1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Jacek Braciak: Prawda? Czymże jest prawda?

fot. Rafał Masłow
fot. Rafał Masłow
Nieszczególnie lubi dojrzałość, bo „ta cała dyplomacja, to prognozowanie, próby umiaru, ta pozorna dorosłość – to wszystko jest o kant dupy potłuc”.

Jacek Braciak mówi o tym, co myśli o miłości, z jakiego powodu nie zagrałby w „Smoleńsku”, czemu nie mizdrzy się do świata i dlaczego lubi, gdy życie jest takie nie wiadomo trochę jakie.

Jerzy Stuhr powiedział, że moment, kiedy aktor „łapie” rolę, to ten, gdy zakłada buty swojego bohatera.

A nie Tadeusz Łomnicki, a przed nim Jerzy Leszczyński? Coś w tym rzeczywiście jest, że buty są fundamentem w sensie dosłownym i tym bardziej metaforycznym. Buty i charakteryzacja, które determinują aktora do tego, by coś tam w środku siebie znalazł i się z tym stopił. Bo nie mogę zgodzić się z tezą, że aktor ma grać. Wręcz przeciwnie. Aktor nie powinien grać. Jego zadanie, moim zdaniem, polega na myśleniu i czuciu. Zdaje się, że to Gustaw Holoubek z kolei powiedział: „To jestem ja, tylko w innych okolicznościach niż w życiu”. Zwykle nieosiągalnych na co dzień, ale bez ciężaru pokusy prywatności, więc chętnie podłączam się do głosu genialnego Holoubka i gdy gram, myślę: „To ja, to ja jestem prezesem telewizji, hotelowym boyem, szefem kuchni”.

W „Kamperze” gra pan szefa kuchni, silnego, zdecydowanego faceta w eleganckich butach...

To moje prywatne buty, które kupiłem na pchlim targu przy Namysłowskiej, tam koło basenów, dziesięć lat temu za 60 złotych. Ręcznie szyte.

A kupiłby pan sobie buty za sześć tysięcy?

Nie, na pewno nie... Raz kupiłem nową daewoo nexię, kosztowała swoje, ale na szczęście mi ukradli.

Na szczęście?

Tak, bo to niezawodny i okropny samochód. Od punktu A do punktu B i to wszystko. Żadnej frajdy.

Czego mu zabrakło?

Nie wiem do końca. Jazda samochodem ma dla mnie wręcz terapeutyczne znaczenie, więc muszę się w nim dobrze czuć. Wszystko jedno, czy to maluch, którego kiedyś kupiłem od Czarka Żaka, czy amerykański krążownik, bo to się nie wiąże z parametrami, tylko z poczuciem bycia w tej puszce... Wiem, tamten daewoo był po prostu nudny [śmiech]. Zaraz, ale o czym my rozmawiamy? To są dygresje, przeklęte dygresje... To wszystko przez panią.

Ach tak?! Szef kuchni, którego pan gra, nudny nie jest. Mało tego. Pojawia się na chwilę, ale bez niego tego filmu by nie było, a pana udział w „Kamperze” określono jako „udział specjalny”. O co w tej nazwie chodzi? Jest pan przynętą?

Nie mam zielonego pojęcia, ale już kilkakrotnie zdarzyło się, że pojawiam się na plakacie albo wśród głównej obsady, choć moja rola jest mniejsza. Miałem takie zdarzenie przed laty, że przyjechałem do Rzekcina, do domu. Niespodziewanie. Do tego Rzekcina, gdzie...

„Dokuczała zimna woda, studnia, pęknięta ściana, przemoczone buty, daleko do przystanku, wiecznie odmrożone ręce”.

A w lodówce leżała wtedy tylko jakaś smętna parówka. Zmieszana mama powiedziała: „Nie zdążyłam...”, i zapytała mnie, co ostatnio robiłem. A ja co? Akurat zagrałem epizod hotelowego boya w serialu „Panny i wdowy”. Z panem Nowickim, i w ogóle byłem wniebowzięty. W dwa dni zarobiłem równowartość miesiąca ciężkiej pracy mojej mamy przy kapuście u plantatora. A praca ta polega na tym, że wykonuje się ją na przełomie września i października, kiedy są już przymrozki. Zaczyna się o świcie, gdy w liściach główki kapusty jest pełno wody, więc po 10 minutach człowiek jest mokry od pasa w dół i zziębnięty. I tak pracuje cały dzień. A tu nagle ja, z poczuciem, że w tym serialu przecież tak naprawdę nic wielkiego nie zrobiłem, ubrali mnie, pomalowali, wypowiedziałem jedną kwestię, nakarmili mnie w cateringu i odwieźli roburem do akademika. Miałem wtedy ogromne skrupuły, ale pozbyłem się ich, ponieważ pomyślałem sobie, że skoro są ludzie, którzy chcą mi za to płacić... Bo kapustę też mogę wycinać, kapustę może wycinać każdy. I tu się gryzę w język – aktorem też może być każdy.

Ja nie.

Dlaczego?

Zagrałam raz elfa w amatroskim przedstawieniu dla dzieci. Trauma do dziś.

Aaa, bo była już pani dorosła i to się wiąże z tym wszystkim, czego nabywamy z wiekiem, wstydem, wyobrażeniem siebie. Natomiast jak się ma naście lat i trafia się do szkoły teatralnej, to robią z tobą, co chcą, źle lub dobrze, często, niestety, fatalnie. No, ale gdy tobie akurat profesor Łapiński, Englert, Hanin dają sygnał, że nie jest źle, wchodzisz w to natychmiast. I, proszę uwierzyć, że przy pewnym potencjale pychy bycie aktorem jest łatwe. Trzeba mieć jeszcze tylko w sobie wolę ekshibicjonizmu, zdolność egoizmu i potrzebę bezwstydu. I już – aktor gotowy [śmiech].

Ja umarłam ze stresu, a gdy na widowni zobaczyłam Krzysztofa Maternę i Marka Kondrata... wróciłam za kotarę i duszkiem wypiłam pół butelki whisky. A potem nie mogłam trafić karocą z wróżką w środku do wyjścia. 

A widzi pani, dlatego alkohol jest niewskazany na scenie.

A poza?

Jak tam kto uważa.

A pan jak uważasz?

Że są pewne rzeczy niebezpieczne, których należy unikać.

Czego jeszcze warto unikać?

Niczego poza tym.

W filmie „Kamper” bohaterowie non stop jarają trawkę.

A, to co innego [śmiech]... Jarają, ale nie udają upalonych. Ja tam w ogóle nie przyłapałem nikogo na niczym nieprawdopodobnym. No, raz się tylko zbrzydziłem w tej scenie ze skaleczeniem i mrożonym kurczakiem. Ale poza tym to dobry film. Pamiętam, gdy reżyser powiedział: „Ciekawe, czy zrozumiesz, o czym chcą powiedzieć 30-latki”. Zrozumiałem, mało tego – uważam, że to film o wszystkich nas, od 17. roku życia do końca.

Czyli o czym jest ten film? O miłości?

Tak, posłużmy się tym banałem. Ale jest też o akceptacji świata, zrozumieniu, o przyjęciu cierpienia jako pewnej rzeczy permanentnej, świadomości, że wszystko, co się dzieje, to są nawracające cykle. I ja z perspektywy swoich 48 lat mogę powiedzieć na pewno – tak, wszystko w życiu jest cyklem. Bardzo powtarzalnym. Zakochanie, miłość, związek, rozpad. I znowu to samo. I znowu to samo...

Czyli myśli pan, że związek na całe życie nie ma szans?

Wydaje mi się, że nie, ale to mój punkt widzenia, bo czasem jednak widzę związki, gdzie w skrajnych wypadkach ludzie po prostu na siebie trafiają, albo oparte jest to na jakimś poświęceniu.

A może jest tak, jak mówi Marek Kondrat, że miłość do grobowej deski należy sobie obiecywać po 65. roku życia?

O, to to, tu bym się z Markiem zgodził. Ale i tak musi w tym być jeszcze jakiś poziom tolerancji, niechęć do zmieniania tego drugiego człowieka i brak pokusy zabawiania się w „na moje wyszło, panie dyrektorze”. Chyba tylko to gwarantuje dobry związek.

A umiejętność popatrzenia oczami tej drugiej osoby?

Też, można to nazwać czułością.

W filmie mówi pan do młodego Kampera: „Całe życie możesz być kolesiem w szortach, i to ma swoje dobre strony, ale koniec końców zawsze dostaniesz po dupie od takiego gościa jak ja”.

Mam teraz zanalizować ten tekst? Ja jestem prostym aktorem, wypowiadam swoje kwestie, idę do domu i nic nie pamiętam.

A jakieś pozafilmowe refleksje na temat?

Różnie jest. Czasem myślę: „A tam, nie chcę być już młody, pies trącał ten idiotyzm i te szorty”. Tak, bo lekkomyślność i wszystkie inne historie z młodości, owszem, mają urok, pod warunkiem że zachowamy proporcje, ale... kto by umiał zachować proporcje? Starać się tylko można. Godzę się z wieloma rzeczami, ale jeśli mogę być szczery, to mam do życia pretensję o tę tzw. dojrzałość. Ona niczego nie daje, wszystko zabiera. Ta cała dyplomacja, to prognozowanie, te próby umiaru, ta pozorna dorosłość – to wszystko jest o kant dupy potłuc.

Czyli to jest tylko takie udawanie szczęśliwego, gdy ma się 48 lat?

Prawda jest taka. Szorty są fajne, ale nie jak się ma 20 lat, ponieważ wtedy to jest oczywiste, bo co można mieć, jak się ma 20 lat? Tylko krótkie gacie. Ale jak się ma więcej lat i te gacie nagle się przydarzą? Boże, to jest cudowne [śmiech].

Kiedy chodzi pan więc w krótkich gaciach?

Mentalnie? Teraz mam krótkie gacie. I te krótkie gacie dają mi poczucie spokoju, a nawet powiedziałbym błogości, ale wiem też już o sobie to, że zaraz może mnie dopaść labilność.

A jak emanują te krótkie gacie w życiu codziennym?

Nic nie powiem, proszę zapomnieć.

Ja na przykład tańczę Eminema, gdy nikogo nie ma.

Ho, ho… Ja jeszcze niedawno tańczyłem do „Grzesznego tanga” Adama Struga.

No, to ewidentnie krótkie gacie, ale w kant.

Wstrzymajmy te konie! To nie ma związku ze sprawą, w jakiej się spotkaliśmy.

Wręcz przeciwnie.

Miałem obawy co do tego wywiadu [śmiech].

Wróćmy więc do miłości.

O, Boże...

Można się nawzajem kochać bez lubienia siebie?

Ostatnio oglądaliśmy z moją 13-letnią córką Marysią „Taksówkarza”, „Ojca chrzestnego” od dechy do dechy. Byliśmy też w kinie na „Carol”, z której chcieliśmy wyjść dokładnie w tym samym momencie, ale głupio nam było sobie to w trakcie powiedzieć. Byliśmy w Narodowym na genialnym „Tangu” Mrożka. I pomyślałem sobie, że miłość to takie uczucie trochę urzędowe, ale jeśli dochodzi do tego lubienie siebie nawzajem? Dopiero wtedy mamy tę miłosną całość. I w tym nie ma żadnego „chyba”. I ten stan powinien dotyczyć wszystkich sfer. Nie tylko tych...

Nieprzytomnych zauroczeń?

Tak. Miłość to też rozmowy, siedzenie razem i picie herbaty, takie pobycie. Lubienie, no.

A da się bez tego żyć?

Dobra. Odpowiem. Nie, absolutnie nie da się żyć bez miłości. Ale trzeba napisać, że powiedziałem to z przydechem dwudziestokilkuletniej aktorki z serialu. Bo one nie mówią tembrem, tylko przydechem. Bo przydech w ich mniemaniu niesie atmosferę i uczuciowość.

A teraz bez przydechu.

Oczywiście, że da się żyć bez miłości, jak bez wielu innych rzeczy. Bo co? Jeśli nikogo nie kochasz, to nagle umierasz? Nie. Miłość to wartość dodana do reszty życia.

Tyle że wmówiono nam, że ona musi trwać całe życie?

A my psim swędem i owczym pędem w to idziemy. Myślę, że wiele rzeczy funkcjonuje siłą rozpędu, bo wmówiono nam, że tak ma być, niekoniecznie chcąc nam zrobić krzywdę. Uznano kiedyś po prostu, że są pewne cechy gwarantujące bezpieczeństwo, harmonię, budowanie rodziny z pokolenia na pokolenie. I tam wpakowano też miłość do grobowej deski, ale ile w tym było ludzkiej tragedii?! O tym dowiadujemy się z pamiętników i intymnych powieści z przełomu XIX i XX wieku. Bo w życiu zawsze jest coś za coś. Ale proszę mi powiedzieć, co akurat ja mogę o tym wiedzieć?

No, chyba ma pan jakąś swoją prawdkę.

O, to teraz proszę uważać. Gdy Jezus oświadczył, że nastanie królestwo prawdy, Piłat odpowiedział: „Prawda? Czymże jest prawda?”. I myślę, że do dziś gdzieś tam chodzą pod rękę i o tym rozmawiają, jeden z drugim czy sami ze sobą.

Czyli co? Życie jako rozmowa ze sobą?

W ogóle nie komentuję tego zdania. Nie słyszałem.

To nieprawda.

To proszę napisać „milczenie” albo zrobić takie kropki w nawiasie. „Życie jako rozmowa z sobą”? Brzmi jak tytuł następnej książki Paula Coelho albo poradnika.

Sorry, tak właśnie z tym życiem jest, niestety. Ale do tej rozmowy ze sobą warto też kogoś dopuścić, prawda?

Tak, ale warto też pamiętać to, co napisał Amos Oz: „Serce jest najbardziej zdradliwe. Któż mu zawierzy?”. Ta myśl zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Idąc dalej – jak można więc mieć pretensje do kogoś, że się zakochał, a potem odkochał? No, nie można! Bo skoro tak się stało, to znaczy, że była jakaś rysa na związku, czegoś zabrakło i trzeba dalej szukać. Do tego więc dodam jeszcze taką myśl: „Tchórzostwo jest największą z ułomności ludzkich”. Czyli w sumie wie pani co? To dobrze, że życie jest takie nie wiadomo trochę jakie. Że coś spada jak grom z jasnego nieba albo w ciemnym zaułku pojawia się zabójca.

Bo inaczej?

Byłoby trywialnie. Jak w tym samochodzie, co mi go ukradli. Albo jak z pójściem do wróżki. Idziemy, nabywamy wiedzy na temat przyszłości, ale gdzie tu urok?

Był pan kiedyś u wróżki?

Raz, dawno, u wróża, który bez kuli, kota, sowy, ale w garniturze wyjaśnił mi, o co chodzi z tym wisielcem do góry nogami. Nic się nie sprawdziło, chociaż... może w szerszej perspektywie... No, ale znów jesteśmy w przeklętej dygresji.

Zagrałby pan w filmie „Smoleńsk”, gdyby przyszła taka propozycja?

Nigdy nie zagrałbym w filmie, czy to byłby „Smoleńsk”, czy „Bitwa o Wał Pomorski”, który nosi piętno politycznej agitki.

Ale podobno jest tak, że jeśli się nie interesujesz polityką, to ona i tak zainteresuje się tobą.

Ja się interesuję polityką i to, co się teraz dzieje, mną wstrząsa. Cała telewizja to zresztą jakieś wstrząsy, nieszczęścia, pożary, utonięcia, zabójstwa – emocjonalne artykuły pierwszej potrzeby. Kiedy słyszała pani, że urodziły się szczęśliwe pięcioraczki albo samolot doleciał do celu? A potem dziwimy się, że jest powszechny hejt. A co ma być, jeśli nigdy nie ma pochwały rzeczy?

Powrót „Teleranka” na antenę pana nie kupił?

Takie sztuczki nic mi nie robią, bo kojarzą mi się z PRL-owską telewizją, gdzie w technikum rolniczym przy tablicy stał straszny pan i rysował koszmarne wzory. Resentymenty kojarzą mi się też z Eriką Steinbach, nacjonalizmem i ksenofobią. I przecieram oczy ze zdumienia, gdy słyszę, że znajdujemy się w stanie permanentnego zagrożenia terroryzmem, chociaż... to są akurat słowa kogoś ewidentnie niezrównoważonego. Nie ma więc co ich rozważać. Ale poza tym ja w ogóle nie sądzę, bym miał prawo zabierać głos we wszystkich kwestiach i zajmować tym innych. I tak jestem wystarczająco pyszny, bo jestem aktorem, więc nie chcę być jeszcze luminarzem. Bo my nie jesteśmy luminarzami, tylko chłopami, jak każdy Polak. Nie jesteśmy elitą. Elita to chory wytwór kultury obrazkowej, gdzie byle debil, który pokazuje się w telewizji, nieważne, co robi, czy zapowiada pogodę, czy ją przepowiada, nagle jest autorytetem. Boże, Boże, okropne.

Myśli pan, że da się pana lubić?

Pamiętam sytuację, gdy pani przy kasie mówi: „A co pan taki smutny?”. „A dlaczego pani tak myśli?” „Bo pan zawsze taki wesoły”. „A pani mnie zna?” „No, z telewizji”. „Łaskawa pani, ja nie jestem teraz w telewizji!”. W powszechną więc sympatię dla mojej osoby nie wierzę, ale... nie lubię być zakładnikiem własnego wizerunku, typu „A ten Braciak to taki w tej »Rodzince« fajny, a w tej »Brzyduli« taki śmieszny, a cha, cha”, więc w sytuacji alternatywy: mizdrzyć się do świata czy być sobą, zawsze instynktownie stawiam na siebie. Poza tym, wie pani co? Lata całe żyłem, udowadniając, że mimo dyskusyjnej urody coś umiem, i strasznie się z życiem mocowałem. Dziś robię w większości, co chcę, ale czasem przypomina mi się, co mówiła mama: „Szkoda świeczki, szkoda knota”. Szkoda, że wcześniej tego nie rozumiałem.

Jacek Braciak, w 1991 r. ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. Genialne kreacje stworzył w takich filmach, jak: „Drogówka”, „Różyczka”, „Jasne błękitne okna”, „Łucja i jej dzieci”, „Edi”. Prywatnie ojciec trzech córek: Jadwigi, Zofii i Marii. Wychował się w Rzekcinie. Mieszka na Saskiej Kępie w Warszawie.

Tekst pochodzi ze „Zwierciadła” 6/2016.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze