wtorek

Dzwoni attache kulturalny ambasady węgierskiej, pyta czy poprowadze spotkanie z tlumaczka Maraia, w węgierskim Instytucie Kultury. Właśnie czytam niedawno wydany trzeci tom jego dziennikow. Godze sie bez wahania.

Moje udreczajace sny o niemożności.Gdzies poza miastem – wszystkie autobusy, ktore staja na przystanku, zapchane, nie moge wsiaśc, mam mase bagazy, gubie je, tlucze mi sie komorka, rozpada sie na częsci, i tak w kolko… Budze sie, jawa nie zdaje sie lepsza.

Do Czytelnika, miło bo w sąsiedniej księgarni, na witrynie dwie moje książki. Daję „Splot słoneczny” Agacie Passent, głupio mi trochę, bo to jakby z sugestią, by mnie zaprosiła do programu. Nie mam już tego uczucia, gdy daję książkę Elizie Michalik i Januszowi Rudnickiemu. To jest dopiero człowiecza osobliwość, ten Janusz.

W Lidlu matka z upośledzonym dzieckiem, ale tak szpetnie upośledzonym, zachowującym się brzydko i potwornie. Przypałętała się do tej nieszczęsnej matki z nieszczęsnym dzieckiem jakaś obłąkana, z bełkotliwym gadaniem, zaczepianiem, jakby obłęd przyciągał obłęd. Pomyślałem, co ja się przejmuję swoimi nieszczęściami, to jest dopiero nieszczęście.

Waham się, czy jechać na galę Zwierciadła do muzeum Polin, z godzinnym opóźnieniem, bo nie mam do 19 samochodu. Czy mam siłę na tyle spotkań z ludźmi? Dzieci u sąsiadek skaczą na trampolinie, ich radosny zgiełk, to skrzydła wysoko w powietrzu.

PODYSKUTUJ: