1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Olga Bołądź: Nogi na ziemi, głowa w chmurach

Olga Bołądź: Nogi na ziemi, głowa w chmurach

fot. BewPhoto
fot. BewPhoto
Gra u najlepszych i u ich boku. Ostatnio wystąpiła w „czerwonym punkcie” z Ewanem McGregorem. Ale nie zadziera nosa. Ona robi swoje i nie zastanawia się już tak bardzo, co ludzie powiedzą, bo „ścigać najlepiej jest się ze sobą”.

(Wywiad z numeru 4/2017)

Kiedy patrzysz w lustro, kogo widzisz?

Siebie. Mam kontakt z tą, którą widzę, lubię ją – dziewczynę z drugiej strony lustra. Obserwuję proces dojrzewania, stawania się kobietą, stawiania na siebie. Widzę swoje mocne i słabe strony, uczę się bycia w sam raz. To dla mnie idealne na ten moment – być akurat, nie wymagać od siebie ponad miarę. Tak, mogę przenieść wóz z całą wsią, ale po co? W końcu dotarłam do takiej informacji o sobie, że wiem, jak ułożyć się na tej wadze, żeby nie było ani za ciężko, ani zbyt lekko. Dotarło do mnie, że fajnie jest siebie dawać, ale tylko tam, gdzie potrafią brać, czyli tam, gdzie przetworzą to, co dostali, w coś dobrego.

Jednak potrafisz wychodzić ze strefy własnego komfortu, gdy przy 30-stopniowym mrozie przez kilka godzin wyciągasz z zamarzniętej nory porzuconego psa. Albo czatujesz pod sklepem, aż wyjdą właściciele psa, którego wcześniej przywiązali na zimnie przed wejściem, po to, żeby dać im do wiwatu.

Ale to są akurat rzeczy ważne na tyle, że gdybym ich zaniechała, to przed lustrem, zamiast patrzeć sobie prosto w oczy, raczej spuszczałabym wzrok. To jest coś, co ma bezpośredni związek z sumieniem. Nie mogę, jak się okazuje, mieć w domu kotów, bo ostatnio, kiedy wzięłam dwa ze schroniska, żeby znaleźć im dom na stałe, okazało się, że mam uczulenie. A na psa chcę jeszcze poczekać, by móc stworzyć mu lepsze warunki do życia, czyli moją większą obecność, ale poza tym? Staram się brutalnie wykorzystywać w tej kwestii wszystkie możliwości, jakie daje mi popularność.

Jak to robisz?

Wspomagam na przykład różne fundacje, ostatnio zafascynował mnie toruński Azyl dla Królików, którego hasłem jest „Zakochaj się w uszach po uszy”. Dowiedziałam się o nim od przyjaciółki. Gdyby nie ona, nie przyszłoby mi chyba do głowy, że króliki też mają takie problemy jak psy czy koty, że ludzie biorą je, bo są malutkie i słodkie, a potem one rosną i ta miłość nagle pryska. Azyl leczy je, stara się o ich adopcję, daje im schronienie. Wsparłam też ostatnio Chatę Zwierzaka, która szukała nowego miejsca, by stworzyć dom opieki paliatywnej dla starych psów i kotów, których właściciele umarli. Dobra, OK! Poszłam z tą sprawą do telewizora i tydzień później dostałam mejl z informacją, że udało im się uzbierać 180 tysięcy, za co kupiony został były dom starców dla ludzi, który teraz stanie się domem starców dla zwierząt, z możliwością rehabilitacji. Myślę, że najlepsze w tej Chacie Zwierzaka jest samo branie pod dach zwierząt starych i chorych, które co chwilę będą przecież umierać, to już jest megawykon. Jaką inteligencję emocjonalną i siłę trzeba w sobie mieć, żeby w taką grę życia ze śmiercią wejść. Niedawno umarł mój pies. Flo przyszła do nas, kiedy zdawałam maturę. Była z nami 14 lat, a proces jej umierania i rozterki, czy ją uśpić, bo bardzo cierpi, czy może ma jednak żyć, były nie do wytrzymania. Tym bardziej że weterynarz powiedział w pewnej chwili, że zwierzęta cierpią w ciszy i może nie być oznak udręki... Zastanawiałyśmy się z siostrą, jakie mamy prawo decydować, czy ma umrzeć, czy żyć. Flo umarła sama, a ja mogę jedynie podziwiać moją siostrę, bo to ona była z nią na co dzień i to ona wraz z mężem dźwigała przez cztery miesiące ciężkiego retrievera po schodach. I to w końcu ona jako pierwsza zderzyła się z tym, że Flo odeszła.

Wierzysz, że zwierzęta mają dusze?

Myślę, że są wspaniałe. Na Facebooku mam znajomych wolontariuszy z różnych schronisk i zawsze, kiedy jakiś pies odchodzi, wrzucają posta, że odszedł za tęczowy most. Piękna jest ich obecność, a brak dojmujący. Wierzę, że zwierzęta mają dusze, odkąd zobaczyłam Pana Kleksa i psi raj. Miałam wtedy z pięć lat i do dziś uwielbiam tę scenę – jak Adaś przylatuje do psiego raju. Potem był jeszcze mały Atreyu z „Niekończącej się opowieści”, który uważał, że zwierzętom trzeba pomagać, i wyciągał konia z bagna... Jak ja wtedy płakałam! Teraz widzę, jakie piętno odcisnęło na mnie kino familijne na VHS.

VHS to twoje dzieciństwo. Co jeszcze utkwiło ci w pamięci z tamtych czasów?

Pamiętam, gdy miałam z siedem lat i mój kuzyn, który jest jak mój starszy brat, puszczał w samochodzie na kasecie Bajm. Kojarzę to z latem i jazdą nad morze. Jak ja się zakochałam w tych piosenkach! Od tamtej pory Beata Kozidrak rozbija bank, uwielbiam ją. Świetnie łączyła mi się z Beastie Boys, Kalibrem 44, Hey, Lennym Kravitzem, Skunk Anansie czy z klasykami: Breakoutem i Niemenem – może mamałyga, ale mnie się to w głowie komponowało. Teraz zresztą też mam różnorodny gust. Do kina chodzę nie tylko na filmy artystyczne, uwielbiam na przykład Liama Neesona i każda sensacja z nim jest obowiązkowa. Kocham książki, ale czytam bardzo różne. Uwielbiam fantastykę, a przygodę z nią zaczęłam od „Sagi o Ludziach Lodu”, którą siostra mojej kumpeli kupowała w kiosku Ruchu, i tak oto klasyk krążył po naszym osiedlu. Efekt? Wszystkie tomy przeczytane w wakacje po trzeciej klasie podstawówki. Jakoś w ogóle doceniam różnorodność. Lubię, gdy ludzie noszą różowe skarpetki albo różne buty, tworzą swój własny styl. To jest piękne, że są tacy, jacy chcą! Cenię odwagę bycia sobą. Podziwiam Madonnę, Krystynę Jandę, Michelle Obamę, Meryl Streep i Korę, która ma świadomość, charyzmę i odwagę. To osobowość, na której mogę się oprzeć, wiem to. Dzięki takim kobietom jak ona mam jeszcze więcej siły, by uprawiać ten swój własny ogródek i dbać o to, by przyzwoicie się w nim żyło. By przychodzili do niego wzajemnie wspierający się ludzie, by mój syn dobrze się czuł w tej małej rodzinno-przyjacielskiej strukturze i chłonął ją według świętej zasady, że dziecko nie bierze przykładu z tego, co mu powiem, tylko z tego, co robię. W związku z tym wiem też jeszcze jedno – gapiąc się w wiadomości, nie zmienię świata, tak samo jak nie pomogę syryjskim dzieciom, zadręczając się przekazem ich cierpienia. Dlatego jestem na detoksie od telewizji i portali informacyjnych. Zamiast tego loguję się na stronę Caritas Polska i czytam, jak mogę pomóc, robię przelew na organizację lekarzy, którzy pomagają w Syrii, albo na poszkodowane rodziny. To jest coś konkretnego do wykonania. Realna umowa z życiem, z której będzie jakiś skutek, a doprowadzić do tego mogę ja sama.

„Ja siama” – to w ogóle pierwsze słowa, jakie w życiu powiedziałaś. A co powiedział twój synek?

„Koko”, czyli światełko. To było w czasie, kiedy wszyscy nosili go na rękach i mówili: „O, zobacz, jak się świeci, spójrz, światełko, światełko”.

Bruno przypomina ciebie?

Wiele osób mówi: „czysta Olga”, bo ma podobne gesty i uśmiecha się jak mała Chinka, tak że nikną mu oczka, jak mnie. Ale... ja siama [śmiech] widzę w nim też duże podobieństwo do jego taty. Przyglądam mu się i jestem dumna z mojego synka. Mam  w sobie takie ciche postanowienie, żeby nauczyć go, jak być szczęśliwym człowiekiem. Nie próbować lepić go na siłę, raczej obserwować, co lubi robić i jak lubi się bawić – wtedy może będę miała szansę wspomóc jego słabsze strony. Dziś wiem na przykład, że nie ma zbyt dużo cierpliwości, ale... Czekaj, czekaj, wiem, po kim to ma! Po mamusi [śmiech]. A na co dzień uczę go kultury na zasadzie: „Co się mówi?”, „Poczekaj, aż skończę mówić do dziadka, i wtedy do mnie mów, a nie krzycz” albo „Panie przodem”, bo zawsze mam w głowie taką myśl, że wychowuję go przecież dla innej kobiety. Chciałabym, żeby był mężczyzną, który potrafi się odnaleźć i zachować w różnych sytuacjach, żeby miał dobre narzędzia i klisze, ale równocześnie chcę zrobić wszystko, by miał też przestrzeń na własny charakter. I widzę, że fajny ten Brunio, że cieszy się tym, co dostanie od mamy i taty, tym, że pada śnieg albo rosną drzewa, że dziadkowie go kochają. Jest szczęśliwy sam w sobie. Od środka ma w sobie słońce.

Ale w życiu dzieją się też rzeczy trudne.

No właśnie. Ostatnio dziadek uzmysłowił mu, czym jest odchodzenie na chmurkę... I tak sobie pomyślałam: „Boże święty, to jest to pierwsze ziarenko goryczy, które dostał”. Ziarenko oczywiście kiełkuje, bo już zaczęły się pytania: „Mamo, a kiedy ty pójdziesz na chmurkę? A ja też tam pójdę?”. Nagle więc znalazłam się w takim momencie, że muszę opowiadać o śmierci, cierpieniu i starości, step by step.

Jak to się robi?

Staram się opowiadać mu o tym tak, by nie przyklejać temu zbyt wielu znaczeń, bo w końcu jest jeszcze malutki i przekaz trzeba do niego dostosować – zrobić to jednak tak, żeby miał jasność – tak się po prostu w tym życiu dzieje, że ono się kiedyś kończy. Oczywiście, że przy okazji czasem łza poleci, bo dla mnie to nie są oczywiste rozmowy, ale teraz już nie ma odwrotu. Wchodzę więc w tę przygodę i próbuję jej sprostać, a robię to przecież pierwszy raz w życiu!

Sama siebie też przy okazji odkrywasz. Myślisz, że wraz z macierzyństwem zmniejsza się potrzeba szukania w życiu ryzyka? Skoczyłabyś dziś na bungee?

Nie skoczyłabym. Wielu ryzykownych rzeczy już nie zrobię, bo nie mogę dziecku z własnej głupoty zafundować braku matki. Przeklikuję się więc na inny zestaw Olgi i tego mojego rebelianta w sobie częściej dziś usypiam. Zależy mi na tym, żeby było bezpiecznie, a ja i tata Bruna właśnie to bezpieczeństwo stanowimy. Kiedyś zbierałam dewocjonalia, w domu jest dużo różnych figurek i obrazków, a Bruno ma w pokoju Matkę Boską zmieniającą kolory w zależności od pogody. Raz jest niebieska, raz różowa, raz fioletowa. Stoi obok minionka i święcącego misia, a na głowie ma koronę. Pamiętam, jak kiedyś zaproponowałam, żebyśmy podziękowali jej za fajny dzień i poprosili, żeby jutro też taki był. Mój synek wziął tę bozię do łóżka i najlepszą zabawą było ściąganie z jej główki plastikowej korony. Takie małe wieczorne sacrum profanum. I jak mu to wszystko razem powyjaśniać, że bozia się do snu nie rozbiera, a on ma wskoczyć w piżamę? Albo pytania o jego Boga Stróża, czyli Anioła Stróża. „Gdzie on teraz jest? Koło mnie? A jaki ma kolor? A to jest chłopiec?”.

A to jest chłopiec?

On jest chłopcem, dziewczynką, aniołem. To jest taka trzecia forma. Widzisz, mnie w tej całej religii chodzi przede wszystkim o to, by przekazać to, w co sama wierzę: że Bóg jest miłością i dobrocią. I z chrześcijaństwa czerpię to, co dobre, miłosierne, choć zdaję sobie sprawę, że to nie jest jakieś szczególnie szablonowe myślenie.

Ale ty chyba nie jesteś jakoś szczególnie szablonowa?

Wiesz co, każdy kreuje swoje życie po swojemu. Ja na przykład uważam, że w zawodzie jestem gdzieś między sztuką a komercją. Z biegiem czasu coraz bardziej się na to godzę i nikomu nie chcę niczego udowadniać, bo i po co? Najlepiej ścigać jest się ze sobą. A ja mam co robić. Ostatnie półtora roku to głęboki, intymny obraz Kolskiego „Las, 4 rano” i niezwykłe spotkanie z Krzysztofem Majchrzakiem. Potem sam Juliusz Machulski, którego uwielbiam, więc propozycja zagrania w „Volcie” – to był moment, kiedy pomyślałam tylko: „Klękajcie narody”. To wielkie szczęście w tych czasach pracować z inteligentnym, pełnym kultury i dowcipu reżyserem oraz fantastyczną ekipą, z którą można było w przerwie skoczyć na lody do lubelskiej lodziarni. Żadnej spinki. Najlepiej!

W następnym projekcie indywidualista Bodo Kox i jego „Człowiek z magicznym pudełkiem” – jeden z najciekawszych filmów, jakie w życiu zrobiłam – opowieść o dziewczynie z 2030 roku i facecie z 1950 roku. Taka międzyczasowa miłość, gdzie ja gram wyobrażenie przyszłości, a Piotrek Polak wspomnienie reżimu. To niezwykły, wizjonerski projekt.

I do tego jeszcze Patryk Vega z „Czerwonym punktem”. Jak się tam w ogóle znalazłaś?

Zadzwonił do mnie Patryk z propozycją zagrania w jego projekcie, a ja mogłam się jedynie strasznie ucieszyć, ponieważ na planie „Służb specjalnych” bardzo dobrze nam się pracowało. Lubię to, że jest reżyserem, który dokładnie wie, o co mu chodzi. Masz wtedy jasność, co robić na planie.

Zemdlałaś, gdy powiedział, że grasz z Ewanem McGregorem?

Wiesz, że on mi tego na początku w ogóle nie powiedział? Dopiero gdy weszliśmy w szczegóły, oświadczył, że będzie jeszcze taki jeden aktor... Wiesz, Ewan McGregor [śmiech].

I co ty na to?

Trochę mnie zatkało, szczerze mówiąc. Pamiętam, że powiedziałam tylko: „Bez kitu! Serio?”. A potem „wow” i cisza. Ewan okazał się więc wielkim bonusem w tej całej historii i nawet powiedziałam mu później, że jest moim prezentem świątecznym, ponieważ kręciliśmy film akurat przed Gwiazdką.

Co odpowiedział?

Roześmiał się i spytał o mój akcent. Odpowiedziałam, że angielski znam z londyńskiego baru, gdzie kiedyś zbierałam szklanki i popielniczki. I okazało się, że on też to robił w czasach szkoły teatralnej, w innym barze, nawet nie tak daleko od mojego, tyle że jakieś 15 lat wcześniej. Ewan to w ogóle bardzo miły, zwyczajny człowiek, bez zadęcia, za to potrafiący stworzyć taką atmosferę na planie, że zaczynasz się czuć po prostu dobrze. I to są właśnie takie historie, dowody na istnienie, które pokazują ci, że jesteś na fajnej drodze w życiu. Szczerze więc? Jestem tak spełniona zawodowo, że nazwałabym to nawet szczęściem, a czuję się coraz lepiej! Jest tak, jak lubię: nogi na ziemi, głowa w chmurach.

 

OLGA BOŁĄDŹ ukończyła PWST w Krakowie, studiowała też w Barcelonie i w Stella Adler Academy of Acting and Theatre w Los Angeles. Występowała m.in. na deskach Narodowego Starego Teatru i warszawskiego Teatru Polonia. Znana m.in. z filmów „Skrzydlate świnie”, „Nad życie”, „Służby specjalne”, „Las, 4 rano”. Mieszka w Warszawie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze