1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Pod celą: Ewa Moczulska o pracy więziennego psychologa

Ewa Moczulska (fot. Rafał Masłow)
Ewa Moczulska (fot. Rafał Masłow)
Bywa tragicznie, śmiesznie, strasznie, wzruszająco. Młody ojciec pyta: „Jak powiedzieć córeczce, 
że jestem w więzieniu?”. Na pewno nie usłyszy gotowej odpowiedzi. Zamiast tego 
Ewa Moczulska zadaje pytania, które same go ukierunkują. 
Niektórych z połamanych życiorysów jej podopiecznych nie wymyśliłby nawet wprawny scenarzysta. 
Sporo pracy dla więziennej psycholożki.

Krzywaniec, 30 km od Zielonej Góry. W pobliskich lasach w czasie wojny działała należąca do Niemców ogromna fabryka amunicji, zatrudniająca więźniów tutejszej filii obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Po wojnie, w latach 60., część działek leśnych przekazano pod budowę zakładu karnego. Pierwotnie miało tu być jedynie więzienie dla kobiet, ale oddziałów przybywało i dzisiaj Krzywaniec jest jednym z największych tego typu obiektów w Polsce. Karę odbywa tu ponad 800 osadzonych. Każdy ze swoim bagażem emocji, traum, problemów. Bywa, że do gabinetu wchodzi pacjent, który – co wiadomo z jego papierów – ma na koncie wyjątkowo drastyczne morderstwo albo przemoc seksualną w stosunku do dzieci. Do tego nie da się przywyknąć, zresztą nie o to chodzi, żeby udawać przed samym sobą, że nie robi to na tobie wrażenia. Ważne, żeby pamiętać, że jakąkolwiek zbrodnię by popełnił, w tej chwili ten człowiek jest twoim podopiecznym i oczekuje od ciebie pomocy.

Więźniowie cierpią na stany lękowe, depresje, ogromny odsetek boryka się z napadami autoagresji, a przede wszystkim z uzależnieniami od alkoholu i narkotyków. To najbardziej palący problem w zakładach karnych, stąd potrzeba stworzenia w Krzywańcu specjalnego oddziału terapeutycznego dla uzależnionych. Od początku prowadzi go Ewa Moczulska. Kieruje zespołem ludzi, ale te mury pamiętają też czasy, kiedy w całym zakładzie karnym zatrudniony był tylko jeden więzienny psycholog. Ona też dobrze je pamięta.

Jednego, czego wam nie życzę

Staż pracy: 14 lat. Specjalizacja: psychologia kliniczna człowieka dorosłego. Stopień: major. Jako funkcjonariuszka służby więziennej Ewa ma za sobą szkołę oficerską. Mundury, kilka na różne okazje, wiszą większą część roku w służbowej szafie. Zakłada je głównie na uroczystości, sympozja i delegacje, kiedy w Krzywańcu ogłaszane są alarmy. Musi wiedzieć, kiedy ubrać się w białą, a kiedy błękitną koszulę, kiedy do żakietu z pagonami założyć spódnicę, a kiedy spodnie. Niektórym wydaje się, że terapeuta i funkcjonariusz służb mundurowych to role nie do pogodzenia, a dla niej hierarchia, stopnie, rozkazy to nic niezwykłego. Wychowała się w Krośnie Odrzańskim na osiedlu wojskowym, jej ojciec pracował w Straży Granicznej. Jako świeżo upieczona studentka psychologii planowała, że wróci po studiach do Krosna i znajdzie posadę właśnie w koszarach. Tylko że po drodze krośnieńską jednostkę zamknięto, a Ewa musiała zmodyfikować swoje zawodowe plany. Widziała się w różnych miejscach. Ale w zakładzie karnym?

Pamięta, jak na zajęciach z psychopatologii wykładowca przestrzegał studentów: „Jednego, czego wam nie życzę, to praca ze skazanymi. A już szczególnie z więźniarkami. Najcięższy kawałek chleba, jaki sobie można wyobrazić”. Chyba nie zdołał Ewy przestraszyć, bo na praktyki wybierała domy poprawcze, oddział diagnostyczny przy areszcie śledczym. Była zwyczajnie ciekawa, jak wygląda świat, z którym na co dzień nie mamy styczności. Absolutnie nie miała poczucia misji, ani razu nie pomyślała, że to miejsce dla niej. No dobrze, ale jak w takim razie trafiła do Krzywańca? Śmieje się, że na piechotę. Była tuż po studiach, od koleżanki dowiedziała się, że w zakładzie karnym szukają psychologa. Wtedy jeszcze nie miała auta. Z Krosna jechało się dwoma pekaesami, w sumie prawie dwie godziny drogi, w dodatku pomyliła przystanki, wysiadła za wcześnie i ostatni odcinek musiała iść przez las. Zobaczyła mur wykończony drutem kolczastym, ciężką, więzienną bramę z charakterystycznym okienkiem. Nie wie już, czego się spodziewała, może wyobrażała sobie, że będzie tak jak na amerykańskich filmach: wiecznie wkurzone strażniczki, chodzące nerwowo w tę i z powrotem. Nic z tych rzeczy. Jakkolwiek by to zabrzmiało, spodobała jej się atmosfera tego miejsca.

Tamci z wolności

Jedna z osób, od których Ewa najwięcej się nauczyła, którym najwięcej zawdzięcza, to Ola, dziś już na emeryturze. Była wychowawczynią, postacią na oddziale kobiecym kluczową. W powszechnym wyobrażeniu funkcjonariusze więzienni to tylko strażnicy, mało kto spoza murów słyszał o istnieniu wychowawców. To łącznicy między celami a resztą świata. Rozmawiają z osadzonymi, rozdają pocztę, układają program zajęć, kontaktują się z rodzinami, opiniują więźniów, którzy mogą starać się o przepustki, a także kierują podopiecznych do psychologa. Ola wprowadzała Ewę w tajniki życia więziennego, ale też cały czas przypominała, jak ważne jest to, co na zewnątrz: podróże, smaki, znajomi, rodzina. Nie pozwoliła zachłysnąć się pracą. A o to było nietrudno, bo po tamtej stronie muru wszystko było nowe, inne. Trzeba było nauczyć się więziennej gwary, nawet nie grypsery, ale potocznego języka, którym porozumiewają się skazani. „Kadzienne”, czyli „więzienne”, Ewa uśmiecha się, wspominając, jak po raz pierwszy usłyszała, że jedna z więźniarek chciałaby mieć „świnkę morską pod celą”. O co chodzi? Po co jej ta świnka na korytarzu? Bez sensu. Dopiero potem dowiedziała się, że „pod” znaczy tyle co „w celi”. Sama w pewnym momencie odruchowo zaczęła dzielić świat i ludzi na tych tutaj, w Krzywańcu, i tych „z wolności”.

Kiedy zaczynała pracę, etat psychologa był jeden, a skazanych ponad 400. W większości kobiety, także te z małymi dziećmi, które trafiały do tutejszego Domu Matki i Dziecka. Jest rok 2008, w Krzywańcu otwarty zostaje nowy zakład dla mężczyzn, a do Ewy dobitnie dociera, jaka przepaść dzieli sytuację więźniów i więźniarek. Z jej doświadczenia wynika, że praca z kobietami jest bardziej złożona, zanim dotrze się do sedna problemu, trzeba przebić się przez narastające poczucie winy i wstydu. Mężczyźni częściej są nastawieni zadaniowo, przychodzą z konkretnym problemem i chcą się go pozbyć. Tylko że oni nie są ze swoim problemem sami. Opiekują się nimi matki, żony, dziewczyny. Ślą paczki, przyjeżdżają na widzenia. Natomiast jeśli to kobiety trafiają do więzienia, na ogół dostają pozwy rozwodowe, konkubenci przestają się odzywać.

Nauka dobrych manier

Frustracja narasta, a z nią agresja. W gabinecie padają ostre słowa, chociaż bywają też wielkie wzruszenia. Przy takim natężeniu emocji ważne jest, żeby znaleźć sobie bufor, który pozwala ci normalnie funkcjonować poza pracą. Od roku razem ze swoim zespołem może uczestniczyć w grupowej superwizji, dzielić się z terapeutami z zewnątrz spostrzeżeniami, omawiać przypadki, własne odczucia, to wielka zmiana i pomoc, ale wcześniej przez lata zdążyła sobie wyrobić inny system obronny. Jak wraca do domu i mówi, że idzie sama na rower, to nikt już nie dopytuje, wiadomo, o co chodzi. Raz w tygodniu ma też próby chóru, znanej w Zielonej Górze (gdzie Ewa mieszka z rodziną) Polirytmii.

Jest wreszcie grupa dojazdowa. Z Zielonej Góry do Krzywańca jedzie się 40 minut. Kiedyś Ewa na to narzekała, a teraz uważa, że to ma swoje plusy. Umawiają się z innymi pracownikami w pięć osób, podwożą się nawzajem, na zmianę swoimi autami, żeby było ekonomicznie i ekologicznie. W tym czasie można się porządnie wygadać. Człowiek przestaje myśleć o tym, co działo się w pracy. Swoim dzieciom Ewa wytłumaczyła, że jest psychologiem w miejscu, gdzie trafiają ludzie, którzy źle się zachowywali. Nigdy nie użyła słowa „więzienie”. Rozumiały to po swojemu i kiedy się je spytało, co robi mama, odpowiadały, że „uczy dobrych manier”.

Życie kontra statystyki

Ewa na pytanie, czy wierzy w resocjalizajcę, odpowiada, że przede wszystkim wierzy we współpracę. Dla każdego skazanego najdłuższa, najbardziej niebezpieczna droga to te pięć pierwszych kilometrów za bramą więzienia, na wolności. Do tej chwili to terapeuci, wychowawcy i strażnicy byli odpowiedzialni za jego życie i zdrowie, teraz on przejmuje kontrolę nad własnym losem. Nie jest pozostawiony sam sobie, krzywaniecki oddział terapeutyczny współpracuje z wieloma ośrodkami pomocy, wystarczy tylko chcieć sobie pomóc. A jednak statystyki są zatrważające – w całej Polsce około 40 procent skazanych po odbyciu kary prędzej czy później trafia znowu za kraty. Porażka resocjalizacji? Z drugiej strony więziennych murów wygląda to trochę inaczej. Nikt nie odnotuje w statystykach historii kobiety, która trafia do Krzywańca w strasznym stanie, po latach picia, a po jakimś czasie, może jak nigdy wcześniej, codziennie się czesze i myje zęby. Ani ofiary przemocy, która wreszcie występuje o rozwód. Ktoś z oddziału otwartego podczas przepustek robi kurs na prawo jazdy, ktoś inny kończy technikum.

Ewa uważa, że siłę do pracy daje jej każdy taki pozytywny impuls. A kiedy jest jej naprawdę ciężko, przypomina sobie pewien obrazek, jeszcze z czasów studiów, kiedy trafiła na praktyki do pewnego ośrodka. Może sobie to wspomnienie podkoloryzowała, ale w jej głowie to scena niemal filmowa. W ciasnej kanciapie za biurkiem siedzi kobieta, psycholog. Z góry z jednej jedynej lampki pada na nią światło, na biurku popielniczka pełna niedopałków, a ona pali papierosa za papierosem i powtarza, że nie ma co się wysilać, bo i tak nic się tu nie da zrobić. Ta bezradność, symbol zawodowego wypalenia, paradoksalnie zawsze podnosi Ewę na duchu. Powtarza sobie: „Nie jest ze mną jeszcze tak źle. Nie poddaję się, nie rozkładam bezradnie rąk i to już dużo”.

Ewa Moczulska jest jedną z bohaterek książki „Rinke za kratami”, Wydawnictwo Zwierciadło.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze