1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Minimalizm, czyli sztuka prostego życia

Minimalizm to prosta droga do spokoju i radości na co dzień. (Fot. iStock)
Minimalizm to prosta droga do spokoju i radości na co dzień. (Fot. iStock)
„Im więcej rzeczy posiadasz, tym więcej spraw zaprząta twoją głowę. Aż w końcu przestajesz je ogarniać. Postaw na minimalizm – to prosta droga do spokoju i radości na co dzień” – mówi Anna Mularczyk-Meyer.

W książce „Minimalizm po polsku” opisuje Pani swoje życie „sprzed minimalizmu”. Czyli w skrócie: ciągły pośpiech i duży, zbyt duży stres.
Stres może niszczyć, a takiego rodzaju stresu w moim wcześniejszym życiu było bardzo wiele. Dzisiaj widzę, że do wielu sytuacji sama dopuszczałam, że były one konsekwencją moich pewnych zachowań. Wtedy jednak wydawało mi się, że po prostu pewne rzeczy mi się przydarzają. I że nie mam na to wpływu.

Co było największym źródłem stresu?
Przekonanie, że muszę zrobić jak najwięcej, maksymalnie wypełniać swoją dobę. Poza tym miałam dosyć nieuregulowany stosunek do wydawania i zarabiania pieniędzy, w związku z tym wydawałam więcej, niż miałam. I zamiast ograniczyć swoją konsumpcję, coraz więcej czasu spędzałam w pracy, żeby zarobić na swoje potrzeby. Ale mimo to, ponieważ nie umiałam tymi zarobkami dobrze gospodarować, żyłam w ciągłym stresie, czy wystarczy mi do kolejnej wypłaty. Praktycznie wydawałam pieniądze, których jeszcze nie zdążyłam zarobić, więc w konsekwencji ciągle spłacałam debet. Do tego dochodziły jeszcze brak snu, wieczne zmęczenie i pośpiech. Po pracy zamiast iść na spacer czy spokojnie wrócić do domu, biegałam w tysiąc różnych miejsc, tu chciałam zarobić, tam wydać, jeszcze w innym miejscu bardziej się doszkolić. Miałam też coraz bardziej przytłaczające uczucie, że nie ogarniam domu. Bałagan wchodził mi na głowę, notorycznie nie miałam czasu, żeby posprzątać, traciłam więc cenne minuty na poszukiwanie potrzebnych rzeczy pod stertami tych niepotrzebnych.

Te wszystkie małe stresy, po złożeniu ich do siebie, powodowały, że byłam nieustannie zestresowana, zagoniona, a krótki urlop dwa razy do roku nie pozwalał na odreagowanie. Zresztą, jak później zrozumiałam, nie chodzi wcale o to, by odreagowywać stres czy przemęczenie, ale by wyeliminować ich przyczyny.

Czy był jakiś moment krytyczny?
To był moment, kiedy zrozumiałam, że dłużej tak już nie chcę żyć, że nie dosypiam, nie mam czasu dla bliskich ani dla siebie. Zaczęłam więc szukać dróg do poprawy sytuacji i tak trafiłam na minimalizm. Od początku mnie pociągał, ale wydawał mi się mało osiągalny i bardzo odległy od tego, jak do tej pory żyłam. Pierwsze zmiany były zatem dosyć frustrujące – musiałam się zmierzyć z moimi przyzwyczajeniami, nawykami. A praca z nawykami nigdy nie jest łatwa. Zaczęłam powoli, od porządkowania bałaganu i pozbywania się nadmiaru rzeczy. To ostatnie też było trudne, bo rozstawaniu się z kolejnymi rzeczami towarzyszył lęk: A co jeśli będę żałowała? Co jeśli będę potrzebowała danej rzeczy? Ale szybko zaczęłam dostrzegać korzyści. W miarę jak ubywało rzeczy, ubywało też zajęć. Stopniowo nauczyłam się dyscypliny panowania nad swoimi zachciankami. Okazało się, że w moim życiu zaczął coraz częściej gościć spokój i stopniowo ubywało tych drobnych źródeł stresu. Pojawiło się za to dużo radości, nauczyłam się cieszyć zwykłymi chwilami.

Im mniej mamy rzeczy, tym mniej związanych z nimi stresów – napraw, pielęgnacji, czyszczenia…
Wiadomo, że nie da się żyć bez potrzebnych nam sprzętów czy produktów. Daleka jestem od tego, by mówić ludziom, żeby pozbywali się telewizorów czy samochodów, bo to zależy od osobistych potrzeb i warunków. Na pewno jednak nie ma sensu posiadać rzeczy, które nie są nam niezbędne. To duże obciążenie fizyczne, ale jeszcze większe psychiczne.

Z drugiej strony, kiedy już uda nam się wyselekcjonować rzeczy, które chcemy mieć, bo są nam potrzebne lub piękne, to tworzymy sobie sytuację idealną – otaczamy się tylko tym, co lubimy.
Myślę, że jestem już na tym etapie, że mam w swojej szafie same ulubione rzeczy, i kiedy sięgam po którekolwiek ubranie, czerpię przyjemność z tego, że jest ono ładne, wygodne i że będę się w nim dobrze czuła. Jako kobieta też mam z tego satysfakcję. Jest takie krzywdzące przekonanie, że szafa minimalisty jest szaro-beżowo-biała, ascetyczna i bez wyrazu. I pewnie niektórzy mają takie rzeczy, ale przecież nie wszystkim taka kolorystyka pasuje. Każdy jest inny.

Jedną z cenniejszych umiejętności adepta sztuki prostoty jest to, że potrafi się on cieszyć z drobnych przyjemności, choćby takich, że dziś świeci słońce czy pada deszcz…
Albo że autobus przyjechał wcześniej, niż powinien. Ja na przykład każdej jesieni cieszę się, kiedy przychodzi. Może zabrzmi to śmiesznie, ale czuję ogromną radość na myśl, że trzeba przejrzeć szafę, wyciągnąć cieplejsze ubrania, a schować letnie. Nie mogę się doczekać wieczorów przy ciepłej herbacie, widoku drzew mieniących się wszystkimi kolorami, nowych, rozgrzewających potraw w domowym menu. Wcześniej pory roku mijały, a ja nawet tego nie zauważałam. Gdzieś koło Bożego Narodzenia łapałam się na tym, że nie pamiętam, jak mi minął czas od Wielkanocy.

Zdarza się, że nie pamiętamy tego, co zwiedziliśmy podczas urlopu, bo tak pędzimy albo jesteśmy myślami gdzie indziej. Pani co roku wyjeżdża z mężem w to samo miejsce. Raz na jakiś czas robicie rewoltę w innym kierunku, ale potem znowu wracacie i patrzycie, co się zmieniło.
Byłam kiedyś przewodnikiem wycieczek zagranicznych i nieraz sama brałam udział w wycieczkach pod tytułem „Trzy stolice w trzy dni”. Bardzo ich nie lubiłam i widziałam, że takie zwiedzanie niewiele daje także samym turystom.

Lubię wracać w miejsca, które znam, i ostatnio nawet rozmawiałam z mężem, że gdyby się okazało, że w ciągu naszego życia zobaczyliśmy tylko trzy regiony w Europie, to nie mielibyśmy do siebie ani do nikogo innego żalu. Wolę umierać z poczuciem, że w tych miejscach byłam naprawdę, niż że zwiedziłam cały świat „po łebkach”.

Z jakiej zmiany cieszy się Pani najbardziej?
Na pewno jestem spokojniejsza, nie biegnę już od rana do wieczora, nie chwytam kilku srok za ogon. Bardzo ważne było dla mnie to, że dzięki wprowadzeniu do życia większej prostoty pozbyłam się bagażu mniej przyjemnych wspomnień, kompleksów i doświadczeń. Proces przechodzenia na minimalizm był dla mnie ogromną pracą nad sobą, nad akceptacją tego, jak wyglądam, jaka jestem. Oprócz tego, że nie ma w moim życiu już takiego stresu, najbardziej cieszę się z tego, że teraz wreszcie dobrze czuję się w swoim ciele. Pewnie, że na początku trudno dostrzec związek między sprzątaniem szafy a akceptacją siebie, ale on jest. Bo kiedy wprowadzasz zmianę w jednej dziedzinie życia, ma ona wpływ na inne. Dziś czuję się bardziej wewnętrznie spójną osobą niż kiedyś. I żyję bardziej świadomie.

Czy podczas tego procesu doszła Pani do jakichś zaskakujących związków? O sobie, o świecie?
A tak! Przez większą część mojego życia byłam przekonana, że jestem bałaganiarą, że nie lubię rutyny, powtarzalności i że potrzebuję wielu zmian. Tymczasem zrozumiałam, że bardzo lubię porządek, dostrzegłam też pewne zachowania, które o tym świadczyły. Na przykład jako nastolatka wyrzucałam rodzinie wszystkie buty z szafy i kazałam im wybrać te, w których zamierzają chodzić, a reszty się pozbyć. (śmiech) Co do rutyny i powtarzalności – to teraz bardzo je doceniam, chociaż uważam, że nie należy z nimi przesadzać, by nie popaść w nudę. Choć różnorodność jest bardzo cennym doświadczeniem, na co dzień lepiej się sprawdza uporządkowanie.

Anna Mularczyk-Meyer, iberystka, zawodowo zajmuje się tłumaczeniami. Autorka książki „Minimalizm po polsku, czyli jak uczynić życie prostszym”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze