1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Zdrowie

Ksiądz Jan Kaczkowski o podejściu do chorych na raka

Vlog ks. Jana Kaczkowskiego - Smak Życia 1 - Boska Tv
Vlog ks. Jana Kaczkowskiego - Smak Życia 1 - Boska Tv
Dawniej lekarze obchodzili się z pacjentami onkologicznymi bardzo delikatnie. Starali się oszczędzić ich psychikę, by mieli siłę do walki z chorobą. Mówili o rokowaniach niewiele, optymistycznie albo wcale. Teraz jest dokładnie odwrotnie. Obowiązuje dyktatura najgorszej nawet prawdy. Takiej prawdy, która bywa podana okrutnie i często jest trudniejsza do udźwignięcia niż sama choroba. Skąd wzięła się tak radykalna zmiana w podejściu do sprawy i czemu ma to służyć pytamy księdza JANA KACZKOWSKIEGO, założyciela puckiego hospcjum, a jednocześnie pacjenta onkologicznego, zmagającego się aktualnie z chorobą nowotworową.

</a>

Dlaczego lekarz stara się dziś być forpocztą śmierci? I czy aby na pewno pacjentowi, a nie lekarzom potrzebna jest ta ostateczna rozmowa, jakiej dawniej chorym oszczędzano?

Ja bym tę sytuację zniuansował. Ani tamta paternalistyczna – jak ją nazywamy w bioetyce – sytuacja, kiedy się pacjentowi prawdy nie mówiło, nie była dobra, ani ta obecna, w której mówi się prosto z mostu, bez żadnego psychologicznego wsparcia – także nie poprawia dobrostanu chorego.

A ten dobrostan jest przecież pacjentom bardzo potrzebny, żeby widzieli sens stoczenia walki z rakiem, aby znieść uciążliwości terapii.

Według WHO choroba to zaburzenie dobrostanu zarówno fizycznego, jak i psychicznego. I te dwa czynniki muszą być bardzo zrównoważone. Nie wyobrażam sobie współcześnie postawy paternalistycznej, ojcowskiej, która przyjmowała założenie, że pacjent nic nie rozumie. Z niego wynikało to, że lekarze rozmawiali nad głową chorego po łacinie, wymieniając jakieś zdawkowe uwagi. A zainteresowanemu nie mówili nic. Ale znowu też ta obecna, anglosaska szkoła, która się umocniła teraz zwłaszcza w Polsce, według której obwieszcza się pacjentowi diagnozę bez ogródek, ceregieli, bez wsparcia, za to z bezpośrednim wyliczeniem, ile panu zostało – w moim odczuciu jako praktyka opieki hospicyjnej, ale także, niestety, jako praktyka, który choruje – z całą pewnością nie jest do końca poprawna. Od wielu lat zajmuję się przekazywaniem trudnych informacji. Sam też byłem podmiotem ich przekazywania. Staram się także uczyć młodych lekarzy, jak je poprawnie przekazać. Muszę jednak zaznaczyć, że psychologia jest ważna, choć to nie wszystko. W większości typów nowotworów, wiem to od samych psychologów, nie wykazano korelacji pomiędzy dobrym prowadzeniem psychologicznym chorego a klinicznym postępem lub nie choroby. Co z drugiej strony nie oznacza, że opieka psychologiczna jest niepotrzebna. Ona stanowi o ogólnym dobrostanie, ale nie musi się bezpośrednio przekładać na postęp choroby. Stąd też błędne jest przekonywanie pacjenta: „Musisz się trzymać, bo jak nie…”. Takie stawianie sprawy może prowadzić do poczucia winy: „Nie trzymałem się, załamałem, nie potrafiłem wyzdrowieć”. Od naszej wolnej woli niewiele tu zależy.

Istnieje klucz do tej poprawności przekazywania trudnych informacji?

Przede wszystkim na początek jako ci, którzy przekazujemy trudne wiadomości, musimy wiedzieć, na ile pacjent wie, w jakim znalazł się położeniu. Mnie jest o tyle łatwiej, że mogę się schować trochę za wizerunek „głupiego księżulka”. Siadam przy łóżku pacjenta – nie stoję nad nim!

Żeby to była rozmowa na równym poziomie...

Tak, zgodnie ze sztuką psychologii, czyli siadam twarzą do niego, a nie za jego głową. Wyczuwam intuicyjnie, czy on chce być przeze mnie dotknięty, czy nie – bo też mamy różne sfery bezpieczeństwa czy intymności. Niektórzy od razu bardzo ciepło przyjmują to dotknięcie, niektórzy od razu dają sygnał, że lepiej być na dystans. Kiedy już zachowamy te wszystkie podstawowe prawa psychologii, ale także zwykłej ludzkiej kultury na poziomie nawyku, że pukamy do drzwi, zanim wejdziemy, i że się przedstawiamy, można zacząć: „Nazywam się ksiądz Jan Kaczkowski. Jestem tutaj dyrektorem. Czy mogę z panem porozmawiać? Jak pan ma na imię?” „Zbyszek”. „Czy mogę do pana mówić: panie Zbyszku?” Ja zasadniczo nie przechodzę z pacjentami na ty. Choć oni czasem to proponują. Ale wolę zachować pewien profesjonalny dystans. On mi będzie potrzebny wtedy, kiedy stan pacjenta zacznie się pogarszać. Kiedy pacjent będzie miał prawo być na mnie wściekły. Kiedy jestem w takiej w miarę kordialnej relacji: „Panie Zbyszku/pani Zosiu”, wtedy o wiele łatwiej troszkę cofnąć się za profesjonalizm. Początkowo ustalona kordialna relacja sprawia, że pacjent w przyjaznej dla niego atmosferze powie, co wie. I wtedy sytuacje bywają różnorakie. Oczywiście, idę do takiej rozmowy przygotowany, przeczytawszy uprzednio wszelkie udostępnione mi jako dyrektorowi hospicjum medyczne dokumenty o stanie chorego. Wtedy od razu mogę ocenić, jak dużo pacjent wie, czy nie wie nic, czy też stosuje wypieranie, bo na przykład mając zaawansowany nowotwór wątroby, mówi: „Och, tak mi jakoś… wątroba nawaliła”. Albo mając nowotwór płuc, mówi: „Miałem grypę, ale jej nie doleczyłem i stąd powikłania”. Wyparcie bywa bardzo głębokie, spotykam pacjentów po całym leczeniu onkologicznym, kiedy trafiają do opieki paliatywnej, a nadal wypierają chorobę mimo jej oczywistych objawów. I to nie zawsze jest wina lekarza. Bywa tak, że nie miał on odwagi powiedzieć choremu, że odstępuje od leczenia. Ale często pacjent słyszy wyraźnie takie słowa, ale je odrzuca. Natomiast jeżeli powie mi: „Myślałem, że to była grypa. Miałem gorączkę, ale później zrobiono biopsję i wyszło utkanie nowotworu w prawym płacie płuca”, to ja wiem, że on wie. Jeśli zaś okazuje się, że nie wie, wykonuję tak zwany strzał ostrzegawczy. I tak powinien postąpić każdy lekarz.

W momencie kiedy informuje o diagnozie?

Tak, warto wtedy powtórzyć objawy i powiedzieć: „Pani Zosiu, mówi pani, że choruje na grypę. Dwa miesiące ona nie ustępuje pomimo antybiotyków. Zrobiliśmy badania. Wie pani co? – patrząc na nią i mając kontakt wzrokowy – obawiam się, że to jest coś poważniejszego”. To jest właśnie ten strzał ostrzegawczy. Patrzymy na reakcję. Jeżeli chora już się kuli w sobie i chowa, robimy krok w tył: „Ale jeszcze nie wiemy, co to jest”. Czyli to jest konfrontacja i wsparcie. Im większa konfrontacja, tym większe wsparcie. Taka rosnąca sinusoida. Oczywiście, tego się nie robi w ciągu pięciu minut. Ja to teraz skrócę i powiem tak: „Kiedy badaliśmy panią, coś nas w tych płucach bardzo zaniepokoiło – znowu patrzymy, jaka jest reakcja. – Obawiamy się, że to mogą być nawet zmiany onkologiczne. Jeszcze tego nie wiemy, ale, niestety, wszystko na to wskazuje”. I wtedy muszą paść słowa: „Zrobimy wszystko, żeby pani pomóc. Zrobimy wszystko, żeby być przy pani, żeby pomóc pani medycznie”. Najtrudniejszym momentem jest, kiedy się przechodzi z leczenia przyczynowego do objawowego. Człowiek myśli, że to oznacza koniec. Jak wynika z badań, jest to o wiele gorszy moment niż sama diagnoza. Rozpoznanie raka często nami wstrząsa, ale potem następuje faza aktywnego leczenia. Czyli coś się dzieje. O ile w chwili diagnozy poziom stresu – w skali od jeden do dziesięć – sięga około sześciu, siedmiu, to w okresie aktywnego leczenia ten poziom spada do trzech, nawet do dwóch. Bo jest nadzieja. O wiele gorszą sytuacją jest wznowa, przerzut, progresja choroby. Wtedy mamy stres na poziomie dziesiątki, a nawet jedenastki. Kiedy słyszymy, że leczenie przyczynowe zostało zakończone, myślimy: „Koniec, finał, dramat, hospicjum, śmierć, smród, ból, duszność i tak dalej”. A moim zadaniem, i w ogóle zadaniem medycyny paliatywnej, jest uchwycić pacjenta w tym momencie najtrudniejszym psychicznie i przekonać, że on nie jest człowiekiem konającym. Czyli dać przekaz: „Proszę pani, walka wcale się nie skończyła. Zrobimy wszystko, żeby pani z nami była. Żeby pani się dobrze czuła”. Bo chodzi nam właśnie o wymierne, medyczne podniesienie standardu i długości życia. Czyli: „Zrobimy wszystko, żeby była pani z nami w jak najlepszej kondycji, jak najdłużej”.

A kiedy i ten czas dobiega końca? Jak wtedy rozmawiać?

Trzeba podchodzić do każdego bardzo indywidualnie. Żeby mieć prawo do powiedzenia takiej prawdy osobie chorej, trzeba dużo o niej wiedzieć. Inaczej będę rozmawiał z chorym księdzem, inaczej z dziennikarką z dużego miasta, inaczej z panem sołtysem. A jeszcze przystępniej porozmawiam z bardzo prostymi ludźmi, którzy nie mają szerokiego aparatu pojęciowego. Ale każdego z nich – jeżeli chcę przekazać tę informację, a chcę i powiem, dlaczego chcę – muszę poznać.

A czy pacjent powinien wiedzieć, czy zawsze chce mieć świadomość, że zbliża się jego kres? Czy nie koncentruje wtedy swoich sił głównie na strachu przed ostatecznym przejściem, a nie na zwalczaniu choroby?

Istnieje tak zwany przywilej terapeutyczny, kiedy lekarz może powstrzymać się przed przekazywaniem informacji. Ale ten przywilej pozwala tylko ograniczyć przekaz, czyli nie wyjawić wszystkiego. On nie pozwala okłamać pacjenta. To zasadnicza różnica. W ramach przywileju terapeutycznego, jeżeli sądzimy, że w danym momencie przekazanie pełnej informacji o chorobie może spowodować dodatkowe komplikacje, ograniczamy informację do niezbędnego minimum. Ale ten przekaz jest potrzebny. Po to, żeby pacjent mógł pokierować własnym życiem.

A czy istnieje w pojęciu religii i Pana Boga zjawisko lepszej lub gorszej śmierci? Bo mam wrażenie, że chory na raka cierpi podwójnie. Raz, bo cierpi przez chorobę, a dwa, przez świadomość tego, że kończy się jego życie. A przecież ludzie odchodzą w różny sposób. Odchodzą nagle – przez zawały, katastrofy, wypadki… Wtedy nie ma tego narastającego strachu i smutku.

Ludzkie pragnienia co do własnej śmierci są różne. Niektórzy mówią, że woleliby odejść nagle, nieświadomie.

Wielu chciałoby zasnąć i się nie obudzić. O takim finale mówi się nawet: „piękna śmierć”.

A my, ludzie wierzący, zawsze modlimy się: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie”. Od nagłej – to zrozumiałe. Ja bym istotny akcent położył na ową niespodziewaność. I nie mówię tego do końca jako ksiądz. Bardziej jako bioetyk i praktyk. Dlatego w moim odczuciu jest potrzebne to przekazywanie informacji o nadchodzącej śmierci. Wracam do tego, co powiedziałem wcześniej, że muszę tę osobę poznać i niejako podpompować. Gdybym rozmawiał z panią, tobym powiedział: „Droga pani, jako redaktor, jako dziennikarz, rozmawiała pani z wieloma osobami. I na pewno usłyszała pani mnóstwo trudnych historii i jest pani bardzo silna, dzielna”. Dokładnie tak samo bym powiedział księdzu, psychologowi i osobom, które mają zawody zaufania publicznego. Lekarzowi i wielu innym osobom. Tak samo można wesprzeć rolnika i powiedzieć: „Miał pan bardzo ciężką pracę i jest pan osobą bardzo silną”. Wtedy trzeba go zapytać, czy on chce wiedzieć. Przecież pacjent w chorobie ma prawo powiedzieć: „Tak, chcę wiedzieć” albo: „Nie, wolałbym nie wiedzieć”. I wtedy pytam: „Czy pani jest taką osobą, która lubi o sobie decydować. Która lubi o sobie dużo wiedzieć?”. 80 procent pacjentów powie: „tak”. 20 procent czuje, że coś im chcę powiedzieć trudnego, i mówią: „Wolałbym nie”.

Ale te 80 procent zapewne ma na myśli, że chciałoby decydować o swoim życiu w obrębie tej pokaźnej jego części, która jest beztroska. Od momentu, kiedy zapada się na raka, pełna beztroska się kończy.

Kwestia chęci stanowienia o sobie to nie jest pytanie dla samego pytania. Mówię dalej: „Pani Alicjo, a gdyby to miały być złe informacje, to mówić czy nie mówić?”. I wtedy już odpowiedzi są mniej więcej po 50 procent. I jeżeli w pierwszym pytaniu i drugim otrzymam odpowiedź negatywną, to też nie mogę tego pacjenta zostawić.

Bo go rozmontuję i on jest nieposkładany. To znaczy, chciałem mu coś złego przekazać, on powiedział „nie” i się wycofał. I muszę powiedzieć, co zabrzmi hardcore’owo: „Gdyby to była zła informacja, to czego by się pani najbardziej w niej bała?”. I czasem ktoś krzyknie mi: „Śmierci się boję”. Ja muszę być dalej hardcore’owcem. I mówić: „A czego tak dokładnie w tej śmierci pani by się bała”. Dlaczego? Ponieważ w psychologii istnieje lęk jako pojęcie uogólnione. Lękamy się czegoś nieznajomego, ogólnie jesteśmy w lęku. A my w medycynie paliatywnej te lęki musimy przerobić na strachy. Strachy są konkretne, zdefiniowane, można je oswoić. Lęk jest obezwładniający. A zatem dopytuję: „Czego się dokładnie pani w tej śmierci boi?”. „Tego, że za wcześnie. Tego, że Bóg mnie ukarze. Tego, że nie tak miało być. Tego, że będę się dusić. Tego, że będzie mnie boleć. Tego, że moi najbliżsi zostaną beze mnie i sobie nie poradzą”. Mamy, załóżmy, pięć strachów. I ja pomalutku je oswajam. „To już jest po mojej stronie i zrobię wszystko, żeby pani nie bolało i żeby pani się nie dusiła”. Jeden strach oswojony. „Tak wspaniale pani wychowała swoich najbliższych, że na pewno sobie poradzą. Zwłaszcza że teraz, w pani chorobie, doskonale sobie radzą. I to jest pani zasługa”. Więc jest i oswojenie lęku, i wsparcie. Ja mówię pewnymi skrótami myślowymi. Tak można rozmawiać z ojcem, z żoną… „To, że za wcześnie, no jasne”. Musimy się zgodzić, że jakieś strachy zostaną. „Jedyne, co mogę powiedzieć, to że przy pani będę. Że pani sama nie zostanie”. No i z pięciu strachów mamy dwa oswojone. Zostały tylko trzy, i to bardzo konkretne, nad którymi ewentualnie możemy pracować. Znowu, po co jest dalej przekazywanie trudnych informacji? Po to, żeby pacjent był świadomy – w medycynie i w bioetyce tych pacjentów nazywa się pacjentami kompetentnymi… Po co jest im ta kompetencja? Po to, żeby byli w stanie w sposób świadomy podjąć decyzję o dalszym leczeniu albo o odstąpieniu od leczenia. Myślę, że mają do tego prawo.

Nie uważa ksiądz, że lekarze bardzo często robią tak – przy całej świadomości, że istnieje Internet, więc można bardzo dużo sobie o chorobie przeczytać – że z jednej strony mówią, jaka ta diagnoza jest. Szafują nawet rokowaniami. A potem na poszczególnych etapach dotyczących objawów robią się bardzo lakoniczni i chcieliby wrócić do modelu medyka wszechwiedzącego. Występującego z pozycji wielkiego autorytetu.

To prawda. Zgadzam się, tylko że zwłaszcza w dobie Internetu, jeżeli chcemy zbudować poprawną relację lekarz – pacjent, nie możemy pozwolić, żeby leczył „doktor Google”. Pacjent musi nam na tyle zaufać, żebyśmy mogli powiedzieć: „Bardzo proszę nie zaglądać na strony internetowe”. Oczywiście, pacjent i tak tam zagląda. Wiem po sobie. Więc tym bardziej warto wyjaśnić: „Proszę pamiętać, że w Internecie są informacje średnie, statystyczne i one wcale nie muszą się odnosić do pana przypadku”. Bo to jest tak zwana zmienna osobnicza. Ale, moi państwo, my jako pacjenci, i tu mówię o sobie, wcale nie oczekujemy od lekarzy, żeby nas trzymali za rękę i głaskali jak w Leśnej Górze. My oczekujemy, że się nam poświęci trzy minuty uwagi. Nie na korytarzu i bez kontaktu wzrokowego. Wszyscy pacjenci oczekują, że będą traktowani poważnie, a my, młodzi i tzw. ogarnięci, chcielibyśmy być ponadto partnerami w procesie leczenia. Stoję po dwóch stronach barykady i tak sobie przechodzę z jednej na drugą. Jako odpowiedzialny za moich chorych też chcę traktować ich w sposób odpowiedzialny. I na przykład jeśli mamy kogoś, kto się może dusić, oczywiście, nie mogę mu tego powiedzieć. Ale jeżeli on mnie zapyta: „Proszę księdza, jak ja będę konał...” – to w ramach tego przywileju terapeutycznego nie powiedzieć mu: „Nie skona pan” – albo okłamać go, że nagle z tego wyjdzie, tylko mam obowiązek wybrać najbardziej lightową z możliwości. Czyli: „Łaskawy panie Ryszardzie, zrobimy wszystko, żeby to się odbyło łagodnie. Najprawdopodobniej pan zaśnie”. Jeżeli on mnie zapyta, czy istnieją inne opcje, to muszę na poziomie plasterka salami wybrać nieco bardziej dramatyczną i powiedzieć: „Istnieje możliwość, że będzie pan odczuwał duszność”. Jeżeli zapytałby – już przeginając – „A czy jest możliwość, że ja wypluję płuca i chlusnę krwią”, to odpowiedziałbym: „Teoretycznie jest taka możliwość, ale zrobimy wszystko, żeby do tego nie doszło”. I tutaj dochodzimy do bardzo istotnej kwestii. Kwestii sedacji terminalnej. Otóż pacjenci, zwłaszcza w trudnych do opanowania nowotworach, jak nowotwory z nacieków neuropatycznych na różne organy, mają prawo do sedacji terminalnej. Nie wolno jej mylić absolutnie z eutanazją. To jest zupełnie co innego. Sedacja terminalna oznacza wprowadzenie pacjenta w stan śpiączki terapeutycznej. Ale za jego zgodą. Żeby się na to zgodził, musi być o tym poinformowany. Jak poinformować kogoś o takiej sytuacji, kiedy widzimy, że cierpi, albo kiedy widzimy, że prawdopodobnie będzie szło to w złym kierunku? Mówimy, używając bardzo prostych słów: „Proszę pana, albo świadomość za cenę komfortu, albo odwrotnie: komfort za cenę świadomości. Czyli: możemy panu podać leki, po których nie będzie pana bolało albo nie będzie pan odczuwał duszności. Ale wtedy pana świadomość będzie zaburzona, wtedy nie będzie pan wszystkich poznawał, wtedy może pan nie wiedzieć, gdzie pan jest. Czy pan się na to godzi?”. Albo: „Czy chciałby pan się przespać? Czy chciałby odpocząć?”. Bo już widzimy, że chory jest wymordowany. I on mówi: „Tak, dajcie mi lek, po którym zasnę”. Przeważnie później pacjenci pytają: „A czy ja się z tego obudzę?”. I tutaj też medycyna nie jest matematyką. Nie można nikomu dać stuprocentowej pewności, że się obudzi. Więc mówię: „Jeżeli jest takie pana życzenie, będziemy próbowali z tego stanu powrócić, ale nie mogę panu ze stuprocentową pewnością obiecać, że tak będzie”. Znałem przypadki, kiedy ludzie w sposób świadomy odmawiali sedacji.

Chcieli być do końca świadomi.

Tak. Podam przykład. Był u nas pan, był z nami bardzo długo, chorował na nieprzyjemny nowotwór nosogardzieli. Z tracheotomią. I z brzuszną endoskopową gastrostomią, przez którą się go karmiło. W dramatycznej kacheksji, czyli zespole wyniszczenia nowotworowego. Był ustawiony przeciwbólowo, ale zbierała się ropa o dojmującym, nieprzyjemnym zapachu. Wyglądał rozpaczliwie. Nie byliśmy pewni, czy w sposób kompetentny odpowiada na nasze pytania, choć kiwał głową, był przytomny. Przyszedł do mnie taki bardzo zaufany doktor, etyczny chłopak, który pracuje z nami w hospicjum. I mówi: „Pomóż, bo nie wiem, czy pan B. jest świadomy”. Ja mówię: „Wydaje mi się, że tak, bo przyjmuje komunię”. I widzę po oczach, że jest świadomy, choć nie był w stanie nawet mrugać tymi oczami, żeby cokolwiek przekazać. Więc klękam przy nim i mówię, że możemy podać mu tę sedację, bo nam się wydawało, że leżenie w tym zapachu jest dla niego potwornie upokarzające. A on nam w sposób świadomy pokazał: „nie”. Dlatego zadaliśmy mu pytanie krzyżowe, żeby musiał potwierdzić. Czyli: „Że chce pan zostać w takim stanie?”. „Tak”. Wychodzimy z tym lekarzem, on mnie trąca i mówi: „Jan, po raz kolejny się przekonuję, że muszę leczyć pacjenta, a nie własną wrażliwość”. I to jest wniosek, do którego zmierzałem: musimy zawsze leczyć pacjenta jako osobę, a nie to, co nam się wydaje. Nie projektować. Nie przerzucać własnych lęków, własnych strachów na chorych.

Celują w tym, zdaje się, najbliżsi. Czy dlatego lekarze potrafią powiedzieć, że największy problem mają z rodzinami pacjentów?

Być może.

Ale paradoks polega na tym, że nikt tak pacjenta nie zna jak najbliższa rodzina. Prawda?

Nie do końca się z tym zgodzę. Ponieważ w rodzinach mamy bardzo różne interakcje. Czasem ludzie pytają mnie, czy wierzącym umiera się łatwiej.

Umiera się łatwiej?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Ja bym powiedział, że łatwiej umiera się kochanym. Tym, którzy byli kochani, mieli uporządkowane relacje. Wtedy nie ma presji na uporczywą terapię, czy mówiąc poprawnie – na „uporczywość terapeutyczną”. Wtedy nie ma rozpaczy. Jakiegoś szarpania zwłok, przerywania agonii. A najczęściej odprawiamy te cyrki nad zmarłym – co mówię z własnego doświadczenia i mówię to z wielką odpowiedzialnością – kiedy my sami chcemy sobie coś załatwić. Kiedy psychologicznie przez całe życie byliśmy niepoukładani i teraz chcemy udowodnić sobie, temu odchodzącemu czy wszystkim naokoło, że jesteśmy wybitną rodziną. Tymczasem wszystkie niezałatwione albo zamiecione pod dywan sprawy: agresja, przemoc, molestowanie, rozwody, nienawiść, niepoukładane relacje, brak przebaczenia – one wyjdą w najgorszym momencie. Wtedy kiedy będziemy wszyscy w największym napięciu, wykrzyczymy sobie w gębę: „Bo ty nigdy! Bo ty zawsze!”. Dlatego, błagam państwa, i to nie z pozycji kaznodziei, który wszystko wie, dbajcie o relacje, próbujcie się nie krzywdzić. Kochajcie się, przepraszajcie, traktujcie się w sposób personalistyczny. Wszystko jedno, jaki jest wasz stosunek do Pana Boga czy do Kościoła. Kiedy umiera osoba kochana, ona umiera w zgodzie, spokoju, bez krzyków, dramatów, tych teatrów nad człowiekiem i jego łóżkiem, wtedy jest – jak my to nazywamy – śmierć domknięta. Wtedy spływa tak naprawdę pojedyncza łza. Tylko widać po oczach, że jest strasznie ciężko, że ta rozpacz jest jak lód w sercu. Ale bywa, że śmierć wcale nie musi być śmiertelnie smutna. Na przykład kiedy czuwamy przy kimś konającym ileś godzin, a nagle komuś dzwoni komórka z jakimś durnym dzwonkiem typu „Koziołek Matołek”, no, nie da się utrzymać powagi. I jeszcze jedna bardzo ważna kwestia: nasza zgoda na odejście najbliższych. Czasem oni nie mogą skonać tylko dlatego, że my im nie pozwalamy. Warto przełamać się, chwycić za rękę, powiedzieć: „Kocham cię. Nie musisz dla mnie tutaj być. Daję ci pełną wolność. Odfruń, odejdź. Jest mi strasznie ciężko, bardzo cię kocham”. Ale ponieważ rzadko kiedy jesteśmy osobami, które uważają siebie za najwyższą formę funkcjonowania białka, raczej wszyscy, zwłaszcza my, wierzący, staromodni katolicy, uważamy, że mamy pewną perspektywę.

A czy często jest tak, że ludzie się boją braku tej perspektywy? Boją się nicości?

Nie. Spotkałem kilka osób, które na wejściu do hospicjum mówiły, że są ateistami. A potem im się zmieniało. Ale nie dlatego, że się bali. Tylko dlatego, że próbowałem złapać z nimi wspólną płaszczyznę na poziomie miłości. Każdy z nas – choćbyśmy się określali jako niewierzący – albo miał doświadczenie ogromnej, bezwarunkowej miłości kogoś najbliższego, albo – jeżeli nawet nie miał, był niekochany i potwornie samotny przez całe życie – to za taką idealną miłością tęskni. I do tego zawsze mogę się odwołać. „Panie Krzysztofie, jak pan myśli, czy jesteśmy tylko białkiem?” Dla mnie to by było smutne. Ja jestem w stanie jako ksiądz wyobrazić sobie, że jest nicość. Tak w ramach intelektualnej zabawy.

Idę spać i nic mi się nie śni.

Tak. A może to ludzka pycha, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, że ponad tym, co na Ziemi, nic by nie było. To kolejne pytanie.

No właśnie. Homocentryzm, prawda?

Taki potworny homocentryzm. A dalej – może gdyby się okazało, że nie ma miłości, że nie ma przyjaźni, a to wszystko, co odczuwamy i nazywamy miłością, przyjaźnią – to tylko jakieś prymitywne zbitki neuronów?

Okrutny żart.

Prawda? Okrutny żart biologii. Więc rzadko ktoś jest w stanie pójść tak jednoznacznie w okrutny żart biologii. Wtedy zawsze jestem w stanie zahaczyć i na tej miłości, doświadczeniu miłości, wyciągnąć jakiś wspólny wniosek dotyczący zaświatów, Pana Boga, miłości osobowej, trwania i wielu innych rzeczy.

Czy w takim razie sprawdza się powiedzenie: Jak trwoga to do Boga?

Właśnie chciałem powiedzieć, że… nie. Nie traktuję moich braci niewierzących aż tak prymitywnie. Myślę, że to jest bardziej kwestia dojrzewania.

Duchowego? I postawienia sobie pewnych pytań w obliczu nieuleczalnej choroby?

Wszyscy, bez względu na to, jak się definiujemy, jesteśmy osobami duchowymi. Ta nasza duchowość wypływa z samej ludzkiej kondycji. Rzadko ktoś zaprzecza fenomenowi sumienia. Nawet skrajni racjonaliści mówią o pewnej instytucji sumienia. O tym przedziwnym wewnętrznym głosie, który mówi nam: „Jesteś łajdakiem” albo „jesteś przyzwoity”. Przed tym głosem nie jesteśmy w stanie się uchronić. Po grecku to się nazywało suneidésis, a po łacinie conscience. Czyli „wiedza wewnętrzna”. Nie wolno jej mylić z intuicją, która stanowi jedynie wypadkową naszych doświadczeń i przeczuć. A to jest głos, który łatwo pomylić z intuicją, ale tego tak naprawdę nie da się oszukać.

Zdaniem księdza, skoro nie jesteśmy tylko strukturą białka, zespołem narządów i tkanek, lekarze nie nadużywają obwieszczania pacjentom prawdy statystycznej? Bo też przecież bardzo często się mylą, każdy przypadek jest inny i są ludzie, którzy z punktu widzenia medycyny nieomal zmartwychwstali.

Wydaje mi się, że nie można być dobrym lekarzem, księdzem czy w ogóle dobrym człowiekiem, jeżeli się nie przepracowało pewnych rzeczy. Samemu. Będąc lekarzem, rozmawiając z pacjentem, muszę być nieco ekshibicjonistą. Muszę otworzyć kawałek siebie. Tak jak ja jako ksiądz nie mogę być „urzędnikiem kultu”, tak samo lekarz też nie jest tylko i wyłącznie „urzędnikiem statystyk medycznych”. I musi być chyba księżowska i lekarska pokora. Może po prostu kawałek ludzkiej gęby. Takiej zwykłej, ludzkiej gęby

Empatii.

Ale też proszę pamiętać, że empatia to nie to samo co sympatia. Empatia oznacza umiejętność postawienia się w miejscu innego. To współodczuwanie, współbycie z kimś innym. Wejście w jego buty.

Rozumiem więc, że choroba własna zbliżyła też księdza do podopiecznych?

Raczej nie. Otóż ja nie staram się epatować moją chorobą. Muszę być po zdrowej stronie. Idę do chorych jako kapelan, jako profesjonalista.

Oczywiście, oni widzą, jak się poruszam, jak wyglądam i wiadomo, że jestem chory. Dzięki temu czasami udaje się zmniejszyć dystans. Ale przecież nie możemy siadać przy łóżku pacjenta i się licytować, kto jest bardziej chory. Natomiast ja odczuwam większą bliskość ze strony moich pacjentów. To niezwykle wzruszające, jeżeli wyjeżdżam na kolejną chemię i mówię: „Moi drodzy, życzcie mi dużo szczęścia i szerokich żył” – to oni się uśmiechają. I nawet, jak nie mogą mówić, to pokazują: „OK”. I gestem proszą, żebym wrócił. To jest chyba najpiękniejsze, co mi się może przydarzyć.

I najpiękniejsza puenta naszej rozmowy.

Będę do nich wracał, dopóki mnie Pan Bóg do siebie nie zaprosi.

KSIĄDZ JAN KACZKOWSKI

PREZBITER RZYMSKOKATOLICKI, DOKTOR NAUK TEOLOGICZNYCH, BIOETYK, VLOGER, DYREKTOR I ZAŁOŻYCIEL PUCKIEGO HOSPICJUM PW. ŚW. OJCA PIO.UTWORZYŁ PROGRAM SZKOLENIOWY Z BIOETYKI CHRZEŚCIJAŃSKIEJ. ORGANIZATOR WARSZTATÓW Z KOMUNIKACJI I ETYKI W MEDYCYNIE DLA STUDENTÓW MEDYCYNY I PRAWA, POD NAZWĄ AREOPAG ETYCZNY.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze