1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Wiktor Zborowski: Trudno o szlachetny śmiech

fot. Marlena Bielinska/MOVE
fot. Marlena Bielinska/MOVE
Milczący, wycofany, ponurak, malkontent. Tak o sobie mówi. Na ekranie i deskach teatru zazwyczaj rozbawia, wcielając się w kolejne komediowe kreacje.

Wiktor Zborowski, znany z kultowych filmów „CK Dezerterzy” czy „Ogniem i mieczem”, od maja pojawi się w Teatrze 6. Piętro w sztuce „Miłość w Saybrook” napisanej przez Woody’ego Allena.

Powiedział pan, że całe życie ucieka „od gównianej sławy, od beznadziejnych wywiadów, od kretyńskiej pracy”. To po kolei, czym jest gówniana sława?

Dzisiejsze czasy sprzyjają wypinaniu się na rozmaitych ściankach i portalach, za stary na to jestem. Poza tym nie widzę w tym nic fascynującego. Pochodzę ze szkoły, która mówi, że aktor bez tajemnicy staje się produktem. Jak jest się wszędzie, to nigdzie tak naprawdę się nie jest. Nie widzę nic kuszącego w byciu dostępnym dla wszystkich, w otwieraniu swojego domu i sypialni dla kamer. Cieszę się, że nie ścigają mnie paparazzi, że nie stałem się celebrytą w złym tego słowa znaczeniu.

Beznadziejne wywiady – czyli jakie?

Nieprzygotowany dziennikarz, myli fakty, zadaje oczywiste pytania, które słyszałem już setki razy.

A kretyńska praca?

Gdy nie wierzy się w jej sens i sukces. Czasami aktor jest zmuszony etatem albo życiem do wykonywania kretyńskiej pracy – przynosi ona jakieś zyski materialne i zerową satysfakcję. Zdarzyło mi się kilka razy ze względu na zawodowe zobowiązania wziąć udział w marnych przedstawieniach, z których chciałem uciec już po pierwszej próbie. Bardzo dużo zależy od tego, co robię i z kim to robię. Wchodzę w projekty, gdy czytam ciekawy scenariusz, obsada dobrze rokuje, do tego reżyser jest świetny. Oczywiście, zawsze jest ryzyko, że coś może się nie udać. Ale gdy jest marny scenariusz, marna obsada i marny reżyser, to musi się to skończyć klapą.

„Jeśli młody aktor, zarabiając w serialu, nie ma kontaktu z teatrem, staje się zawodowo nikim” – to również pana słowa. Jaką wartość wnosi teatr?

Każdą. Teatr to miejsce, w którym aktor uczy się zawodu, warsztatu. W teatrze można poznać swoje możliwości, bariery, przekraczać je. Czasami dwugodzinny spektakl poprzedzony jest wielomiesięcznymi próbami, w których wyniku można stworzyć postać, zaskoczyć nie tylko widzów, ale też samego siebie. Poza tym teatr uczy posługiwać się językiem klasyki w sposób zrozumiały dla współczesnego widza, a to wyzwanie. Zachowując maksimum prawdy, trzeba nauczyć się mówić inaczej, głośniej, tak by być zrozumianym, słyszanym. Jak to mówił Gustaw Holoubek: „To jest sztuka, czyli coś sztucznego”, co musi wyglądać jak prawda. Aby ją osiągnąć, trzeba mieć zaplecze w warsztacie. Bardzo lubię i cenię sobie pracę w teatrze. Szczególnie dla młodych aktorów ważne jest, by mieli różnorodne doświadczenia, by nie osiedli, grając jedną, płytko rozpisaną postać w słabym serialu. Na szczęście pojawiły się ostatnio dobre polskie seriale. Wreszcie zaczął się wyścig, kto zrobi lepiej, a nie kto szybciej i taniej.

W spektaklu „Miłość w Saybrook” w Teatrze 6. piętro gra pan Davida, który mówi: „Pewnego dnia my wszyscy musimy się zestarzeć i zbrzydnąć. To jest to przesłanie natury dla ludzi”.

Nie upieram się przy tym, że wszyscy muszą zbrzydnąć, poza tym to prawda. Z Davidem utożsamiam się tylko do pewnego stopnia, on nie jest zbyt rozgarnięty, uważa, że życie jest karą i brzemieniem. Ja myślę, że czasami takie bywa, ale ma też inne odcienie. Ale to, co nas łączy, to pasja do golfa.

Wyczytałem, że pana handicap wynosi 12,4 – to dobrze?

Całkiem dobrze jak na amatora.

Czym jest handicap?

Najprościej mówiąc, to są fory. Handicap to obliczalny potencjał gry danego zawodnika. 12 znaczy, że idąc z graczem o handicapie 0, mogę zagrać 12 uderzeń więcej, by zremisować. Najlepsi gracze mają handicap zerowy, mistrzowie nawet minusowy. Każde pole golfowe rozpisane jest na określoną liczbę uderzeń, zazwyczaj między 69 a 72. Jeżeli gracz osiągnie ten wynik, jego handicap wynosi zero. Głównie chodzi o to, by pokonać pole jak najmniejszą liczbą uderzeń.

Powiedział pan kiedyś, że najważniejsze 20 centymetrów w golfie jest między uszami.

Cała gra odbywa się w głowie, każde uderzenie, a wcześniej wizualizacja uderzenia, skrupulatnie planowane. Ze wszystkich sportów, które uprawiałem, golf okazał się najtrudniejszy, zarówno technicznie, jak i mentalnie. Niczego nie można tutaj nadrobić siłą, ambicją, wybieganiem. Gra wymaga precyzji i milionów powtórzeń na treningu.

To frustruje czy wprowadza w stan medytacyjny?

Bywa, że frustruje. Czasami cały dzień nic nie wychodzi, chociaż tydzień wcześniej szło całkiem nieźle. Zawodowcy potrafią sobie z tym poradzić, ja nie. Nie korzystam z golfa w celach medytacyjnych, spokój – jeśli się przydarza – jest pożądanym skutkiem ubocznym. To, co mnie pociąga w tej grze, to maksymalne skupienie przeplatane maksymalnym wyluzowaniem, te dwa stany muszą się uzupełniać. W etykę golfa wpisana jest współpraca, wspólnie szuka się zgubionych piłek, chwali się dobre uderzenia partnera, bo nie przeciwnika, i przemilcza uderzenia nieudane. Mówi się, że to gra dżentelmeńska, chociaż nie wiem, skąd się wzięło ponad 160 milionów dżentelmenów, bo tyle osób gra na całym świecie.

W młodości grał pan w koszykówkę w reprezentacji Polski. W wyniku kontuzji kolana musiał pan zrezygnować. Jak pan to przeżył?

W trakcie meczu coś mi strzeliło w kolanie, od razu poczułem, że to koniec. W tamtych czasach operacje były ryzykowne. Świetny chirurg sportowy Jerzy Moskwa podjął się wykonania zabiegu, pomógł, ale do koszykówki już nie wróciłem.

I nie żałował pan?

Do dzisiaj żałuję, że nie sprawdziłem się w koszykówce seniorów. Wielu fantastycznych juniorów przepadło, może podzieliłbym ich los, a może znalazł się w garstce tych, którzy odnieśli sukces? Szkoda, że nie było mi dane tego sprawdzić.

Dlaczego wybrał pan aktorstwo?

To proste. Jan Kobuszewski, brat mojej mamy, jest aktorem. Bardzo często chodziłem do teatru, uwielbiałem to. Oglądałem telewizję, podpatrując Janka. To była klasa maturalna, wiedziałem już, że z takim kolanem nie pójdę na AWF, postanowiłem spróbować do szkoły teatralnej. Nigdzie indziej nie składałem papierów. Ku swojemu zdziwieniu dostałem się.

W filmie „CK Dezerterzy” ostatnie padające słowa należą do granej przez pana postaci: „Chciałem tylko sprawdzić, czy umiem grać poważne role”. Sprawdził pan?

Zagrałem wiele poważnych ról. Nie chciałem być kojarzony wyłącznie z komedią czy farsą. Odszedłem z teatru Kwadrat do teatru Ateneum i udało mi się grać poważne role, ale także Papkina w „Zemście” w reżyserii Gustawa Holoubka. Uwielbiałem tę rolę.

Łatwiej widzów wzruszyć czy rozbawić?

Szlachetnie, a nie poniżej gustów, to jednak łatwiej wzruszyć. Trzeba mieć dużo wewnętrznej dyscypliny i taktu, by rozbawić, nie przekraczając granicy dobrego smaku, by nie udawać śmieszniejszego od samego siebie. A najlepiej komedię grać na poważnie. Wtedy naprawdę jest śmiesznie. Adolf Dymsza, widząc na scenie wygłupasy, mawiał: „Komiczne, ale nie śmieszne”.

Długo się pan uczył gry na trąbce do roli Stypy w filmie „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”?

Bardzo długo uczyłem się udawać, że gram. To zresztą było niezwykłe wyzwanie i wielka frajda. Każdy grany utwór miałem przesłuchany po kilkaset razy. Siedziałem w big-bandzie obok zawodowych trębaczy, w tym samym czasie braliśmy oddech, zakładaliśmy tłumik, przekładaliśmy nuty. Wydawało mi się, że gram naprawdę.

Zagrał pan też w filmie „Pokot” Agnieszki Holland, który powstał na podstawie świetnej książki Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Film wejdzie do kin dopiero za kilka miesięcy. Kogo pan zagrał?

Niezwykła książka i scenariusz, pomieszanie thrillera z baśnią, wszystko osadzone w twardych realiach Kotliny Kłodzkiej. W filmie rzeczywistość jest ulotna, eteryczna, a z drugiej strony bardzo namacalna, brutalna. Do tego niezwykła praca z Agnieszką, mądrą i piękną osobą, która potrafi wydobyć z aktora to, czego chce, otwarta na dobre propozycje, wrażliwa na niuanse i fantastycznie zorganizowana. Postać, którą gram, nazywa się Matoga, towarzyszy głównej bohaterce, gdy ta odkrywa kolejne zbrodnie. Matoga to tajemnicza postać. Na zewnątrz jest ponury i zupełnie nieprzystępny, a w środku ciepły, wrażliwy, czyli podobny do mnie.

W życiu jest pan ponurakiem?

Niestety. Raczej jestem milczący, wycofany, mam naturę samotnika. Nie lubię bywać i brylować.

Poza rolami aktorskimi użyczył pan głosu Mufasie z „Króla lwa”, Gandalfowi z „Władcy pierścieni”. Poza tym nagrał pan audiobooki, np. „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa. Pamięta pan wszystkie stworzone przez siebie kreacje?

A skąd. Jakiś czas temu siedziałem w fotelu i włączyłem telewizor, leciał jakiś polski film. Średnio mi się podobał. Nagle zobaczyłem siebie, ofiarnie i ozdobnie występującego. Zadziwiło mnie to trochę. A w ogóle to kiedyś grało się znacznie więcej i ciekawiej. Telewizja była różnorodna. Zaczynałem w 1973 roku, w telewizji funkcjonował teatr dla młodzieży, dzieci, Teatr Telewizji, „Kobra”, była rozrywka kabaretowa, rewiowa, do tego Kabaret Starszych Panów, programy edukacyjne, poetyckie, eksperymentalne, znakomite seriale – ogromne spektrum możliwości. Fantastyczna szkoła aktorska, możliwość współpracy z doświadczonymi aktorami, reżyserami, scenografami, kompozytorami. Telewizja się skrzyła i mieniła. Obecnie opłaca się to, co proste w wykonaniu, co szybciej i wygodniej zrobić. W polskiej telewizji króluje to, co w amerykańskiej pojawiło się kilkadziesiąt lat temu, gotowanie, użerające się głowy polityków i konkursy nie dla tych, którzy mają wiedzę. Zmęczony jestem telewizją, brakiem wyboru, wolę swoje Mazury. Tam mam dom, las i spokój.

I zbieranie śmieci – to z poczucia obowiązku?

Gdy idę przez las i czuję się jak na śmietniku, to tracę przyjemność ze spaceru. Zacząłem nosić ze sobą worki i zbierać, co ludzie wyrzucają. Prawie z każdej wyprawy przynoszę jeden czy dwa worki, chociaż ostatnio śmieci jest coraz mniej.

I faktycznie ma pan kij do zbierania śmieci od pani Krystyny Jandy?

Tak. Gdy dowiedziała się, że zbieram śmieci po lesie – a ona ma taką samą pasję – sprezentowała mi jeden z dwóch specjalnych kijów, które posiadała. Wie pan, to zbieranie śmieci to taki mój mały patriotyzm. Mały, ale cholernie wymierny.

I właśnie z poczucia patriotyzmu wybrał się pan na manifestację Komitetu Obrony Demokracji?

Uważam, że demokracji należy bronić przed politykami każdej opcji. Politycy, gdy starają się o władzę, są głosicielami demokracji. W momencie gdy ją zdobywają, demokracja zaczyna ich uwierać. Dzielenie ludzi na lepszych i gorszych, sortowanie ich, nigdy nie przyniosło nic dobrego. W Polsce jest miejsce dla ludzi różnych opcji politycznych, wyznań, poglądów. Przynajmniej chwilowo.

A w Boga podobno pan wierzy, bo człowiek nie jest w stanie wymyślić czegoś, czego nie ma.

Mając 12, lat po raz pierwszy zapoznałem się z podstawami chemii, tablicą Mendelejewa. Każdy z pierwiastków miał swój ciężar właściwy. Pojawiło się we mnie pytanie, czy możliwe jest, by istniał pierwiastek o takim ciężarze właściwym, że powiedzmy, przedmiot wielkości piłeczki pingpongowej byłby cięższy od kuli ziemskiej. Odrzuciłem te rozważania jako nierealne. 15 lat później w legendarnej audycji telewizyjnej „Sonda” usłyszałem o czarnych dziurach, przy których następuje tak intensywne zagęszczenie materii, że przedmiot wielkości – tu prowadzący pokazał  pudełko od zapałek – przekracza ciężar kuli ziemskiej. Włosy stanęły mi dęba. Kiedyś niemożliwa rzecz okazała się realna. To był dla mnie pogański, ale zawsze, dowód na istnienie Boga. Niezwykłe zdziwienie.

Zdziwienie – to przez pana powtarzany warunek udanego małżeństwa. A w tym roku obchodził pan 40. rocznicę ślubu.

W kwietniu. Żeby po 40 latach wciąż się dziwić, czyli unikać rutyny, trzeba zachować otwartość, ale też sporo się napracować. Równie często powtarzam, że małżeństwo to nieustanna praca, nie ma świąt, dni wolnych, urlopu. Ostatnio zapytałem żonę, czy mogę usiąść do stołu wigilijnego w piżamie. Żona kazała mi się elegancko ubrać, kategorycznie kazała. Przecież będą goście. To miłe, że po 40 latach żona wciąż traktuje mnie poważnie.

 

Wiktor Zborowski (ur. 10 stycznia 1951 r. w Warszawie) – aktor teatralny, filmowy, radiowy i dubbingowy. 21 maja odbędzie się premiera spektaklu „Miłość w Saybrook”, w którym zagra jedną z głównych ról.

Tekst pochodzi ze "Zwierciadła" 6/2016.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze