1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Ameryka Środkowa – Wcale nie taki złoty środek

Zobacz galerię 3 Zdjęcia
Geograficznie należy do Ameryki Północnej, mentalnie do tej Południowej, oddziela wody Oceanu Atlantyckiego od spokojnych wód Pacyfiku, przyciąga pięknem przyrody i szczerością ludzi, lecz równie skutecznie odstrasza konfliktami i brakiem stabilizacji politycznej. Ameryka Środkowa – kraina wulkanów, starożytnych cywilizacji, ogromnych raf koralowych i.. starych amerykańskich szkolnych autobusów.

Z Europy najłatwiej do Ameryki Środkowej po prostu przylecieć. Jeśli ktoś chce zaoszczędzić parę groszy i ma trochę wolnego czasu może się skusić na jedną z opcji niekiedy niesamowicie tanich rejsów transatlantyckich, które dostarczą nas na miejsce taniej niż samolot, fundując na pokładzie kilkudniowe słoneczne wakacje. A jeśli ktoś, tak jak my, musiałby się dostać do niej z Ameryki Południowej, najciekawszą opcją jest rejs z Kolumbii do Panamy zahaczający o dziewicze wyspy San Blas. Jest jeszcze opcja przelotu, ale z przyczyn ideowych w naszej podróży zupełnie nie wchodziła w grę. Pozostał nam więc rejs przez cieplutkie Morze Karaibskie. Gdy nasz budżet miał zostać uszczuplony o tysiąc dolarów (tyle kosztuje rejs dla dwóch osób), a my oskubani ze złudzeń, że starczy nam pieniędzy na dokończenie podróży, zdarzył się cud. Nie wierząc w przypadki, dostajemy od „przypadkowo” poznanej Polki namiary na polskiego kapitana, który wspiera podróżujących z plecakami rodaków, biorąc ich na pokład w zamian za pomoc przy rejsie. Jeszcze tego samego dnia skontaktowaliśmy się z panem Tomaszem i mimo kompletu załogantów zostaliśmy przygarnięci pod żagle Luki. Okazało się, że płyniemy z nie byle kim. Nasz kapitan przepłynął samotnie świat dookoła, i do tego pod wiatr, o czym z resztą nie omieszkała wspomnieć Księga Guinessa. Po wielu miesiącach w podróży, znowu mogliśmy poczuć się jak w domu siedząc pod trzepoczącymi żaglami, w dużej mierze dzięki Beacie, żonie kapitana. Pięć dni żeglowania po Karaibach, z codzienną porcją kuchennych spiętrzonych po sufit obowiązków, ale przy zapierających dech w piersiach zachodach słońca, kąpielach w turkusowej wodzie, spacerach po maleńkich zamieszkiwanych przez Indian Kuna wyspach o białych plażach i zaledwie kilku bujających się na wietrze palmach, wieczornych pogaduchach z całą bandą obieżyświatów przy rumie i świeżych langustach.

Gdy wysiedliśmy na ląd w Portobelo w Panamie przywitał nas zupełnie inny świat. Rajskie widoki i wielkie przestrzenie zastąpiła gęsta dżungla i powciskane w nią skromne domki lokalnej ludności. Pierwsze doświadczenie tej najmniejszej z Ameryk to podróż do Panama City. Stary amerykański autobus szkolny (zwany przez turystów chicken busem), który tu z powodzeniem (raz większym raz mniejszym) jeździ jako dalekobieżny, przy akompaniamencie zagłuszającej myśli muzyce płynącej z dwóch ogromnych głośników umiejscowionych nad naszymi głowami, wiózł nas w stronę panamskiego „Nowego Jorku”. Miasto wielkich kontrastów, od bogatego, rozświetlonego neonami banków centrum finansowego do brudnej, dosłownie rozpadającej sie od zapomnienia dzielnicy najuboższych. Owa dzielnica graniczy z uroczym kolonialnym starym miastem oraz kilkoma noclegowniami  dla turystów, którzy jednak nie powinni zapuszczać się dalej jak do trzynastej ulicy.

Będąc w Panamie grzechem jest nie zobaczyć Kanału Panamskiego. Podobno zamiast biletu na taras widokowy można wybrać się do restautacji piętro niżej i zakupić symboliczną butelkę Coli. Jednak podczas naszej wizyty restauracja serwowała wyłącznie szwedzki stół, którego cena zachęciła nas jednak do zakupu zwykłego biletu wstępu.

Z Panamy udaliśmy się bezpośrednim, wygodnym autobusem do stolicy Kostaryki. San Jose zupełnie nas nie zachwycił, co więcej mieliśmy poważny problem ze znalezieniem czynnego hostelu. Mieliśmy tylko 3 dni na pobyt w tym kraju i postanowiliśmy spędzić go w La Fortunie i jej gorących źródłach. Żadnych problemów, żeby tam dojechać czy znaleźć nocleg. Kostaryka jest bardzo popularna wśród amerykańskich turystów, więc dostosowując się do ich wymagań wszędzie łatwo się dostać (autobusami, których kierowcy amerykańskim zwyczajem dziękują za wpólną podróż). Do tego czysto, trawniczki przystrzyżone, a właściele hoteli serwują kąpiele w gorących źródłach w cenach, których nie powstydziliby się sami Amerykanie. Po wyprawie na wulkan, który miał buchać lawą a okazał sie nieczynną od pół roku górą, i kąpielach w gorących źródłach, udaliśmy się do Nikaraguy. Mimo, że kraj ten nie uchodzi za najbezpieczniejszy, nam zawsze będzie się kojarzył ze szczerze uśmiechniętymi ludźmi, najpyszniejszymi mango jakie jedliśmy w życiu i godzinami spędzonymi w chicken busach, które w potwornym upale z lekko uchylonymi małymi okienkami woziły nas po kraju. Na pewno warto odwiedzić  składającą się jedynie z dwóch przylegających do siebie wulkanów wyspę Ometepe na jeziorze Nikaraguańskim, w którym żyją słodkowodne rekiny, posmakować smażonych zielonych bananów i lokalnej kawy uprawianej na zboczach wulkanu. Na wielbicieli kolonialnych miasteczek czeka Grenada i Leon a na miłośników surfingu uroczy kurort nad Pacyfikiem – San Juan del Sur.

Podobną renomę co Nikaragua ma Honduras, przed którym również nas ostrzegano. To w jego stolicy, Tegucigalpie, nikt (łącznie z ochroniarzem banku, recepcjonistką hotelu i pracownikiem McDonalda) nie potrafił nam powiedzieć, jak nazywa się ulica na środku której wysadził nas autobus, zmierzający w pierwotnym planie na terminal. Na nic zdały się mapki z przewodnika i adresy hoteli skoro nikt nie potrafił nas zlokalizować. Z tego dość ciekawego stanu zawieszenia w przestrzeni wyrwał nas dopiero taksówkarz. To dzięki niemu udało się trafić na właściwy terminal autobusowy (a jest ich sporo, bo tyle co firm przewozowych) i uciec do małej mieścinki o wdzięcznej nazwie Gracias (po hiszp. Dziękuję), z której wyruszaliśmy na najwyższy szczyt Hondurasu idąc przez tzw. las chmur. Las ten jest o tyle dziwny, że zdobywając kolejne metry wysokości, roślinność z suchej iglastej zmienia się w soczyście tropikalną. Wszystko przez wysokie temperatury i wiszące w powietrzu chmury, które otulając las wilgotnym kożuszkiem powodują jego szaloną ekspansję.

Po trzech dniach wpatrywania sie wyłącznie w zieleń postanowiliśmy zanurzyć się odrobinę w historii i odwiedzić ruiny miasta Majów – Copan. Zastanawiało mnie kto ruiny nazwał Copan podczas gdy położone o kilometr dalej miasteczko dla turystów - Copan Ruinas. Nie daliśmy się jednak zmylić i bez problemu trafiliśmy najpierw do hotelu a dopiero potem do ruin. Hotele kusiły promocjami a uliczne kucharki nęcącymi zapachami grilowanej kukurydzy z serem i majonezem. Ruiny okazały się odległe jedynie o krótki spacer od miasteczka, jednak brak środka na komary znacznie spacer powrotny skrócił, podobnie jak i całą wizytę w ruinach. W Ameryce Środkowej spray na owady należy nosić przy sobie razem z kopią paszportu. Największą atrakcją ruin okazały sie żyjące tam wielkie papugi Ary, których donośne głosy zwabiały tłumy gapiów. Copan leży praktycznie zaraz przy granicy z Gwatemalą, która szczyci się bardzo rozwiniętym zapleczem turystycznym, za które jednak każe sobie odpowiednio płacić, najchętniej trzy razy tyle ile przewidują  znane tylko wybrańcom cenniki. Już przy przekraczaniu granicy mieliśmy okazję przekonać się o specjalnych względach jakimi lokalni obdarzają jasnoskórych gringo i gdyby nie mały szantaż, że wysiądziemy z autobusu, jeśli nie przystaną na naszą (dwukrotnie niższą, skonsultowaną z gwatemalskim celnikiem) cenę, dalibyśmy się oskubać już na dzień dobry.

W Gwatemali można poruszać się busikami dla turystów, które są odpowiednio droższe, lub korzystać z transportu lokalnego, który w zamyśle jest tańszy ale w praktyce im więcej przesiadek tym więcej możliwości naciągnięcia nieświadomego turysty, co w efekcie często daje cenę zbliżoną do busa. Gwatemala to kraina wulkanów, lasów deszczowych i pozostałości dawnych cywilizacji. Jednym z najsławniejszych opuszczonych miast Majów jest Tikal, z ogromnymi piramidami, przelatującymi nad głową tukanami i przewodnikiem, który zachęca do potrzymania na ręku wywabionej z gniazda tarantuli. Podobno to niesamowite uczucie gdy pająk stawia delikatnie na dłoni swoje owłosione kończynki. Część grupy próbowała, część wierzyła na słowo.  Naszym ulubionym miejscem jest jednak ukryty w soczystej zieleni tropików Semuc Champey. Za tą tajemniczą nazwą kryje się kompozycja przepięknie turkusowych jeziorek połączonych ze sobą licznymi wodospadami utworzona na wapiennym niby moście, który przykrywa biegnącą w dole rzekę. To urocze miejsce można nie tylko podziwiać, ale go również doświadczać. Dozwolone jest pływanie, skakanie między jeziorkami, czy wylegiwanie się w słońcu na ich brzegach. Taka swoista rajska plaża. Wieczorną rozrywką jest spacer po ciemnych jaskiniach przy maleńkim płomyczku świeczki, z którą brnie się przez zalane skalne komnaty niekiedy tracąc grunt pod nogami. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

Po wizycie w Gwatemali ruszyliśmy w stronę Meksyku, zajeżdżając na chwilę do Belize z nadzieją na zanurkowanie w ogromnej niebieskiej pełnej rekinów dziurze Blue Hole, ale wiatr pokrzyżował nam szyki i wystraszył wszystkie łódki, więc ograniczyliśmy się do podwodnego podziwiania Wielkiej Rafy. Pływające nam wokół stóp ogromne płaszczki i małe rekiny dostraczyły nieoczekiwanych przeżyć. Ostatni na naszej trasie chicken bus dowiózł nas do granicy z Meksykiem. Odkleiliśmy się sentymentalnie ostatni raz od plastikowych siedzeń, zdjęliśmy z dachu zakurzone plecaki, podziękowaliśmy szeroko uśmiechniętemu kierowcy i po tym jak przesiedliśmy się do eleganckiego, klimatyzowanego, meksykańskiego autobusu wiedzieliśmy, że właśnie pożegnaliśmy Amerykę Środkową.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze