysta, przelał je na jakiś nośnik (płótno, płyta) i za pewną kwotę oddaje je nam. Dzieli się nimi, pozwala poczuć namiastkę tego, co sam czuł, tworząc. Jeśli tak rzeczywiście jest i jeśli siła tych emocji miałaby wpływać na ceny płyt, to obawiam się, że za sprawą kilku wyżej wspomnianych i przede wszystkim przedostatniego utworu tego albumu, „Jezus Maria Peszek” mogliby nabyć tylko najbogatsi. "Szara flaga", ten przedostatni, mimo że znów zgrzytają tam trochę wstawki narodowe, utożsamia wszystko, co w tym wydawnictwie najlepsze: słowa aż iskrzą energią, szczerością przeżycia. Co ważniejsze, to też chyba dowód na to, że Maria poradziła sobie ze swoją awarią.

Droga do tego uzdrowienia jest co prawda dosyć kręta, album nierówny, niespójny, na każdy temat i trochę dziwnie ułożony... ale i tak trudno oceniać go negatywnie. Ci, którzy muzyki Marii  Peszek nie znoszą, będą - jak przy każdym poprzednim albumie - mówić o grafomaństwie i kiczu. Jeśli trafią na odpowiednie fragmenty z trzeciej płyty wokalistki, może dadzą się przekonać. Jej fani mogą z kolei spać spokojnie: mimo że Peszek śpiewa na zakończenie albumu „wiem jak umrę i gdzie” (wie też z kim), zapewnia, że zanim to zrobi „ma jeszcze kilka snów do spisania”. Sorry nie-fani. Sorry Polsko.

Więcej o nowościach muzycznych w dziale MUZYKA

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze