wtorek

Krysia ze Szwajcarii przypadkiem zadzwoniła i wcześnie mnie obudziła, wcześnie, jak na mnie.

Ktoś pyta jak się czuję. – Mniej więcej i mimo wszystko – odpisuję. Słońce za oknem.

W Czytelniku. Połączone stoliki i ludno, siadam przy osobnym z młodą doktorantką z Poznania. Pisze książkę o poetkach polskich, pyta o moją mamę.

Tego dnia w restauracji tłum znanych polityków. Uciekli na chwilę ze sceny sejmu na obiad. Ciekawe, że niemal w 100% to politycy partii opozycyjnych, ciekawe, gdzie jadają prawicowi. Już nawet restauracje są osobne.

Kiedy wracałem zatłoczonym autobusem, jakiś trzydziestolatek ustąpił mi miejsca, kazałem mu siadać na powrót. Dobrze, że to nie była dziewczyna.

Znowu wydawało mi się, że nie dam rady. A dałem. Skończyłem felieton do Przeglądu. Teraz tylko pieszczoty.

Kończę czytać dzienniki Goncourtów. Czytam je po raz drugi, ale z rzadka coś pamiętam. To wątpliwy przywilej słabej pamięci. Edmund ma 61 lat, a jaki jest stary, bo czuje się stary. Ja w wieku 61 czułem się młody. A może tylko tak mi się zdaje. Niezwykłe w tych dziennikach, że jest się za pan brat, w domach na obiadach z Flaubertem, Zolą, Turgieniewem, zachodzimy z Edmundem do pracowni Degasa. Ich rozmowy tak dokładnie i lekko przytaczane. No i ten styl, ironia. Genialny opis wojny roku 70, oblężenia Paryża, komuny.Część tego dziennika, który w ostatecznej postaci liczy sobie dziesiątki tomów, Edmund drukował za swojego życia, co wzburzyło Paryż, bo w swoich sądach nie miał litości.

PODYSKUTUJ: