1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. REKLAMA

Social travelling: podróżuj i pomagaj

Zobacz galerię 3 zdjęcia
Postanowił poznawać egzotyczne kraje, niosąc jednocześnie pomoc ich mieszkańcom. Jego wyprawy to coś więcej niż podróżowanie. Mateusz Zmyślony – na co dzień dyrektor agencji reklamowej, a po godzinach popularyzator idei social travellingu.

Jako stowarzyszenie DOOKOŁA zebraliście w Polsce tysiąc piłek do nogi, zawieźliście je do Afryki i w cztery miesiące rozdaliście, rozgrywając z tubylcami ponad 40 meczów. Jak zrodził się pomysł na tę wyprawę?

Przez kilka lat spotykaliśmy się na zachodniej Ukrainie podczas wyjazdów off-roadowych. Z miejscowymi graliśmy mecze, wchodziliśmy w bliższe relacje, raz nawet zawieźliśmy sprzęt edukacyjny do szkoły w Limnej. W ten sposób walczyliśmy z tamtejszą niechęcią do Polaków. Stopniowo coraz bardziej się w to angażowaliśmy, zrozumieliśmy, że wżyciu nie chodzi jednak o szaloną jazdę przez błoto. Byliśmy ludźmi z różnych środowisk, ale połączyła nas wspólna myśl zrobienia czegoś dobrego. Większego. Kierunek wyprawy był jasny: Afryka. Szukaliśmy tylko klucza do tego kontynentu. Idei.

W tamtym czasie Polska i Ukraina dogadały się, by wspólnie ubiegać się o możliwość prowadzenia Euro2012. Moja agencja reklamowa pomagała obu rządom osiągnąć cel. Nikt w nas nie wierzył, więc gdy Platini pokazał werdykt UEFA: „Polska i Ukraina” − przeżyłem jeden z piękniejszych momentów mojego życia.

Ito było główną inspiracją do powstania idei GloBall?

Tak. Po mundialu w2010 roku w RPA okazało się, że ludzie w  Afryce mają fioła na punkcie piłki nożnej, ale nie mają czym w nią grać. Pomyśleliśmy, że zawieziemy im te piłki. Wpasowały się idealnie w komunikację międzykulturową i stały się spoiwem całości. Bo skutecznie łączą ludzi ponad wszelkimi podziałami.

Organizacja wyprawy musiała być olbrzymim wyzwaniem...

Przygotowywaliśmy się ponad dwa lata. By zrealizować projekt, powołaliśmy stowarzyszenie DOOKOŁA. Ogłosiliśmy też akcję: każdy mógł kupić piłkę-cegiełkę i zdecydować, w którym kraju Afryki ją zostawimy. Najpierw kupowaliśmy je w Polsce, potem zamówiliśmy w Pakistanie specjalne, trójwarstwowe, na skaliste tereny Afryki.

Pierwszy mecz zagraliście w Kapsztadzie, w slumsach.

Baliśmy się. Ale okazało się, że tubylcy nas polubili, bo byliśmy pierwszymi białymi, którzy tam wleźli z czymś dobrym. Gdy zagraliśmy z dziećmi, od razu staliśmy się swojakami i mieliśmy własną ochronę od wszelkich niebezpieczeństw i gangów. Podczas każdego meczu rozegranego w Afryce było tak, jakbyśmy sobie wykupili u mieszkańców uśmiechniętą polisę ubezpieczeniową.

Graliście z żołnierzami, kobietami, a nawet z matką z dzieckiem na plecach.

Wszyscy tam z nami grali! Od dzieci po starców. Ortodoksyjni żydzi, muzułmanie, Masajowie, plemię Himba w Namibii i Turkana w Kenii. Ja najlepiej wspominam mecz w Chorsomaloria – to była pierwsza wioska w Etiopii, którą odwiedziliśmy. Typowa Afryka: ludzie uśmiechnięci, naturalni, fajni. Gigantyczny tłum, duża szkoła. Mecz był fantastyczny, zacięty, bo grały z nami wyrośnięte nastolatki. Nieprawdopodobne emocje. Nadmuchaliśmy też wielką piłkę i postawiliśmy maszty z flagami. Oni czuli się, jakby przyjechał do nich jakiś cyrk z mundialem. Po meczu zebrała się rada starszych, były modły. Wyściskali nas, apotem kilkusetosobowy tłum odtańczył rytualny taniec, trzymając piłki nad głowami. Niezwykłe. Prostym meczem sprawiliśmy im tyle radości! W szkole nie było ani jednej piłki, więc tych kilkanaście, które od nas dostali, to był zapas na kilka lat. Czad

Każdy mecz był inny. W Etiopii, na przełęczy na wysokości 4100 m n.p.m., odbijaliśmy piłkę z żołnierzami. Podczas gry nawet nie zdejmowali kałachów. Spektakularny był też mecz z trzema lwami...

Lwami?!

W Zambii, w środku dla porzuconych lwiątek. Były młode, trochę oswojone, ale nie z cyrku. BHP przy nich było proste – mogliśmy z nimi grać, kiedy one były najedzone. Wtedy są nieagresywne. Ja godzinę spacerowałem z samicą, trzymając ją za ogon. Podczas meczu wszyscy błyskawicznie podawali piłki, bo lwy były bardzo szybkie (śmiech).

Czy po takiej wyprawie podoba ci się jeszcze zwyczajne podróżowanie?

Nie. Dlatego już nie jeżdżę. Od czasu GloBall byłem tylko na krótkim urlopie na plaży w Egipcie, z córką. Ale wyprawy turystyczne już mnie nie interesują.

A dużo kiedyś podróżowałeś?

Dość dużo. Większość świata poznałem jako backpacker, hostelowiec.

To co odróżniało wyprawę GloBall od standardowego podróżowania z plecakiem?

Praca. Mieliśmy jakiś cel. Ja zbierałem tam też materiały do książki, więc każda pogłębiona rozmowa ze spotkanymi ludźmi stawała się bezcenna. Tak najlepiej poznajesz drugiego człowieka. Przefantastyczne!

Jeżeli ktoś ma potrzebę robienia czegoś dobrego, to odnalazłby się na takiej wyprawie. Nas, jako zespół, bardzo to zintegrowało. Normalnie turysta siedzi w Afryce na kempingu dla białych, a my przeszliśmy na „drugą stronę mostu” – wszędzie spaliśmy „na dziko”, na terenach tubylców i za ich zgodą. Dzięki temu byliśmy bezpieczni, a oni otwierali przed nami swoje drzwi. Biegaliśmy z nimi na bosaka, jedliśmy to co oni, spaliśmy tak jak oni. Po meczu i paru godzinach znajomości stawaliśmy się jakby członkami ich rodzin.

Opowiesz o najciekawszych spotkaniach?

Wymienię tylko dwa imiona: Festus i Rose. Festus to był geniusz intelektualny, który – korzystając tylko z gazet, wycinków i książek, jakie dawali mu przejeżdżający kierowcy – posiadł niesamowitą wiedzę. Gdyby go wystawić do teleturnieju typu „Miliard w rozumie”, to wygrałby go z naszym doktorem nauk społecznych, geopolitycznych, wszelakich. Świetny gość − mądry, ciepły, a do tego skromny.

Rose z kolei była naszą rekordzistką autostopu – zabieraliśmy po drodze ludzi na potęgę. Przewoziliśmy ich przez pustynie, lasy, które inaczej oni musieliby pokonywać na piechotę przez kilka dni. Albo musieliby zapłacić fortunę za autobus. Fantastyczni ludzie. Często zapraszali nas do domów, na posiłek, genialnie budowało to relacje. Rose stała na stacji benzynowej w Kenii. Ostatniej przed Etiopią, na trasie do jeziora Turkana. To chyba najpiękniejsza trasa off-roadowa wAfryce. Zajmuje kilka dni. I tyle czasu Rose spędziła z nami.

Po przybyciu do jej wioski nad jeziorem czekała nas uczta − tubylcy złowili prawie 100-kilogramowego okonia nilowego. Zrobiliśmy im kino objazdowe, zagraliśmy mecz, i tak narodziła się prawdziwa przyjaźń. Teraz korespondujemy ze sobą, wysyłamy zdjęcia naszych dzieci. I zainspirowaliśmy Rose, która po naszej wizycie skończyła kurs doszkalający w Nairobi i rozwija tam teraz biznes rybny.

Podobnych kontaktów przywieźliśmy sporo. Fajne jest to, że takie relacje powstają spontanicznie i są całkowicie bezinteresowne.

Kilka dni z wami odmieniło los Rose. A jak na ciebie wpłynęła ta wyprawa?

Nałożyła się na kryzys wieku średniego i kompletnie odmieniła moje życie prywatne. Przede wszystkim przeprowadziłem się. Teraz mieszkam w małym mieszkaniu, z niewielką ilością rzeczy. Inaczej wydaję pieniądze, głównie na social travelling, którym żyję. To będzie strategiczny cel mojego dalszego życia! Przygotowujemy duży projekt, który zajmie mi chyba czas aż do emerytury (śmiech).

Z Afryki wróciłem wrażliwszy, bardziej uduchowiony. Przed wyprawą byłem chyba ateistą, a tam „zmiękczyłem” swój stosunek do religii. Pewnej nocy, gdy na krawędzi Rowu Afrykańskiego wiał miejscowy halny, stało się coś magicznego. To coś wisiało w powietrzu. Obudziłem się i położyłem za namiotem, na popękanej ziemi. I coś z niej zassałem. Od tego czasu wierzę w Matkę Naturę. Matematyka nie wszystko wyjaśnia.

 

Zabrzmi to może banalnie, ale prawda jest taka, że z takiej wyprawy nie można już wrócić do naszej europejskiej cywilizacji takim samym, jak się wyjeżdżało. Bo człowiek wyraźnie widzi ten nasz zachodni obłęd, asfaltowo-betonowy świat. Ja bardzo chciałbym żyć pod afrykańskim słońcem, w czystym powietrzu i przestrzeni wolności. Moje serce zostało w czarnej Afryce. Tam, gdzie żyje się prościej, plemiennie, z pozytywnym carpe diem i bez stresu. Pracy nie zmieniłem, ale postanowiłem poświęcić się pisaniu. Czuję się teraz poetą, literatem, za chwilę światło dzienne ujrzą moje debiutanckie wydania.

A u reszty członków ekipy też dostrzegłeś jakąś transformację?

Są tacy, którzy rzucili pracę i podjęli zupełnie nową. Kolega podpatrzył w Afryce hummus i otworzył  w Polsce knajpkę – z hummusem własnej produkcji. Każdy z nas miał chyba głębokie przemyślenia dotyczące rodziny – jedne związki po wyprawie się rozpadły, a inne wzmocniły. Dużo zmian.

Wyprawy połączone z pomaganiem mieszkańcom nazwaliście social travelling. Czy tak naprawdę nie jest to forma wolontariatu?

Oczywiście, że tak. Byliśmy wolontariuszami, którzy pojechali za własne pieniądze. I cieszę się, że udało się nam też zaszczepić ideę social travellingu − mówiliśmy o niej na kilku festiwalach podróżniczych. Hanka, Dunka, którą przez kilka dni wieźliśmy autostopem przez Afrykę, po powrocie do kraju rzuciła studia, które wybrali jej rodzice. Zaczęła nowe. I wymyśliła projekt: Europe Sees Africa, ma swoją stronę na FB. Zauważyła, że Europejczycy, którzy mają wadę wzroku, trzymają w domu po kilka par starych okularów. Już ich nie używają, ale żal im je wyrzucić. Za to w Afryce ludzie nie mają pieniędzy na okulary. Hanka więc zbiera w Europie okulary  i wysyła je do Afryki. Piękny pomysł. W pierwszym rzucie pojechało na Czarny Ląd 700 par starych okularów. Na miejscu dopasowano je do wad wzroku. Popatrz, jedna osoba dała wzrok 700 ludziom w Afryce. Świetne, nie?

Genialne! Ale do tego trzeba zaangażowania, genu podróżnika, bycia ideowcem i poświęcenia sporej ilości czasu.

Nie trzeba być ekstremalnym off-roadowcem, rowerzystą, podróżnikiem ani „kolosem” (Kolosy to znany festiwal podróżników – przyp. red.), by zostać social travellerem i zawieźć coś ciekawego i przydatnego do innego kraju. Social travelling jest dla każdego. Nawet dla tych, którzy jadą do Hurghady w Egipcie. Wystarczy tam na przykład na kelnera spojrzeć jak na człowieka. Porozmawiać z nim, odkryć, że mieszka obok, w Port Saidzie, z dwunastką dzieci w lepiance. Zaprzyjaźnić się, pomóc, może wysyłając książki czy pomoce naukowe. I utrzymywać kontakt – samo to będzie dla nich wielkim wsparciem.

Jak robią to inni?

Pomysły na social travelling

Natalia Rożniewska, studentka weterynarii i pasjonatka podróży, leczyła już złamane skrzydła drapieżnych ptaków i kastrowała bezdomne psy w Indiach, opiekowała się miesięcznym nosorożcem w RPA. Więcej: www.projectwildlife.wordpress.com

Małgorzata Szumska robiła teatrzyki lalek, rozweselając w ten sposób setki dzieci na Filipinach, które po przejściu tajfunu cierpiały traumę.

Olga Figiel zebrała 463 pary używanych bucików dla dzieci w wieku 2–5 lat. Szuka osób chętnych do zabrania butów w paczkach po 2 lub 4 kg do Kaisi w Zambii. Więcej: www.socialtraveling.org

STOWARZYSZENIE NAVEGADORES w ramach wyjazdów motywacyjnych zamiast na paintball zabiera pracowników korporacji do Afryki, by tam, przez 7–10 dni wspólnie wspomagali lokalną społeczność. Polacy m.in. zelektryfikowali dwie kliniki wEtiopii, wyremontowali szkołę, uruchomili studnię. W ten sposób pomogli kilkudziesięciu tysiącom ludzi. Więcej: www.navegadores.pl

Mateusz Zmyślony dyrektor agencji reklamowej Eskadra, pomysłodawca i jeden z głównych współtwórców wyprawy GloBall 2012 do Afryki. Założyciel stowarzyszenia DOOKOŁA, popularyzującego ideę social travellingu – podróżowania połączonego z niesieniem wsparcia. Więcej: ,fot.mat.pras GloBall 2012

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze