Minęło dziesięć lat, od kiedy zapadła decyzja o jego budowie. A pięć, od kiedy miało być otwarte. Wciąż jeszcze nie jest, choć wcale bym się nie zdziwił, gdyby inauguracja nastąpiła lada dzień. Szejkowie milczą, a świat sztuki czeka.
Luwr w Abu Zabi, bo o nim tu mowa, jest jak fatamorgana. To jeden z tych projektów, w które trudno uwierzyć, dopóki nie zobaczy się na własne oczy. Przedsięwzięcie przypomina historię, którą tak pięknie opowiedział Werner Herzog w filmie „Fitzcarraldo” – epopei wizjonera opętanego ideą otwarcia opery w środku amazońskiej dżungli. Różnica polega na tym, że Fitzcarraldo był szaleńcem, a władcy Emiratów to ludzie, którzy za punkt honoru postawili sobie udowadnianie, że niemożliwe jest możliwe.
BAŚŃ Z TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY
Paryski Luwr liczy sobie ponad 200 lat. To znaczy, że jest pięć razy straszy od Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Zaledwie pół wieku temu na rozprażonych słońcem pustynnych wybrzeżach Zatoki Perskiej, które dziś zajmują Emiraty, mieszkało około stu tysięcy ludzi, głównie członków beduińskich plemion, trudniących się hodowlą zwierząt, trochę handlem, czasem przemytem i piractwem. Ropę odkryto tu w latach 60., a Emiraty powstały w 1971 roku jako rodzaj konsorcjum, które siedmiu plemiennych szejków założyło do eksploatacji surowca. Dziś mieszka tu ponad dziesięć milionów ludzi, ale zaledwie co dziesiąty jest obywatelem Emiratów.