Po sześciu latach nieobecności w kinie wraca z filmem o bliskich związkach, tym razem matki i córki. Przygląda się tej relacji z bliska, stawiając ważne pytania: Co sprawia, że tak trudno porozumieć się dwóm najbliższym sobie kobietom? Dlaczego kochają się i ranią? Magdalena Piekorz opowiada o filmie „Zbliżenia” i o życiu.
Znów tak jak w „Pręgach” włożyłaś kij w mrowisko.
Rzeczywiście, chciałam, żeby „Zbliżenia” były takim rewersem mojego pierwszego filmu. O ile bowiem „Pręgi” opowiadały o tym, że w domu zabrakło mądrej miłości, że ojciec, owszem, na swój sposób kochał syna, ale nie umiał tej miłości mu przekazać, o tyle tu stawiam pytanie o to, co się dzieje, kiedy tej miłości jest aż nadto. I czy w ogóle można kochać za bardzo? Nie chciałam brać pod lupę historii patologicznej, jak to było na przykład w „Pianistce”, tylko punktem wyjścia uczyniłam tak zwaną normalną relację między dwiema bliskimi kobietami, które mieszkają ze sobą bardzo długo pod jednym dachem. Interesowało mnie, co się dzieje w momencie, gdy ta sytuacja zostanie zaburzona z jakiegoś powodu – tu akurat przyczyną jest pojawienie się mężczyzny w życiu córki. Jednocześnie chciałam, żeby była to historia o tym, jak często w tak bliskiej relacji brakuje dystansu. Nie potrafimy przyjrzeć się sobie nawzajem i zobaczyć, czego tak naprawdę potrzebuje bliska osoba. „Zbliżenia” to też opowieść o utracie, samotności, depresji.
Więcej w Zwierciadle 11/2014. Kup teraz!
Zwierciadło także w wersji elektronicznej