1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Wojciech Eichelberger o przebudzeniu

Znany przede wszystkim z wybitnych osiągnięć na polu psychoterapii Wojciech Eichelberger przez lata konsekwentnie podążał drogą praktyk duchowych w tradycji buddyzmu zen. Trening zen ma na celu jedno: poznanie prawdziwej natury umysłu, inaczej mówiąc przebudzenie do niedualnej świadomości. Po wieloletniej praktyce przebudzenie dokonało się u niego jako „delikatne, choć zasadnicze przesunięcie – ostatni krok na szczyt”.

W naszej rozmowie zastanawiamy się nad psychologicznymi aspektami tego doświadczenia, najczęstszymi pomyłkami tych, którzy popadają w euforię po pierwszym wglądzie oraz nad perspektywami samej psychologii, która dotychczas wzbraniała się przed wkraczaniem na „nienaukowe” obszary duchowości człowieka.

Nieustannie szlifować odnaleziony diament

W twoim życiu psychologia od lat splata się z duchowością. Zacznijmy od psychologii. Jak to się stało, że się nią zainteresowałeś?
Stało się to trochę przez przypadek. Wyczytałem w informatorze dla zdających na studia, że właśnie na psychologii miałbym kontakt ze wszystkim, co mnie interesuje. Z medycyną od strony psychiatrycznej, z fizjologią, anatomią, filozofią. Potem, już na studiach przymierzałem się do naukowej psychologii eksperymentalnej. Jednocześnie, ponieważ moją specjalizacją była praktyczna psychologia kliniczna, zetknąłem się z psychoterapią i psychiatrią. Przez dwa lata po zakończeniu studiów pracowałem w psychiatrii – w ośrodku leczenia alkoholików, w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach… Napatrzyłem się i miałem dosyć. To mnie przerosło.

Dlaczego?
Bo nie miałem narzędzi, by tym ludziom pomagać. Sposób w jaki ich się leczyło – i niestety nadal leczy – polegał na likwidowaniu objawów, a nie przyczyn. Istnieje odwieczna kontrowersja między biologicznym podejściem psychiatrycznym i psychoterapeutyczno-humanistycznym: czy przyczyna zaburzeń leży w mózgu, czy raczej w jego „oprogramowaniu”, czyli w umyśle albo w świadomości. Powoli szala przechyla się na korzyść szukania głębokich przyczyn zaburzeń psychicznych – a nawet somatycznych – w konstrukcji i działaniu umysłu. Tak więc zwycięża pogląd, że to świadomość kształtuje byt a nie odwrotnie – jak chcieli materialiści. Oczywiście nikt nie neguje istnienia zaburzeń psychicznych o podłożu genetycznym czy organicznym, ale to osobna i raczej wąska kategoria. Tak czy owak, miałem dosyć bycia psychologiem bezradnym. Do tego stopnia, że w którymś momencie postanowiłem, że zmienię zawód i zostanę reżyserem filmowym.

O, to byłby ostry zwrot akcji.
Wysłałem już nawet papiery do Filmówki w Łodzi, kiedy okazało się, że na psychologii otworzono studia doktoranckie. W tym okresie trochę na marginesie moich podstawowych zajęć, zacząłem się zapoznawać z psychoterapią na poziomie profesjonalnym. Zetknąłem się z polskimi inicjatywami Kazimierza Jankowskiego i Jerzego Mellibrudy na polu psychiatrii humanistycznej, naczytałem się Kępińskiego i brytyjskich anty-psychiatrów.

W czasie moich studiów doktoranckich pojawił się ożywczy, nowy sposób myślenia o przyczynach cierpienia człowieka, zwany psychologią i psychiatrią humanistyczną. Trafiłem wreszcie do swojej bajki. Postanowiłem pójść za ciosem i oszczędzając jak wariat, uzbierałem na bilet do Stanów, aby skorzystać ze stypendium, które zaproponowali mi Amerykanie. I tam już wsiąkłem w psychoterapię na dobre. Zobaczyłem spektrum niesamowitych możliwości i sposobów pomagania, poznałem wielu twórczych i odważnych ludzi. Przy okazji przeszedłem kawał własnej terapii. Wtedy właśnie, w Kalifornii, po raz pierwszy zetknąłem się z buddyzmem zen. Od kilku lat szukałem tego typu inspiracji, bo przeczuwałem, że perspektywa duchowa musi odgrywać w poznawaniu ludzi i im pomaganiu ważną rolę.

Gdy spotkałem młodego mnicha zen, Gempo, przyszłego mistrza, który wiele lat później założył w Polsce swoją grupę i którego uczennicą była niedawno zmarła Małgosia Braunek, podjąłem decyzję, żeby pójść na sessin, ale sprawy osobiste ściągnęły mnie przedwcześnie do Polski. Może szczęśliwie się stało, bo wtedy jeszcze bym pewnie tego nie wytrzymał.

Nie byłeś jeszcze przygotowany na takie wyzwania?
Absolutnie. Ani fizycznie, ani mentalnie. Dopiero po powrocie do Polski dowiedziałem się, że skrzyknęła się tu grupa ludzi zainteresowanych praktyką zen. Pół roku później przyjechał do nich ze Stanów Philip Kapleau. Początkowo z daleka obserwowałem te wszystkie wydarzenia, ale już rok później, w 76, byłem na moim pierwszym sessin.

Czy praktyka zen wpłynęła na twoją pracę psychoterapeuty?
Zdecydowanie tak. Doświadczyłem, jak praktyka medytacyjna ustawia mnie wewnętrznie wobec własnych problemów, emocji, pragnień, więc wiedziałem, że trzeba iść w tym kierunku. Stawało się dla mnie jasne, że każdy indywidualny los, niezależnie przez jaki rodzaj piekła się przeszło, prowadzi nieuchronnie do tego, by w końcu zapytać siebie: komu się to wszystko przydarza, kim ja naprawdę jestem.

Po pierwszym moim sessin, które zresztą trwało tylko trzy dni, wyszedłem z przekonaniem, że już nic gorszego nigdy mnie nie spotka. Pokazywało to skalę trudności i w wymiarze fizycznym – dla młodego, dynamicznego, aktywnego ciała nagle ustawionego w posągowej pozycji przed ścianą na wiele godzin dziennie; i w wymiarze psychicznym – przez konieczność utrzymywania uwagi na oddechu wbrew szaleństwom umysłu, na wszelkie sposoby domagającego się zainteresowania obserwatora. To wszystko razem było bardzo trudne.

Ale nie zniechęciłeś się?
Wręcz przeciwnie. Napędzała mnie organiczna tęsknota za zatrzymaniem się, koncentracją, ciszą umysłu, tak jak dla ciała organiczna jest potrzeba ruchu. Nagrodą za ten wysiłek był stan, w jakim się znajdowałem po zakończeniu każdego niemal sessin. Wielkie, radosne doświadczenie świata odkrywającego swoje niewymowne piękno, rozpierająca energia, wyostrzone zmysły i uwolniony od myśli, ocen i komentarzy umysł czyniący każdą chwilę i sytuację doniosłą i szczególną, lecz zarazem jakby oczywistą.

Jednak praca zen pod kierunkiem nauczyciela to było prawdziwe blood, sweat and tears, lekcja pokory i wytrwałości. Bo przez wiele kolejnych lat nie potrafiłem zademonstrować właściwej odpowiedzi na przenikliwe i prowokujące pytania moich nauczycieli. Zresztą z niektórymi z tych pytań do dzisiaj się zmagam.

Chodzi o rozwiązywanie koanów?
Tak. Zajęło mi parę lat, zanim pokonując kolejne przeszkody na tej drodze, miałem doświadczenie prawdziwej natury rzeczywistości. W moim przypadku, może ze względu na cząstkowe mini wglądy w młodości, przebudzenie nie było spektakularnym, gwałtownym przejściem z piekła do nieba, jak to często bywa opisywane. Bardziej przypominało delikatne, choć zasadnicze przesunięcie – ostatni krok na szczyt, znalezienie ostatniego puzzla skomplikowanej układanki.

Poznałem przebieg wglądowych doświadczeń wielu ludzi i wydaje mi się, że nie rządzi tym żadna reguła. Niektórym towarzyszą rozbłyski gwiazd i muzyka sfer, inni skaczą w płonącą otchłań, a jeszcze inni odnajdują prawdę w filiżance herbaty wypitej w pogodne jesienne popołudnie.

W ostatnich czasach wraz z demokratyzacją wglądu w niedualny charakter rzeczywistości pojawiło się bardzo wielu duchowych nauczycieli, reprezentujących różne ścieżki duchowe i tradycje. Zachowania niektórych z nich nie licują ze standardami, które chcielibyśmy im przypisywać.
Przede wszystkim, nie każdy, kto ma wgląd nadaje się na nauczyciela. W tradycji buddyzmu zen jest to od zawsze bardzo silnie akcentowane. Wgląd nie uprawnia do nauczania, tutaj potrzeba czegoś więcej, specjalnego daru. Dlatego nauczycieli skutecznych i przekonujących jest niewielu, choć pewnie będzie ich stopniowo przybywać.

Poza tym trzeba wiedzieć, że pierwszy wgląd zwany kensho to jest dopiero początek drogi. Można go porównać do znalezienia surowego, nieoszlifowanego diamentu, w który trzeba jeszcze włożyć bardzo dużo pracy, by stał się brylantem. W związku z tym w zen mówi się, że prawdziwa praktyka zaczyna się dopiero po kensho. Bo ta droga nigdy się nie kończy. Nigdy też nie dość czujności wobec myśli typu: „Ja jestem przebudzony/oświecony.” Taka myśl zaprzecza samej istocie przebudzenia. No bo kto jest oświecony, skoro stan oświecenia jest tożsamy ze śmiercią poczucia ja? Nieliczni tylko ludzie pokroju Buddy osiągnęli nirwanę, czyli stan ostatecznego oświecenia, uwolnienia się od wszelkich przywiązań – do ciała, do pragnień, uczuć i relacji, do posiadania. Wszyscy pozostali muszą się pilnować, nieustannie szlifować odnaleziony diament prawdziwego umysłu. Jeśli to zaniedbamy, zaczniemy się cofać, a nawet możemy wszystko utracić.

Niestety ciągle mało jest takich miejsc i nauczycieli, którzy mogliby prowadzić uczniów ku ostatecznemu przebudzeniu, a przynajmniej ku jego wyższym/głębszym mutacjom. Gdy z jednym z nauczycieli mojej sangi poruszyłem kiedyś temat tych nauczycieli, którym mimo, że posiadali zaświadczenia potwierdzające ich wysoką nauczycielską rangę, zdarzało się zachowywać niemądrze i nieodpowiedzialnie, ten odpowiedział: „Dopóki nie osiągniemy stanu nirwany, miewamy tylko krótsze lub dłuższe przebłyski oświeconego umysłu.” Pomiędzy tymi przebłyskami zatem bardzo łatwo jest się obsunąć w dualistyczny, egoistyczny sposób istnienia.

Czyli nadal mamy człowieka, ze słabościami, z przywiązaniami, z pozostałościami ego, choćby uważał, że się tego wszystkiego pozbył?
Jeśli cokolwiek uważamy na swój temat, to nie jesteśmy do końca przebudzeni. Ale bardzo trudno się pozbyć zafiksowanych neurologicznie starych nawyków.

Najczęstszą chorobą ludzi po pierwszym wglądzie jest tzw. utknięcie w pustce. Wielu po doświadczeniu podstawowej jedności wszystkiego, wycofuje się z życia, z wszelkiego działania, bo wydaje im się, że nic więcej nie mają do zrobienia. Ale myśląc w ten sposób nadal doświadczają i żyją dualistycznie dzieląc wszystko na świat iluzorycznej formy i różnorodności, i prawdziwy świat jednoczącej wszystko pustki. Nieświadomie uciekają z iluzji formy do iluzji pustki. Nie potrafią jeszcze dostrzec, że forma jest pustką a pustka jest formą, dostrzec jedności w różnorodności i różnorodności w jedności.

Wróćmy więc do psychologii, która mogłaby odgrywać ważną rolę w pokonywaniu wielu problemów towarzyszących ludziom w tym coraz szerzej dostępnym stanie świadomości. Czy psychologia zdaje sobie sprawę z postępujących zmian?
W Polsce na pewno nie. Także w tej dziedzinie nauki utknęliśmy w naśladownictwie, a naśladowca jak wiadomo nigdy nie nadąża za oryginałem. Wbrew otwarciu na nowe kwantowe rozumienie rzeczywistości dziejące się teraz w świecie, a szczególnie w Stanach, trwamy tutaj w anachronicznej pozie zagorzałego konserwatyzmu. W polskiej psychologii prawo istnienia ma wyłącznie podejście materialistyczno-deterministyczne, reszta uznawana jest za niesprawdzone hipotezy, paranaukę. W związku z tym polscy psychologowie poza nielicznymi wyjątkami są zamknięci na perspektywę duchową zwaną też transpersonalną. Bo samo zainteresowanie się tym wymiarem rzeczywistości traktowane jest jako środowiskowy obciach i grozi wykluczeniem.

A ty nie rozmawiasz z nimi na ten temat?
No owszem, rozmawiam, ale jestem traktowany jak dziwak, któremu coś się na starość pomieszało. Na szczęście wiele badań i refleksji nad niezbadanymi możliwościami ludzkiego umysłu dzieje się w Ameryce. W psychologii mainstreamowej ten wątek jest obecny od czasów Junga.

Ale równolegle z Freudem i Jungiem żył sobie w Italii człowiek, który nazywał się Roberto Assagioli. Też uczeń Freuda, lecz zapewne posiadający wgląd w naturę rzeczywistości; stosował metody znane dziś ze współczesnych praktyk mistycznych. Kiedy próbuję uświadomić moim studentom z fakultetu psychologii transpersonalnej, jak ważny w psychologii jest wymiar duchowy człowieka, że cierpienie bierze się z mylnie zdefiniowanej tożsamości, posługuję się Assagiolim. Po cierpliwym i rozumiejącym wysłuchaniu skarg pacjenta, jego historii życia i problemów Assagioli podejmował niezwykłą, śmiałą interwencję: „To, czego pan doświadczył jest trudne i bolesne, ale jest z tego wyjście. Proszę notować: Nie jestem swoim ciałem – tylko je sobie uświadamiam. Nie jestem swoimi poglądami, przekonaniami, ideologiami, emocjami – tylko je sobie uświadamiam. Nie jestem też żadną z moich przynależności – nabyłem je i uświadamiam je sobie. Nie jestem swoim losem ani zdarzeniami mego życia – uświadamiam je sobie”. I tak dalej, i tak dalej. Na końcu dodawał: „nie jestem nawet swoim imieniem ani nazwiskiem. Nadano mi i jedno i drugie i uświadamiam je sobie.”

Przypomina to słynne: „Kim jestem?” Ramany Maharshiego, wielkiego hinduskiego guru z tradycji adwaity wedanty.
Być może Assagiollemu znane były wschodnie tradycje, a może po prostu kierował się własnym wglądem. W każdym razie aplikował swoim klientom taką radykalną metodę, niektórzy pewnie spadali z krzesła albo uciekali z krzykiem. Ale inni mieli szansę zadać sobie to najważniejsze pytanie: właściwie komu się to wszystko przydarza?

Ludzie, którzy doświadczyli przebudzenia często unikają psychologicznej analizy w obawie, że w ten sposób na nowo wzmocnią swoje pokonane ego. Poza tym: Po co się zajmować problemami „ja” skoro jest ono iluzją?
I to jest wielka pomyłka. Ludzie nie doceniają siły bezwładu ego. Egocentryczne nawyki umysłu są potężne i bardzo trwałe, wyskakują nagle jak diabeł z pudełka jeśli zaniedba się praktykę po kensho.

Willigis Jaeger w książce „Fala jest morzem” mówi: „Duchowość mistyczna nie czyni psychologii zbędną. Raczej potrzebuje jej pomocy w tworzeniu spójnej struktury ego. Ta struktura umożliwia wejście na drogę duchową, w mistyce nazywa się to drogą oczyszczenia.”
Bardzo ważny pogląd. Jest wielu ludzi, którzy doświadczyli wglądu a mimo to nie dokonała się rewolucja w ich ego. Inaczej mówiąc – nie nastąpiło oczyszczenie ego, które również po oświeceniu jest niezastąpionym instrumentem funkcjonowania w świecie formy. To narzędzie można i należy usprawniać. Najlepszą do tego metodą jest gruntowna, profesjonalna psychoterapia. Bo im lepiej poukładane, im mniej neurotyczne ego, tym mniej kłopotu sprawia, tym łatwiej je ogarnąć, zdetronizować i uczynić z niego użytecznego sługę. Stąd dla nowej, oświeconej, transpersonalnej psychoterapii przyszłości, widziałbym dwa zadania. Po pierwsze dogłębna praca nad tożsamością, odrzucająca wszelkie powierzchowne, tymczasowe, egocentryczne identyfikacje, przygotowująca ludzi, szczególnie młodych do wejścia na drogę poszukiwań duchowych w wersji mistycznej. Po drugie pomaganie ludziom po wglądzie w ułożeniu, zoptymalizowaniu ich ego, które zbyt często wciąga ich na powrót w krainę dualnej iluzji.

Fragmenty wywiadu z Wojciechem Eichelbergerem, pochodzącego z książki Manany Chyb „Czas przebudzeń. 12 podróży do wolności”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze