1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. REKLAMA

„Trzewiczki Matki Boskiej” Joanny Sokolińskiej: „Ten kryminał zabija. Śmiechem”.

Zabawna i w pełni realistyczna powieść o przygodzie kryminalnej, w którą wplątuje się młode małżeństwo z warszawskiego Żoliborza.

Dorota Sadowska, córka Ewy i Romana, żona Filipa, specjalistka od szyitów, od półtora roku szuka pracy. I kiedy ją znajduje – a jest to praca marzeń – okazuje się, że nie może jej przyjąć.

To nie wszystko. Dorota, córka niepraktykującego złodzieja kieszonkowego, miłośniczka drogiego chablis, sklepów z używaną odzieżą i amerykańskich seriali kryminalnych klasy B, staje się świadkiem próby zabójstwa. Jedynym świadkiem, jeśli nie liczyć bardzo dziwnie wyglądającego psa. Filip, doktorant na wydziale filozofii, prowadzi zajęcia dla mało pojętnych studentów, a po godzinach, z niezrozumiałych przyczyn, dorabia w przedsiębiorstwie pogrzebowym. To tam trafiają kolejne ciała ofiar zagadkowych wypadków.

Dorota szuka zabójcy, w istnienie którego nikt oprócz niej nie wierzy. Filip szuka sposobu, żeby wybić żonie z głowy całą tę historię z morderstwami, a trzy tajemnicze panie snują się po Żoliborzu i knują w niewiadomych sprawach.

Kto będzie miał rację? Racjonalny Filip, którzy wierzy w przypadki, czy racjonalna Dorota, która wierzy w to, co widzi?

Do czego przydadzą się tytułowe trzewiczki – trujące ziółko niewinnie zwane mordownikiem?

I czyj, do cholery, jest ten dziwny pies, do którego przyznają się wszyscy?!

to kryminalny debiut Joanny Sokolińskiej, socjolożki, reporterki i felietonistki „Wysokich Obcasów”.

„Gdy pewna arabistka, żona naukowca malującego paznokcie nieboszczykom, zachodzi w końcu w ciążę, jej życie nabiera rozpędu. Pojawiają się zabójcze konwalie, z wizytą wpada tata kieszonkowiec, pies Chrupek zyskuje brata bliźniaka. A wszystko to prowadzi do rozwiązania zagadki kryminalnej, w której ważną rolę grają trzewiczki Matki Boskiej. Joanna Sokolińska napisała najśmieszniejszy kryminał od czasów Joanny Chmielewskiej”.

Magdalena Grzebałkowska

Czytaj wywiad z autorkąNajważniejsza jest zabawa: wywiad z Joanną Sokolińską

"Trzewiczki Matki Boskiej" to literacki debiut Joanny Sokolińskiej. Z autorką kryminału rozmawiamy o różnicach w pisaniu między kobietami a mężczyznami, miejskich przesądach, internetowych poradnikach, serialach kryminalnych i nie tylko.

Hubert Sosnowski: Jestem świeżo po lekturze "Trzewiczków Matki Boskiej". Muszę przyznać, że wrażenie zrobił na mnie styl – lekki, dowcipny i obrazowy. Ile pracy trzeba włożyć, by doprowadzić pióro do takiej ostrości?

Joanna Sokolińska: Nigdy nie próbowałam, po prostu tak piszę. I wydaje mi się, że można się nauczyć ortografii, struktury, budowania napięcia, ale nie języka. Ja zawsze marzyłam, żeby pisać jak Doris Lessing, albo - wiem, że to dziwne zestawienie - jak Etgar Keret. Zarówno Lato przed zmierzchem, jak i Gaza blues, czytałam jak w gorączce. Śnił mi się ich język, myślałam ich językiem, to było jak trans narkotyczny. Ale to był język Lessing. Kereta, nie mój. Myślałam, że nie umiem pisać fikcji, a po prostu chodziło o to, żebym pisała własnym językiem, a nie próbowała dorównać idolom. Banalne, ale u mnie zadziałało.

Odniosłem wrażenie, że książkę wypełniają – zapakowane właśnie w ten styl – spostrzeżenia, na które żaden facet by nie wpadł... Myślisz, że istnieje jakaś różnica w pisaniu, prowadzeniu narracji – między Paniami i Panami?

Nie wiem. Poproszę o przykład.

To jest moje ogólne wrażenie. W opisach zwracasz uwagę na pewne szczegóły, nad którymi płeć brzydka nawet by się nie pochyliła. Piszesz z ogromną dozą empatii i pobłażliwości wobec bohaterów. Przykład? Proszę bardzo: "Pani Wanda spojrzała na Dorotę z politowaniem. Zaraz potem przypomniała sobie, że biedna Doroka wychowała się praktycznie bez matki i  miejsce politowania zajęło współczucie. Wszystkie te emocje malowane były grubym pędzlem, więc Dorota odczytała je bez problemu. Zrozumiała, czego pani Wanda nie powiedziała: że ona, Dorota, nie może tego zrozumieć, bo nie zna miłości matczynej. A co za tym idzie – nie wie, do czego zdolne jest dziecko z lojalności wobec kobiety, która je urodziła i wychowała". Jestem pewien, że panowie ujęliby to trochę inaczej i skupili się na czymś innym.

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo jestem sobą. Nie wiem czy zauważam to, co zauważam, bo jestem kobietą, bo nigdy nie byłam mężczyzną. Może chodzi o płeć, może o to, że mój tata miał tatuaże, kiedy jeszcze nie były modne, a może o to, że w 1999 roku przeczytałam jakąś książkę, której w ogóle nie pamiętam, ale zmieniła mnie na zawsze? Wydaje mi się, że nigdy tego nie wiemy.

Odniosłem wrażenie, że mieszkańcy wielkiego miasta, których sprezentowałaś na kartach powieści, żyją przesądami...

Ej, bez uogólnień! Niektórzy, jak pani Wanda, żoliborska kobieta pracująca, pewnie chowają łuski karpia w kieszonce portmonetki, ale inni, jak Dorota i Filip, czyli para głównych bohaterów, są zdecydowanie racjonalni. Jak w życiu.

Ale nawet Dorota kieruje się amatorskimi poradnikami z serwisów for internetowych, a przecież takie miejsca też raczej utrwalają wiedzę potoczną, nie fachową.

O, przepraszam, specjalistyczne fora nie są "amatorskimi poradnikami". Niszowe fora - dla miłośników serów korycińskich, dla leczących się z niepłodności, albo fanów Jeżycjady - nie mają nic wspólnego z amatorszczyzną! Tu uzyskujesz praktyczną, rzetelną wiedzę, popartą doświadczeniem, lekturą tekstów źródłowych i nieprzespanymi nocami pełnymi rozmyślań. To nie jest polityczne ecie-pecie, jakieś komentarze bardzo ważnych wydarzeń, o których zapomnimy po tygodniu. Amatorskie poradniki! Też coś!

Cóż, mój błąd. Pracowałaś jako felietonistka i reporterka. Nasuwa się więc pytanie, ile z "Trzewiczków" napisało samo życie?

Prawie wszystko, oczywiście! Albo coś podsłuchałam, albo przeczytałam w gazetach, albo zobaczyłam. I wszystkie te prosto z życia wzięte odpryski związałam sznurkiem wymyślonej historii. Tak to chyba działa?

Tak, chyba tak. Co było dla Ciebie ważniejsze – budowanie obyczajowego tła czy prowadzenie kryminalnej intrygi?

Kiedy mój syn miał sześć lat wygłosił swoje ówczesne credo: najważniejsza jest dobra zabawa. Nie zgadzam się z tym, jeśli ma chodzić o sens życia, ale jeśli chodzi o Trzewiczki to jak najbardziej - najważniejsza była dla mnie dobra zabawa. Gołym okiem widać, że intryga jest, jakby to powiedzieć? Trochę pretekstowa. Ale jednocześnie preteksty bywają niezbędne, prawda? Bez dobrych pretekstów nie powstałoby wiele małżeństw, przyjaźni i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze.

W pisaniu kryminału, nawet niepoważnego, wspaniałe jest to, że coś trzyma człowieka w ryzach, nie pozwala popłynąć. I tym czymś jest oczywiście intryga, wymagająca pilnowania się. I logiki. Pilnowałam się bardzo, ale i tak, oczywiście, gdy tylko otworzyłam mój piękny, pachnący świeżym drukiem egzemplarz autorski, trafiłam na akapit, gdzie w złośliwym uśmiechu szczerzył do mnie kły ON. Wstrętny błąd. Widziałeś go?

Przyznam, że nie, nie wyłapałem nic takiego...

A, jak nie znalazłeś, to ci nie powiem. Zasugeruję tylko, że błąd pojawia się w trakcie pierwszej wyprawy Doroty do Słodkiej Muszelki, lokalnej cukierni słynącej z boskich bułeczek imbirowych.

Aż potem wrócę do tego fragment i sprawdzę. W "Trzewiczkach" parę razy kłaniasz się serialom kryminalnym, a i notka biograficzna wskazuje na sympatię do tego gatunku. Czy masz jakieś ulubione pozycje?

Pewnie, że tak. Lubię Anatomię prawdy, lubiłam Nowojorskich gliniarzy i Orange is the new black, o ile można ten ostatni uznać za serial kryminalny. Nic wyrafinowanego, proste historie i pewność, że zło zostanie ukarane. Bardzo potrzebuję teraz nowego serialu, bo w mojej kablówce jest już wyłącznie CSI w różnych miejskich odmianach, a ja CSI nie lubię.

Ominął Cię szał na takie seriale jak "True Detective" czy "The Fall"?

Ominął i to bardzo szerokim łukiem. Poza tym ja na prawdę lubię seriale z drugiego rzędu, dobrze zrobione, proste, nie wyrafinowane. To mnie uspokaja. Swoją drogą myślę sobie, że Orange... nie bardzo można uznać za serial kryminalny, to w sumie obyczajówka, któraz filmem kryminalnym ma wspólnego tyle, że dzieje się w kryminale. Nowojorscy gliniarze lecieli z 15 lat temu, więc może mnie się tylko wydaje, że oglądam seriale?

W pewnym momencie pada stwierdzenie: "Wy, młodzi, myślicie, że to wy wszystko wymyśliliście: tatuaże, minetę i homoseksualizm… Nic podobnego! To wszystko już było. Już starożytni Grecy i Rzymianie…" Czy takie buńczuczne przekonanie wciąż w nas tkwi?

No, pewnie. Każdy chce wierzyć, że jest wyjątkowy, a skoro jesteśmy wyjątkowi, my, nasze miłości, nasze wiersze, nasze pokolenie, to chyba oczywiste, że to od nas zaczyna się świat. Z czasem człowiekowi to przechodzi, przynajmniej jeśli chodzi o wiersze.

Rozbroiła mnie scena domniemanego poronienia. Bohaterka potraktowała to jak... rutynę. Rozumiem, że "Trzewiczki" są pociągnięte czarnym humorem, ale... Tempo życia, wielkie miasto aż tak zmienia człowieka?

No, nie, to jakieś koszmarne nieporozumienie! Na prawdę tak pomyślałeś? Ta dziewczyna marzy o dziecku, stara się o nie od lat, ma za sobą niezliczone badania, stymulacje hormonalne, kosztowne i nieudane in vitro, ból i rozczarowanie przychodzące z każdą nieudaną próbą i z każdą kolejną straconą ciążą. Doświadczenie nauczyło ją, że lepiej nie mieć nadziei. Im więcej nadziei, tym większy ból, gdy nie zostanie spełniona. Bidula zgrywa twardzielkę.

Cóż, rozumiałem tę sytuację. Po prostu narracja była tak chłodna, że aż mnie to ruszyło. Ale może to jest właśnie to, o czym mówiliśmy wcześniej? Punkt widzenia, pod który mężczyzna nie do końca jest w stanie się podczepić, bo nie odczuje czegoś takiego bezpośrednio...

Łatwiej chyba pisać niż rozmawiać o tym, co się napisało, bo ja znowu nie wiem co odpowiedzieć. Nie planowałam, żeby to była chłodna scena, po prostu tak ją zobaczyłam. Poczekaj, przeczytam ją sobie, bo może źle pamiętam (przerwa na kartkowanie książki). No nie, Chłodna? Dla mnie jest gorzko-zabawna, a nie jestem na ogół cyniczna. Hm.

Czytaj fragmenty:(…)

– To pan do mnie dzwonił?

– Mam pani pieska – powiedział.

– Ma pan Chrupka?!

– Może i Chrupka, nie wiem. Chrupek, masz!

Widzi mi się, że to on, bo kiełbę wziął.

Dorota pomyślała, że z tego, co wie o psach, to chyba był kiepski test. Gdyby Zachrypnięty wyciąg­nął do Chrupka kiełbasę, to nawet gdyby nazwał go Bryzą Oligoceńską, pies pewnie by zareagował.

– Ale oprócz tego, że je pana kiełbę, to zgadza się z opisem?

– Biało-brązowy, łaty, gruba sierść, ogon, haftowana obroża z serduchem… – odczytał ogłoszenie. – Wszystko się zgadza. Serducho złote.

– To on! Gdzie go pan znalazł?

– Jezu! Co to? Przesłuchanie? Chce pani psa czy wywiad ze mną przeprowadzić? Bo jak wywiad, to ja spierdalam. Nie dla mnie takie pierdamony-szmony – zirytował się Zachrypnięty.

– Nie, nie, chcę psa, oczywiście. Ale byłam ciekawa, gdzie pan go znalazł, bo dużo czasu minęło i już na nic nie liczyłam…

– Skoro o liczeniu mowa, to ja też liczę. Liczę, liczę i wyliczyłem, że ten piesek jest wart dwa tysie, pani Sadowska.

– Co?!

– A co pani sobie myślała? To rasowy zwierzak, rodowodowy. Że nie wygląda, to insza inszość. Ale rasowy. Po tyle stoi. Pani sobie sprawdzi na tych… internetach.

Tego nie przewidziała. Ten durny pies o wyglądzie zbzikowanego kundla był rasowy, a na rasowego psa nie było jej stać. Nawet jeśli pies okazywał się jedynym oprócz niej świadkiem morderstwa.

– Trudno – zawyrokowała – niech go pan sobie zatrzyma – i odłożyła telefon.

Normalnie raczej by klęła, może nawet by czymś ze złości rzuciła, ale teraz, od kiedy była w ciąży, musiała oszczędzać energię. Popłakała się więc i to musiało jej wystarczyć.

Ale Zachrypniętego musiało sumienie – albo raczej potrzeba – przypilić, bo zadzwonił ponownie.

– Pińset?

– Dwieście?

Westchnął. Prychnął. Parsknął. Westchnął.

– Daj pani adres, przywiozę szczeniaka.

I wtedy Dorota zaczęła się zastanawiać, skąd, do cholery, weźmie dwieście złotych. Konto było puste. Kieszenie były puste. Słoik z drobnymi na czarną godzinę był prawie pełen, ale po pierwsze był to słoiczek raczej, a po drugie – drobne były bardzo, bardzo drobne. Uskładałaby z nich może na dwie, trzy bułki imbirowe, ale to mogłoby nie usatysfakcjonować Zachrypniętego.

Do męża dzwonić nie miała po co. Raz, dwa, cztery, wystukała hasło i internet potwierdził jej przypuszczenia: na osobnym koncie, na które wpływało stypendium naukowe Filipa, widniały pustki identyczne jak te, które hulały po koncie wspólnym. Poza tym miała wątpliwości, czy Fifi bardzo ucieszyłby się z wydania resztek stypendium na psa, nawet rasowego. Wyglądało na to, że jedyną szansą jest zrobienie kocich oczu do teściowej, której głębokim marzeniem było ufundowanie dzieciom mieszkania, samochodu, garnituru Zegny, sukni jedwabnej najdroższej na całym Żoliborzu, stałej renty i jeszcze combra jagnięcego wraz z lodówką. Zazwyczaj jednak kochająca synowa stawiała zdecydowany opór marzeniom teściowej, zezwalając wspaniałomyślnie jedynie na fundowanie Bardzo Ważnych Rzeczy typu in vitro, pralka, gdy poprzednia odmówiła pracy po zalaniu całego mieszkania i tuż przed terminem płatności ostatniej raty, i małego comberka jagnięcego raz, może dwa razy do roku, gdy nie mieli już siły na kolejną porcję pęczaku z kiszoną kapustą i burakami. Pies, nawet rasowy, nie był zapewne czymś, co Nowina-Nowicka pragnęłaby kupić swojej synowej. Z pewnością obawiałaby się, że robaki, które na pewno używany psiak przywlecze w swoim układzie pokarmowym, przejdą na jej kochaną Dorotkę i razem z bakteriami donoszonymi przez Filipa z kostnicy ją wykończą. Ale nikt przecież nie powiedział, że Dorota musi wyznać teściowej, na co potrzebuje dwieście złotych…

Już miała dzwonić po pożyczkę, gdy jej wzrok padł na torebkę. Piękną skórzaną torebkę, którą dostała od taty. A gdyby tak opchnąć ją na Allegro? Zaczęła szukać paragonu, by sprawdzić cenę. Tak, to było cyniczne. Ojciec jednak, który wiele cynicznych rzeczy robił dla pieniędzy, zapewne by zrozumiał, że ciężarna Dorota bardzo, ale to bardzo potrzebuje pieniędzy. Ciężarna i wciąż bezrobotna Dorota.

Paragonu niestety nie było. Dorota zmarszczyła brwi i odtworzyła w głowie scena po scenie każdą chwilę z ojcowskiego włamania. Czy ona rzeczywiście widziała dowód zakupu? A może to było wielkie prestidigitatorskie show ojca, który pokazał kawałek papieru i wmówił jej, że … Rany boskie! A to co?!

(…)

– Houston, buty przyszły.

– Słucham?

– Jestem w pracy. Mówię ci, że buty przyszły.

– Na miłość boską, jakie buty? Te szpilki, co je do szewca zanosiłyśmy?

– To nie były szpilki, tylko mokasyny, zapiętki mi pies rozszarpał. Ale nie o tych mówię. Domyśl się.

– Kiedy jakoś nie umiem…

– Trzewiczki. Mówi ci to coś?

– Trzewiczki? To takie półbuty, tak? – zapytała Houston.

Karenina jęknęła z rozpaczy.

– Półbuty… półtrzewiki… Zamawiałaś coś?

– Ja? Tylko truciznę.

Przyjaciółka Houston poczuła, że za chwilę przejdzie załamanie nerwowe.

– Słuchaj, jest tu ze mną Grażynka – dodała Houston – i żadna z nas nic nie wie o żadnych butach. Owszem, widziałam film o krwiożerczym samochodzie, ale nigdy jeszcze nie słyszałam o butach, które same zabijają. Mów normalnie, o co chodzi.

– Nigdy więcej nie będę pracowała z idiotkami – wysyczała Karenina. – Więc właśnie takie buty masz. Takie jak ten samochód. Trzewiczki Matki Boskiej.

– Że co?

– Sprawdź sobie w internetach – warknęła Karenina i odłożyła słuchawkę.

(…)

 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze