1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Retro

Hans Christian Andersen – życie jak z baśni

Hans Christian Andersen (Fot. Willi Ruge/Getty Images)
Hans Christian Andersen (Fot. Willi Ruge/Getty Images)
Wokół jego życia i  twórczości narosły mity. Że to autor baśni dla dzieci, smutnych, nierzadko niedających nadziei, bo i sam Hans Christian Andersen dorastał w  strasznych warunkach. Że charakterem zrażał do siebie ludzi, że w jego zapiskach można doszukać się dowodów na homoseksualne skłonności. O  zupełnie innym człowieku i autorze opowiada wybitna andersenolożka, tłumaczka jego utworów i  „Dzienników” – Bogusława Sochańska. 

Artykuł archiwalny

Baśnie dla dzieci. Z tym kojarzy się nazwisko Andersena.
To mit chyba najbardziej dla Andersena krzywdzący. Że pisał tylko dla dzieci. Pomijając już, że jest także autorem powieści, sztuk teatralnych, wierszy, takie podejście bardzo zubaża również odbiór jego baśni, w których zawsze są dwa poziomy opowieści. Jedna przeznaczona dla najmłodszego czytelnika. Druga dla dorosłego.

Weźmy chociażby mniej u nas znaną baśń „Motyl”. Dziecko odbiera to jako ładną historyjkę o owadzie, który lata z kwiatka na kwiatek. Natomiast dla dorosłego dość czytelne będzie, że to opowieść o starokawalerstwie i niemożności znalezienia sobie odpowiedniej partnerki. W „Motylu” są nawet elementy erotyczne, dorosły czytelnik nie powinien mieć problemu z ich odszyfrowaniem. Co prawda w wielu przekładach ich nie znajdzie. Między innymi i w tym przez długie lata u nas w Polsce najbardziej znanym, zwanym Iwaszkiewiczowskim. W tym przekładzie przebiśniegi, które motyl określa jako „wprawdzie urocze i ładne, ale jeszcze niedojrzałe, jeszcze nie dla niego”, czyli w rzeczywistości 14-letnie konfirmantki, na które mężczyzna może już spoglądać z pożądaniem, zamieniają się w małe dziewczynki w białych sukienkach idące do komunii, zupełnie niewinne. Siła zmitologizowania twórczości Andersena jest tak wielka, że wiele osób nie dopuszcza takich interpretacji.

Czy tylko my, Polacy, tak go czytamy?
Nie. Podstawą do większości polskich przekładów są niemieckie tłumaczenia. Proces przerabiania Andersena rozpoczął się, moim zdaniem, w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to literatura dla dzieci była już świadomie wykorzystywana jako narzędzie edukacji. Andersena przykrawano do takich potrzeb. Trzeba pamiętać, że on często pokpiwał z dorosłych, wyśmiewał metodycznie przemądrzalstwo profesorów, ludzi wykształconych. Inna sprawa, że te dwuznaczności są trudne do przełożenia, to humor nierzadko oparty na grze słów.

Mówisz o humorze, a ja pamiętam z dzieciństwa same smutne baśnie.
No właśnie, a dla Duńczyków najważniejszą cechą utworów Andersena jest błyskotliwy humor.

Trudno mi to zrozumieć, kiedy przypominam sobie np. historię „Dziewczynki z zapałkami”.
To prawda, że u Andersena obecna jest śmierć. Tak, główna bohaterka umiera, ale baśń nie kończy się tragicznie. Kończy się wspaniale – dziewczynkę do krainy wiecznej szczęśliwości zabiera babcia. I chociaż niektórym trudno będzie w to uwierzyć, jest w tej opowieści wiele naprawdę zabawnych momentów. Na przykład kiedy dziewczynka wyobraża sobie, że pieczona kaczka maszeruje przez stół z widelcem wbitym w grzbiet. Może się to wydawać makabryczne, ale to w rzeczywistości humor, który znamy na przykład z kreskówek. Komizm kryje się tu także w języku, w opisie.

Podobno matka Andersena w dzieciństwie żebrała na ulicy. Ojciec był szewcem. Nie wiodło im się najlepiej.
Szewcem, ale też niespełnionym artystą. Nie lubił szycia butów, marzył, żeby uzyskać wykształcenie, ale jemu się nie udało. Był człowiekiem nowoczesnym, czytał gazety, interesował się polityką, był krytyczny wobec religii, regularnie zabierał rodzinę na spektakle. Zbudował też Hansowi Christianowi teatrzyk w domu, szył kostiumy, robił scenografię. Wiadomo, że to od niego Andersen zaraził się miłością i do teatru, i do książek. Matka pisarza była analfabetką, za to w odróżnieniu od męża była bardzo praktyczna. Ojciec Hansa Christiana, ulegając ówczesnym nastrojom, dołączył na jakiś czas do wojsk napoleońskich, zdaje się, że miał romantyczną wizję swojej wojaczki. W rezultacie zrujnował sobie całkowicie zdrowie. Po jego śmierci żona utrzymywała siebie i syna głównie z prania, robiła, co się dało, żeby mieli z czego żyć.

Bała się, że wyrasta jej pod nosem drugi fantasta, chciała, żeby miał fach, posłała go więc do fabryki na termin krótko po konfirmacji. Ale wcześniej, kiedy miał niespełna sześć lat, dopilnowała, żeby poszedł do szkoły. Mało tego, ta prosta, niepiśmienna kobieta zastrzegła sobie, że jej dziecka nie wolno w tej szkole bić, i to w czasach, w których kary cielesne uważano za coś zupełnie normalnego, a nawet pożądanego w procesie wychowania.

Dla wielu ludzi zaskoczeniem może być to, że Andersen marzył o karierze aktora.
Wizja, że może tworzyć światy na żywo przed publicznością, przez pewien czas zdominowała jego wyobraźnię. Chociaż Andersen pisał od dzieciństwa.

Jego matka ponownie wyszła za mąż, także za szewca, o którym pisze się, że był bardzo przyzwoitym ojczymem, chociaż na pewno nie był człowiekiem tego formatu co ojciec. Żadnej już inspiracji Hans Christian w domu nie znalazł. Poza tym był zachłyśnięty teatrem. Niewątpliwie miał słuch muzyczny, pobierał nawet potem lekcje u dyrektora chóru przy Teatrze Królewskim w Kopenhadze. Niestety, wkrótce przyszła mutacja i musiał się pożegnać z karierą muzyczną. Na aktora też się nie nadawał.

Na pewno nie sprzyjały mu warunki fizyczne.
Współcześni mu mężczyźni mieli średnio 160 cm, on bliżej 190. Do tego nosił jeszcze wysoki kapelusz. Miał duże stopy, mógł wydawać się niezgrabny. Ale miał interesującą twarz, szlachetny profil. Na fotografiach ma zawsze zamknięte usta, może miał nieładne zęby? Tego nie wiemy. Moim zdaniem jednak zdecydowanie nie był brzydki.

Jak to się stało, że chłopiec z biednej rodziny nie tylko wyjechał, lecz także utrzymywał się i kształcił w Kopenhadze?
Do stolicy wybrał się jako 14-latek, częściowo na gapę, częściowo z pieniędzy, które sobie zebrał. A ponieważ w bibliotekach dostępne były wtedy książki teleadresowe, od razu zlokalizował domy znanych ludzi, których postanowił prosić o pomoc. Zapukał do drzwi wspomnianego już dyrektora chóru. Otworzyła mu ochmistrzyni, której powiedział o sobie kilka słów, a że miał niezły – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – auto-PR, natychmiast podbił jej serce, tak jak będzie potem podbijał serca wielu, wielu ludzi. Można sobie wyobrazić, że ochmistrzyni poszła po prostu do właściciela domu i powiedziała mu, że oto w jego kuchni siedzi takie niezwykłe dziecko. Traf chciał, a może po prostu sprytny młody człowiek doskonale to wiedział, że akurat tego wieczoru w domu była kolacja, na którą zaproszono grono ważnych postaci. Chłopak wszedł, zaczął śpiewać, odegrał scenę z jakiejś sztuki, a panowie postanowili się zrzucić do kapelusza. Zebrała się kwota, która umożliwiła mu wynajęcie pokoju, wyznaczono opiekuna, od którego Andersen miał odbierać ją w ratach. Zadbano też o jego dalszą edukację.

W którym momencie życia odnosi międzynarodowy sukces?
Jeszcze w gimnazjum, do którego trafił dzięki pomocy wspomnianych mecenasów i przyznanemu mu stypendium królewskiemu, napisał wiersz „Umierające dziecko”. Prawdopodobnie pierwszy w historii literatury utwór napisany z perspektywy dziecka. Był tu także język absolutnie przełomowy, bo stylizowany na mówiony. W 1829 roku dwudziestoparoletni Andersen po raz kolejny zostaje zauważony dzięki debiutowi prozatorskiemu. I wreszcie wielki sukces, który umocnił jego pozycję w świecie literatury: „Improwizator”, pierwsza w historii duńskiej literatury powieść współczesna, psychologiczno-społeczna. Pisano powieści ku pokrzepieniu serc, ale nie takie; jest to notabene opowieść o baśniowej karierze biednego dziecka. Pierwsze zeszyciki z baśniami powstają dopiero po wydaniu „Improwizatora”. Z początku nie wywołały wiele zamieszania, za to bardzo wówczas znany fizyk – o tych samych co pisarz imionach – Hans Christian Ørsted, odkrywca elektromagnetyzmu, ale też filozof, jedna z osób, która wspierała Andersena, poznał się na nich od razu. Pisarz pokazał mu baśnie, zanim jeszcze oddał je do druku. Usłyszał znaczące zdanie: „»Improwizator« uczyni pana sławnym, ale baśnie uczynią pana nieśmiertelnym”. Zabawne, bo Andersen donosił o tym w liście do swojej przyjaciółki z własnym komentarzem: „Ja tak nie sądzę”.

A co z życiem uczuciowym Andersena? Podobno był homoseksualistą, dlatego nigdy nie założył rodziny.
Sama uległam kiedyś urokowi świetnie napisanej biografii, gdzie pojawia się taka teza. Ale po latach bardzo wnikliwych badań absolutnie nie mogę się z nią zgodzić. Nie twierdzę, że Andersen nie miał też pociągu do mężczyzn. Nie mam żadnych podstaw, żeby tak wyrokować. Tak jak nie mamy żadnych dowodów, że miał pociąg. Homoseksualistą nie był na pewno, za dużo w źródłach dowodów na jego fascynacje kobietami. Denerwuje mnie jednak, jak łatwo wysnuwa się bezpodstawne wnioski. „Już Kierkegaard zauważył, że Andersen jest biseksualny” – badacze chętnie cytują jeden drugiego, powielając to samo zdanie. Tymczasem gdyby rzeczywiście przeczytali tekst Kierkegaarda, w którym przyszły wybitny filozof, a wtedy jeszcze debiutujący młody chłopak, krytykuje powieść Andersena, wiedzieliby, że to bzdura. Kierkegaard pisze o „pierwszej i drugiej potencji”, czyli o prozie i poezji. Pisze, że w tej drugiej potencji dopuszczalne – a nawet pożądane – jest, żeby miała ona w sobie dwa aspekty, tak jak dwa pręciki na kwiatku: męski i żeński. Czytaj: poeta musi mieć w sobie pierwiastek kobiecy, żeby był dobrym poetą, natomiast w przypadku prozy potrzebny jest jednak silny mężczyzna, który napisze coś użytecznego. Zarzut Kierkegaarda jest taki, że Andersen nadaje się do pisania poezji, ale nie dobrej prozy. Wystarczy wyrwać z kontekstu fragment o potencji, pręcikach męskim i żeńskim i powstaje „dowód” na biseksualizm Andersena. Inne „dowody” na jego skłonność do mężczyzn to także nadinterpretacje i domysły.

Z całą pewnością stwierdzić można, że kochał się w czterech kobietach. Nie miał szczęścia. W trzech pierwszych przypadkach był zwyczajnie zbyt biedny, żeby im się oświadczyć. To były kobiety o wyższej niż on pozycji społecznej. Czwarta wybranka była równie niskiego urodzenia, a Andersen był już na tyle znany i zamożny, że ten związek miałby szansę na powodzenie. Ale z kolei ona nie była zainteresowana nim erotycznie. Jest też przypuszczenie graniczące z pewnością, że Andersen nigdy nie zaznał miłości fizycznej.

Człowiek, który tyle podróżował, spotkał na swojej drodze tylu ludzi…
Jego stosunek do seksualności był bardzo skomplikowany. W „Dziennikach” są krzyżyki, które – jak się wydaje – oznaczać mogą akty masturbacji, z którymi prowadził nieustanną walkę. Moim zdaniem postrzegał je jako grzech. Był bardzo religijny, choć nie był blisko Kościoła. I dbał o czystość, w sensie duchowym i fizycznym. Dochodzą do tego realia XIX wieku; musimy pamiętać, że to czasy całkowitego zafałszowania sfery seksualności człowieka. Skądinąd wszyscy wiedzieli, że istniały burdele. Z „Dzienników” pisanych bez wątpienia dla siebie – są tam bowiem tak prywatne zapiski jak ten o wysypce na penisie – dowiadujemy się, że Andersen też kilka razy wybiera się do domu publicznego. I za każdym razem kończy się to rozmową z prostytutką, nie potrafi się przemóc. Jest też takie jego wspomnienie z fabryki – tej, gdzie jako chłopiec umilał innym czas swoim śpiewaniem. A że śpiewał sopranem, znaleźli się mężczyźni, którzy zakpili z niego, pytając, czy nie jest aby dziewczyną, po czym ściągnęli mu spodnie. To mogło mieć wpływ na jego seksualność. Wiadomo również, że dorosły Hans Christian bardzo bał się choroby wenerycznej, która zrujnowałaby mu karierę. Akceptowano go, bo był czysty, poprawny, szlachetny, utalentowany.

Myślisz, że był szczęśliwym człowiekiem?
Miał swoje cierpienia, niespełnienia, ale na drugiej szali były tak poważne atuty, że absolutnie nie można powiedzieć, że był nieszczęśliwy. Nie umierał w samotności, otoczony był przyjaciółmi – do samego końca troskliwie się nim opiekowali. Uważa się, że zmarł na raka wątroby, który rozwijał się kilka lat. Upuszczano mu krew, bez przerwy robiono lewatywy. Miał bóle, uspokoiły się dopiero, kiedy zaczęto mu podawać morfinę. Jakiś czas nie potrafił się pogodzić z tym, że się zestarzał i że odchodzi. Ale ostatni etap to już pełne pogodzenie.

Szczęście ma bardzo wiele odcieni. Dla mnie taka nauka wypływa z jego życiorysu. W „Dziennikach” Andersen tyle razy nie dowierza swojej sławie, postrzega ją w kategoriach cudu. Pisze, że to, co mu się przydarzyło, jest jak baśń.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze