1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Każdy czyli nikt

123rf.com
123rf.com
Kim jestem? Dla jednych odpowiedź jest oczywista, innym odkrywanie tego zajmuje całe życie, staje się jego sensem. W jaki sposób tożsamość wpływa na nasze samopoczucie? Wspiera w walce ze stresem czy raczej jest stresu przyczyną? Czy dziś warto być "kimś"? I co to w ogóle znaczy – zastanawia się coach Grzegorz Mędza.

Gdy umawialiśmy się na rozmowę, zapytał mnie pan, czy będzie mógł w swoim biogramie wypisać kilka różnych „tożsamości”. Dlaczego?

Coraz mniej identyfikuję się z którąkolwiek z nich, ale z wszystkimi po trochu.

Więc na pytanie: kim jesteś?, co by pan odpowiedział?

Najbliższe mi jest angielskie określenie „nobody”, czyli nikt.

Zabawne, bo ze mną jest podobnie, tyle że wolę określenie „każdy”.

Tak, „nikt” i „każdy” to dwie strony tej samej monety.

Czy można mówić o tożsamości jako o zasobie? Czy jest to coś, co nas ogranicza?

Jedno i drugie. Często świadomość tego, że wiemy, kim jesteśmy, i znamy swoje miejsce w świecie, pomaga nam w życiu. Mamy na czym się oprzeć, gdy zdarzy nam się chwila słabości.

Mogę sobie powiedzieć: trudno, zostawiła mnie żona, nie dali mi podwyżki, ale przecież jestem coś wart, jestem kimś. Lepiej?

Przeświadczenie, że jestem „kimś”, może być oparciem, które pozwala skutecznie stawić czoła przeciwnościom. Szczególnie gdy wiemy, że robimy to, do czego jesteśmy stworzeni, co jest w zgodzie z naszymi talentami i predyspozycjami. Gorzej, gdy budujemy swoją siłę na fundamencie, który jest oparty na czymś nieprawdziwym.

Co to znaczy?

Często jesteśmy uwięzieni w jakiejś tożsamości. Tak się dzieje, gdy została ona nam „sprzedana” w wyniku oczekiwań otoczenia, głównie rodziców oraz innych autorytetów. Zostajemy na przykład finansistami, prawnikami, lekarzami, bo to w obiegowym rozumieniu dobre zawody.

Znam taki dowcip: W Central Parku idzie babcia z kilkuletnimi wnukami. Podchodzi jej przyjaciółka, a ona przedstawia chłopców: „To Kuba – lekarz, a to Janek – prawnik”.

Bardzo typowe. Rodzice często wyobrażają sobie, co będzie dobre dla ich dzieci na podstawie ich własnych przekonań. Cóż z tego, że to bywa sprzeczne z naturalnymi predyspozycjami, talentami czy skłonnościami dzieci? Życie w zgodzie z takimi oczekiwaniami wymaga od człowieka ciągłego wysiłku. Im bardziej udajemy kogoś innego, zmuszamy się do czegoś, tym większy wydatek energii i mniej zadowolenia z siebie.

Co sprawia, że robimy to własnym dzieciom?

Myślę, że zazwyczaj nie mamy pełnej świadomości tego, co właściwie im robimy. Często sami jesteśmy ludźmi, którym w dzieciństwie nie pozwolono poczuć, co znaczy życie w zgodzie z własnym sercem. Bezrefleksyjnie wpajamy dzieciom przekazane nam wzorce i przekonania.

Albo źródłem tych oczekiwań jest własne niespełnienie. Bo sami chcieliśmy być artystami, więc teraz dziecko musi ćwiczyć gamy i próbować zostać artystą, choć nie ma do tego drygu...

W relacji rodzic – dziecko zawarte jest niewypowiedziane roszczenie: ja ciebie wychowuję i mam w związku z tym oczekiwania. Chcę, żebyś był taki, a nie inny, robił to, co należy. Dzieci często się buntują, ale zazwyczaj mniej lub bardziej świadomie próbują spełniać te oczekiwania, żeby być kochane. To roszczenie wychowawcze jest szczególnie silne w tak zwanych państwach rozwiniętych.

Dlaczego?

Źródeł szukałbym w czasach rewolucji przemysłowej. To w jej wyniku tak duże znaczenie dla dzisiejszej tożsamości ludzi ma wykonywany zawód.

Niedobrze jest nie mieć zawodu. Mam przyjaciółkę, dziś uznaną – no właśnie, znowu tożsamość – artystkę. Ale był czas, kiedy zaczynała tworzyć – nie pracowała wtedy nigdzie na etacie. Kiedy ktoś zadawał jej pytanie, czym się zajmuje, odpowiadała: „jestem kurą domową”.

To jest ktoś. Chciałbym ją poznać. Jest w tej odpowiedzi przekora, kreatywność, dystans i komentarz do tego, jak funkcjonuje społeczeństwo wraz z jego oczekiwaniami. Dowodzi, że ta osoba twórczo poszukuje swojej tożsamości, nie daje się łatwo zaszufladkować. Kura domowa ma duży potencjał!

Wracając do wychowywania. Pamiętam, że zachwycił mnie opis, który znalazłam w jednej z książek Jamie Sams o tym, jak ten proces przebiegał w plemionach indiańskich.

Indianie w ogóle nie znali słowa „wychowywanie”, zamiast tego mówili o „byciu z dziećmi”. Jednym z zadań starszyzny było przyglądanie się dzieciom, by odkryć, jakie dary przyniosły na ten świat. Chodziło o to, by każdy mógł jak najpełniej wykorzystać swoje zdolności, talenty i w ten sposób dobrze służyć wspólnocie. W niektórych plemionach był nawet zwyczaj, że kiedy rodziło się dziecko, zbierała się starszyzna i zadawała pytania: Z czym przychodzisz? Jakie jest twoje imię? Imię to przecież podstawowy atrybut tożsamości. Zresztą w wielu przypadkach silne dziś marki pochodzą właśnie od imienia i nazwiska.

Indiańskie imiona odzwierciedlają odpowiedź na pytanie: z czym przychodzisz?

Często tak. Ale żeby to odkryć, trzeba umieć głęboko słuchać i uważnie przypatrzyć się nowo narodzonej istocie. To zupełnie inna koncepcja niż ta, którą uprawiamy w świecie Zachodu, zastanawiając się, jakie imię nam się podoba albo jest akurat modne. To pierwszy krok w kształtowaniu dziecka według naszego widzimisię zamiast według tego, kim naprawdę jest. Pytanie: kim będziesz, jak dorośniesz?, które zadajemy dzieciom już w przedszkolu, pochodzi z tej samej kategorii zachowań dorosłych wobec dzieci. Jak to kim będzie? Już jest kimś. Przez sam fakt przyjścia na świat. Nie musi się stawać nikim innym. A ono tymczasem być może jest bardziej kimś, niż ci dorośli, którzy z upodobaniem pytanie zadają, modelując u dziecka postawę, że ważne jest, żeby być kimś, kim się jeszcze nie jest.

Trochę jak kanon piękna. Tożsamościowy kanon sukcesu.

Oczywiście, jak to się mówi, chcemy dla dzieci jak najlepiej. Można jednak postawić pytanie: czy lepiej być przeciętniakiem w zawodzie uważanym za dobry, czy w jakiejś niszy być wybitnym? Uważam, że w każdym zawodzie można osiągnąć sukces. Jeśli robimy to, do czego jesteśmy stworzeni, satysfakcja pojawia się już w trakcie pracy. Nie możemy wiedzieć za drugiego człowieka, nawet za własne dziecko, co dla niego będzie najlepsze. Możemy za to wspierać je w poszukiwaniu własnej drogi.

Jak?

Poprzez naszą obecność, uważność, akceptację oraz dawanie informacji zwrotnych. Każdy tego potrzebuje. Zdania typu: Masz dryg do tańca. Lubię cię słuchać, bo masz piękny głos. Ciekawe robisz zdjęcia. Umiesz wszystko tak jasno wytłumaczyć, zawsze znajdziesz słaby punkt każdego projektu... To informacje, które mogą stanowić drogowskazy. Możemy być także wnikliwymi obserwatorami i proponować wsparcie edukacyjne odpowiednie do zainteresowań i przejawianych zdolności.

Mam wrażenie, że ja „zaliczam” kolejne tożsamości albo moja tożsamość się rozszerza. Kilka razy w życiu zmieniałam zawód. W końcu zaakceptowałam fakt, że nie mam jednej ścieżki, nie pnę się po szczeblach kariery, tylko ciągle zaczynam od nowa. Mam wiele talentów, które domagają się realizacji i...

Tak bywa. Pamiętam wypowiedź jednej z uczestniczek warsztatu Alterkariera poświęconego poszukiwaniu własnej tożsamości zawodowej. Osoba ta, szukając swojej ścieżki, poszła do wróżki, która powiedziała jej, że ma dwa talenty: jeden to ten, który teraz realizuje w pracy. A drugiego jeszcze nie odkryła. Podobał mi się wniosek, jaki wyciągnęła ta kobieta: nie chciałabym umrzeć, nie wiedząc, jaki jest ten drugi talent.

W tym sensie dowolna tożsamość może być ograniczająca, jeśli uznamy ją za ostateczną. Że to już jest to – koniec.

Dokładnie tak, nie warto ograniczać sobie perspektywy tego, kim moglibyśmy być. Człowiek ma w istocie olbrzymi potencjał. Proces wychowywania i edukacji zbyt często zawęża nasze możliwości. A my sami potem zawężamy je jeszcze bardziej. Stawiamy sobie ograniczenia nie tylko na poziomie tego, jaką rolę przyjmujemy, ale też na poziomie definiowania tych ról. Np. jest pani matką – to już jest pokaźny kawałek tożsamości. Ale ważne jest przede wszystkim, co to dla pani oznacza. Może pani myśleć: „Matce nie wypada siedzieć po nocach w klubie”. W ten sposób, posługując się sztywną matrycą dopuszczalnych zachowań, sama nakłada pani na siebie ograniczenia.

Pamiętam z dzieciństwa taki obrazek z książki o Baltazarze Gąbce: Don Pedro zawisł na gałęzi, nie mógł zejść. Ktoś mu poradził, żeby sobie wyobraził, że jest bardzo ważnym urzędnikiem, który ma wiele spraw na głowie. Wtedy zrobił się tak ciężki, że gałąź się pod nim złamała, i spadł.

To zabawny dowód na to, że tożsamość może nam ciążyć, gdy za bardzo się z nią identyfikujemy, czyli przykładamy do niej zbyt dużo wagi. Dlatego warto zachowywać do siebie dystans. Pomaga w tym zabawa. Dzieci bawią się w mamę, tatę, w doktora, w policjantów i złodziei... Odgrywają role, ucząc się ich w jakimś sensie. Dobrze jest pamiętać, że jednak są to role, a nie esencja naszego bycia.

Wymyśliłyśmy z przyjaciółką projekt, który nazwałam życiem pozagrobowym. Chodzi o to, by regularnie zacząć w życiu robić rzeczy spoza rutyny. W ten sposób kwestionować swoje typowe role, świadomie poza nie wychodzić. W jego ramach byłyśmy już w ruskiej bani, w muzeum ziemi, wybieramy się na lekcję tanga. Kiedy doświadczam nowych rzeczy, czuję, że żyję.

Warto się czasami świadomie zabawić w kogoś innego. Być może pod wpływem tej zabawy otworzy się w nas coś, do czego nie mieliśmy do tej pory dostępu.

Niedawno na warsztacie pracowaliśmy właśnie nad tym. Tańcząc, wcielaliśmy się w różne zwierzęta: słonia, orła, kangura, mysz. Jedna z osób zaprotestowała: „ja nie jestem myszą!”.

Cóż za mocne tożsamościowe stwierdzenie! Choć zawiera przeczenie, sugeruje, że osoba, która je wypowiedziała, jednak coś z myszą wspólnego ma. Coś, co jej się z myszą kojarzy, jest fragmentem jej tożsamości, choć nieuświadomionym. Mówiąc w skrócie – albo jest myszą, tylko nie chce tego widzieć, albo myszowatość jest jej cieniem, albo potencjałem, do którego nie ma jeszcze chwilowo dostępu. Pracując z taką osobą, zadałbym jej pytanie, czym dla niej jest mysz, z czym się jej kojarzy, i spróbowalibyśmy sprawić, by tę część zaakceptowała i zintegrowała. Bo jeśli ją odrzuca, nie ma być może dostępu do ważnych dla jej tożsamości treści, przez co nie jest do końca sobą. Pomocne w takiej sytuacji jest następujące ćwiczenie. Jeśli się pani zgodzi, postawię pani dwa pytania. Proszę odpowiedzieć na nie bez zastanowienia, intuicyjnie. Pytanie pierwsze: kim jesteś? Pytanie drugie: kim nie jesteś?

Człowiekiem. Mordercą. Ojej! Czy to znaczy, że mam w sobie mordercę, tylko nie chcę tego widzieć?

Przede wszystkim trzeba ustalić, co dla pani znaczy morderca. To może być symbol wskazujący na coś ważnego, co domaga się zintegrowania. Jaki obraz się pojawia, kiedy pani myśli: „człowiek”?

Rysunek Leonarda da Vinci, mężczyzna, kobieta wpisani w koło.

A kiedy myśli pani: „morderca”?

Zakrwawiony nóż.

Czy te obrazy można jakoś połączyć? Co wtedy powstanie?

Spróbuję... rysunek zaczyna się robić czerwony, nabiera krwi. Jakby był z mięsa. Robi się cielesny. Jest w tym jakaś fizjologia, fizyczność.

Co pani czuje, kiedy go widzi?

Lęk, opór. Boję się bólu.

Nie ma tu miejsca na całą sesję, ale gdybyśmy poszli dalej, mogłoby się okazać, że chodzi o zaakceptowanie faktu, że z byciem człowiekiem „z krwi i kości” wiąże się ból.

A ludzie wzajemnie się ranią. Jakaś część mnie nie chce się z tym pogodzić... To prawda.

Tożsamość to rodzaj podróży. Życie rozumiane jako tożsamościowa podróż jest poszukiwaniem siebie. Niemal każda baśń jest właśnie o tym. Bohater idzie przez życie, robiąc po drodze różne rzeczy. I często ten, który ma pozornie najmniejsze szanse, wygrywa, zdobywa sławę, bogactwo i miłość. Bo jest tym, kim jest, nikogo nie udaje, twórczo przyjmuje to, co zsyła mu los. Symbolicznie staje się Królem albo Królową. Czyli panem, panią siebie, własnego życia. Sobą.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze