1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Wywiad z Maciejem Stuhrem. Delikatnie rzecz ujmując

</a>
Maciej Stuhr mówił, że ma dosyć mediów. Z Hanką Halek jednak zgodził się porozmawiać. Może dlatego, że lubi absurd, a ona go pyta wprost, czy chętnie pożycza kolegom pieniądze, i prowokuje do wyrecytowania wpisu z młodzieńczego pamiętnika.

</a>

Przez wiele miesięcy zbierał pan pokłosie „Pokłosia” i żył w obławie „Obławy”. Czy po tym wszystkim można jeszcze znaleźć dobre strony popularności?

Nie mam zbyt dobrego zdania o popularności. Jest jednak kilka wyjątkowych sytuacji, kiedy można ją przekuć na coś naprawdę ważnego: pomóc Annie Dymnej czy Ewie Błaszczyk w ich fundacjach, pomóc schronisku dla psów, do czego wszystkich zachęcam. Najbardziej spektakularnym przykładem w moim życiu było oddanie szpiku kostnego i uratowanie mojej Patrycji oraz, co nie mniej ważne, namówienie sporej rzeszy Polaków, by również ten szpik oddali. Krótko mówiąc, kapitał związany z popularnością, z naszą twarzą, nazwiskiem i tym, co dotychczas zrobiliśmy, zyskując sobie sympatię innych, można wykorzystać do przeróżnych rzeczy. Czasem będzie to reklama banku, która pozwoli kupić sobie lepszy samochód, a czasami można ten sam kapitał przeznaczyć na bardziej pożyteczne sprawy. Myślę sobie, że może warto było, żeby jedna czy druga gazeta szmatława o mnie napisała, żeby zrobił się szum, ponieważ paradoksalnie można wykorzystać go do zrobienia czegoś wymiernego i fajnego. Ostatnio ja i moi bliscy przeznaczyliśmy wynikające z ugody sądowej 80 tysięcy złotych na hospicjum dla dzieci.

Teraz odkrywam tajniki mediów internetowych, zwłaszcza Facebooka, gdzie mam fan page. Coś, co wydawało mi się na początku niewinną zabawą, okazało się dość potężnym narzędziem. Gdy zadzwoniła moja przyjaciółka, że inna nasza przyjaciółka znalazła się w szpitalu, a ma rzadką grupę krwi i kilka godzin do zabiegu, napisałem i za dwie godziny krew była w szpitalu.

A pułapki rozpoznawalności?

Oczywiście, że są, bo ta popularność jest też strasznie niebezpieczna, ale ja w nie raczej nie wpadam. Poprzez to, że miałem popularność w domu od dzieciństwa, nigdy nie byłem w stanie się nią później zachłysnąć. Była czymś w rodzaju normy, czymś, czym nie należy się zbytnio przejmować. Widzę po niektórych kolegach, proszę mnie zwolnić z nazwisk, którzy wywodzą się z zupełnie innych środowisk, że ta popularność jest dla nich jak szampan, po którym szybko tracą pion. Mnie może jedynie dziwić albo interesować od strony socjologicznej, dlaczego to właśnie ze mną się rozmawia w piśmie „Sens”, a nie na przykład z kelnerem lub szewcem. Czy ja mam coś więcej do powiedzenia? Nie wiem. Ale dlaczego tak się dzieje, że grupa zawodowa, którą reprezentuję, została wybrana do tego, by ją przepytywać albo robić zdjęcia podczas rozwodów? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Widocznie w ludziach jest potrzeba, nie wiem... jakichś bajek, książąt, magnatów, bożków albo może projektowania siebie na tę sytuację? W Ameryce przecież artyści to już stuprocentowa arystokracja, jak dwieście lat temu lordowie.

A pieniądze jako ten magnat kolegom pan pożycza?

Niechętnie, bo nie oddają. Ale i tak pożyczam (śmiech). No, to niezłą reklamę mi pani teraz zrobiła. Kiedyś pożyczałem chętniej.

Chciał pan być tzw. sympatycznym człowiekiem?

Tak, była we mnie ogromna potrzeba bycia sympatycznym i cierpiałem na tę przypadłość od szkoły podstawowej. Bardzo nie lubiłem, gdy ktoś mnie nie lubił. Byłem w stanie naprawdę dużo zrobić, by zyskać sympatię. Teraz myślę, że słowo „sympatyczny” jest bardzo podejrzane. Nie wiadomo, co tak naprawdę się za nim kryje, więc lepiej trzymać się od niego z daleka.

Może pan już dojrzał? Mój ulubiony dowcip o panu to dowcip Bilguuna Ariunbaatara, który to podszedł do pana i spytał: „Przepraszam, czy pan Stuhr?”. „Tak” – brzmiała odpowiedź. „Ale stary czy młody?”. No więc jaki pan jest, stary czy młody?

Nie wiem (śmiech). Na pewno jest we mnie więcej takiej zdrowej pewności siebie, ale czy to znaczy, że jestem dojrzały? Nie sądzę, bo nie mam bladego pojęcia, ile tej pewności człowiek powinien w sobie mieć. Na pewno w moim życiu zaszła taka zmiana, że już nie mam ambicji i chęci, żeby wszyscy się do mnie uśmiechali i mnie lubili.

Co jest najsilniejszym kontekstem pańskiego życia?

Rodzina, bliskość, to coś pomiędzy jedną rolą a drugim wystąpieniem. Sport, jazda na rowerze, który – żeby było jasne – jest także i przy pewnej prędkości czynnością niezwykle medytacyjną, ale też taką na przekór polskiemu miksowi Platona z katolicyzmem, z którego wynika, że ciało jest nieczystym niczym. Otóż, w zdrowym ciele zdrowy duch – taka jest moja opinia.

Ma pan przyjaciół? Takich na serio, od lat?

Mam przyjaciela przez całe życie, od przedszkola. I jego wpis w pamiętniku z tamtych czasów. Boże, teraz mi się to przypomniało: „Z wysokiej pułki garbósek mały spadł arz na ziemię i potłukł się cały. Nie ma nadzieji, nie ma nadzieji, nikt nam garbóska już nie skleji”. Pisownia oryginalna (śmiech). To było okraszone rysunkami. Muszę się kiedyś dopytać, o co chodziło z tym „garbóskiem”...

Ta moja przyjaźń jest wyjątkowa i bardzo wierna, jest jak skarb. Nie musimy spotykać się codziennie, ba, czasem nie widzimy się miesiącami i nic między nami się nie zmienia. Wydaje mi się, że wartością tej przyjaźni jest na pewno jakaś wspólnota doświadczeń, ale to chyba wtórna rzecz... Wartością pierwotną jest zaufanie i poczucie, że możemy na sobie polegać, liczyć na siebie, a z drugiej strony coś takiego, nie wiem, czy się jasno wyrażę, że nie musimy nic, że to nie na tym polega, że jak mi będzie źle, to do niego zadzwonię.

To jest pokrewieństwo, jeśli nie dusz, to na pewno istnienia w świecie. A także poczucia humoru, którego posiadanie dla mnie jest ogromnie ważne.

Co pana śmieszy?

Jakieś absurdy. Kiedyś na scenie spytałem Otylię Jędrzejczak, wręczając jej jakąś nagrodę: „Pani Otylio, gdzie jest Nemo?”. To było jedno z tych pytań, na które odpowiedź nie ma większego znaczenia. Wspólnota poczucia humoru jest dla mnie w życiu bardzo ważna i znacząca. Nieprzesądzająca sprawy, ale... Jest taki wiersz mojego ukochanego Marcina Świetlickiego: „Najgorsze są oczy tych, którzy nie rozumieją dowcipów”. Spory więc procent pracy moich zwojów mózgowych polega na tym, by szukać sytuacji żartobliwych albo je w żartobliwy sposób przedstawiać. No i wtedy oczywiście najgorsze są oczy tych, którzy nie rozumieją dowcipu. Bo nie ma nic gorszego niż tłumaczenie komuś, że coś jest śmieszne, a miewam takie sytuacje, np. w telewizji. Daję scenariusz paniom redaktorkom i muszę je przekonać, że to jest naprawdę śmieszne bardzo. A one na to, że w ogóle nie (śmiech). Na szczęście z czasem panie redaktorki trochę tego zaufania już nabrały. Mówią do mnie: „No, trudno, niech pan spróbuje”, a potem ludzie się śmieją.

To nie będzie teraz żart – co pana wzrusza w ojcu?

Nie wiem, czy wzrusza, może ujmuje, ale na pewno to, co choroba, którą mamy – tfu, tfu – za sobą, z nim zrobiła. Ta jego pewnego rodzaju buta i majestatyczność pozycji rektora krakowskiej PWST została bardzo mocno przełamana, ale nie złamana, lekcją pokory, którą odebrał. Na nowo odkrywam przyjemność poznawania go, czytania jego myśli, rozmów i zdecydowanie mnie to wzrusza. Widzę, jak bardzo musiał przearanżować się w środku. Już dziś nie zrobiłby mi jak kiedyś awantury o żel, który nałożyłem na włosy. Wie pani, słyszałem taką historię o pewnym Japończyku, który przebywał w Hiroszimie w lecie 1945. Kiedy spadła bomba atomowa, cudem udało mu się przeżyć i razem z innymi Japończykami, którzy też przetrwali atak, zaczął uciekać. Tak trafił do miejscowości Nagasaki... gdzie następnego dnia również spadła bomba atomowa, którą również raczył przeżyć. To trochę historia mojego taty, który 20 lat temu przeszedł zawał serca, którego, jak mówili lekarze, nie powinien był przeżyć, a teraz wywinął się spod drugiego mordercy ludzkości. To sprawiło, że wyszlachetniał w tym człowieku w sobie. Jest radosny, mniej apodyktyczny. I... to wyjaśnia sens cierpienia. Delikatnie rzecz ujmując.

Maciej Stuhr: aktor, felietonista „Zwierciadła”. Także psycholog, konferansjer, triathlonista. Syn aktora i reżysera Jerzego Stuhra, ojciec 14-letniej Matyldy. Zagrał m.in. w takich filmach, jak: „33 sceny z życia”, „Przedwiośnie” czy „Listy do M.” . Nagrodzony za role w filmach „Obława” oraz „Pokłosie”, które skłoniły Polaków do dyskusji o przeszłości i winie. Jest w stałej obsadzie Nowego Teatru w Warszawie, gdzie można go oglądać m.in. w takich sztukach, jak „Anioły w Ameryce” czy „Kabaret warszawski”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze