Ma talent, tak zwane warunki i nosa do ról. Zawojował serca widzów, zdobywa nagrody i nowe propozycje. Ale nie gwiazdorzy, nie pławi się w sukcesie, nie udziela wywiadów na lewo i prawo. Na rozmowę ze mną umawia się w kawiarence na uboczu, tuż po projekcji filmu „Jack Strong”, w którym gra pułkownika Kuklińskiego, kolejną mocną postać. Już na wstępie zaznacza: „Moja rola polega na graniu, nie na moralizowaniu”.
Świetnie panu w mundurze!
Mam nadzieję, że nie tylko w mundurze, ale i w roli.
Rola jest jakby dla pana stworzona. Nawet przyszło mi na myśl, że jest spełnieniem pana chłopięcych marzeń o byciu żołnierzem, przed którym salutują.
Żeby mi salutowano, to raczej nie marzyłem. Bardziej chciałem zostać strażakiem, który ratuje ludzi.
Wiarygodne zagranie jakiejś postaci wymaga zrozumienia motywów jej postępowania. Udało się panu zrozumieć pułkownika Kuklińskiego? W końcu to szpieg, przez jednych uznawany za zdrajcę, przez innych za bohatera.
Każdy aktor chce zrozumieć graną przez siebie postać. Najtrudniejsze w przypadku roli pułkownika Kuklińskiego, którego wszyscy dosyć łatwo oceniają, było dla mnie nie myśleć, co on dla kogo znaczy, odciąć się od wszelkich osądów i po prostu skupić na człowieku. Mnie chodziło przede wszystkim o to, żeby zrozumieć, dlaczego on to robi, dlaczego decyduje się na przeciwstawienie tak potężnej sile, jaką był komunistyczny system.
I już pan zrozumiał dlaczego?
Nie wiem nawet, czy chcę to nazywać, bo w mojej pracy nie chodzi o to, żebym opowiadał o roli, tylko grał. To ludzie wychodzący z kina powinni się wypowiadać, co myślą na ten temat.
A co pan myśli?
To, co ja myślę, nie jest takie ważne. Ważne, że powstał film, który inspiruje ludzi do refleksji nad naszymi wyborami, naszą historią. Powtórzę raz jeszcze: aktor najlepiej opowiada o roli poprzez to, jak gra. W ten sposób zresztą też trochę mówi o sobie. Moje zadanie polega na oddaniu całego siebie pracy, a nie na moralizowaniu.
Ale ja nie pytam o oceny, tyko o interpretacje. To postać tragiczna jak z greckiej tragedii. Co według pana okazało się dla pułkownika Kuklińskiego najtrudniejsze?
Samotność. Nikt nie wiedział, co on przeżywa, wszyscy mieli go za kogoś innego, nie znajdował oparcia ani w żonie, ani w synach. Amerykański agent, który go prowadził, powiedział: „Będziesz z tym żył sam do końca życia”. I on rzeczywiście został z tym sam. Mało tego – on nie był do końca profesjonalnym szpiegiem, wręcz nie potrafił tego robić, popełniał błędy. I kiedy w pewnym momencie wszystko zmierzało do ściany, chciał się przyznać i ponieść tego konsekwencje.
Film wywoła wielką dyskusję i podzieli Polaków.
Mam jednak nadzieję, że ludzie pójdą do kina, żeby obejrzeć niesamowitą historię, której by nie wymyślił żaden scenarzysta. Trzeba pamiętać, że film jest tylko inspirowany życiem pułkownika Kuklińskiego, a nie historią opowiedzianą jeden do jednego. Opiera się jednak na autentycznych dokumentach, relacjach świadków. W naszym kraju bardzo łatwo oceniamy innych, opowiadamy się po jednej czy po drugiej stronie, do czego zagrzewają nas media. A ja sobie myślę, że każdy powinien robić to, co umie najlepiej, i widzieć w drugiej osobie po prostu człowieka.
Nie obawia się pan, że film będzie wykorzystywany politycznie?
Nie interesuje mnie to. Na szczęście tu, gdzie mieszkamy, czyli na Ochocie, polityka nie zdominowała życia. Mamy wielu znajomych i przyjaciół o innych poglądach, którym inaczej układa się życie, i choć czasem się spieramy, to jednak nigdy się nie zacietrzewiamy. Mnie ciężko na ten temat dyskutować. Dałem tej postaci wszystko. Myślę, że to, co się naprawdę wydarzyło w życiu pułkownika, to się wydarzyło, natomiast ludzie nadają temu różne znaczenia, różnie oceniają. Jedni będą uważać jego czyn za coś karygodnego, inni za coś wielkiego. Jedni będą mówić, że brał za to pieniądze, a inni, że nie brał.
No chyba nie brał…
A skąd pani to wie?
Tak wynika z filmu.
Kiedy ktoś stwierdza, że pułkownik brał pieniądze, też pytam ich tak jak panią: „A skąd wiesz?”. Odpowiadają: „Bo tak się mówi”.
A gdyby brał, toby to coś zmieniło w ocenie jego czynu?
Pewnie tak. Ale z drugiej strony – Amerykanie bardzo dużo mu zawdzięczają, wyrażają się o nim z wielkim szacunkiem, twierdzą, że to on uchronił świat przed wybuchem trzeciej wojny światowej. Rozmawiałem z jego agentem Davidem Fordenem (zagrał go Patrick Wilson), który opiekował się pułkownikiem Kuklińskim w Polsce, a potem, kiedy pułkownik zamieszkał już w Stanach, zaprzyjaźnił się z nim. Myślę, że to dość niecodzienna sytuacja, że agent po zakończonej akcji przyjaźni się z agentem z innego kraju i ta przyjaźń trwa lata.
W filmie jest wiele scen, które zostaną uznane za nieprawdopodobne. Na przykład ta, w której pułkownik przyznaje się w sztabie WP: „Tak, to ja jestem szpiegiem”. Nikt jednak go nie słucha.
Ale świadkowie mówią, że tak było. Możemy w to wierzyć albo nie. Proszę sobie wyobrazić taki obrazek: USA, przełom 1999/2000. Polska jest wreszcie wolna, należy do NATO. Pułkownik Kukliński stoi nad oceanem, patrzy w dal, pali papierosa i płacze. To wszystko opowiada mi człowiek, który był wtedy z nim. Prawda to czy nie? Dlaczego pułkownik płacze, przecież jest w Stanach, powinien być szczęśliwy? Podszedłem do tej roli jako do niebywałej, nieprawdo-
podobnej, tragicznej historii człowieka.
Taka rola zmienia aktora?
Myślę, że w każdej pracy bywają sytuacje, w których ludźmi targają tak wielkie emocje, że nic już potem nie jest takie samo, jak było wcześniej. Jako aktor mam stężoną dawkę mocnych emocji. No pewnie, że zostawia to w człowieku jakiś ślad, że czasami pękają naczynia krwionośne. Ale nie uważam tego za powód do szczęścia ani do użalania się nad sobą. Owszem, ta praca mnie kosztuje, ale nie wykonuję jej za karę, ciągle mnie fascynuje. Na końcowy efekt pracuje jednak mnóstwo ludzi, to gra drużynowa, ja jestem tylko elementem większej całości, co często powtarzam, bo to dla mnie jakoś niezwykle ważne. Tak się składa, że spotykam zdolnych, utalentowanych, ciekawych ludzi. Staram się od każdego z nich coś wziąć, otworzyć się na to, co mają do zaproponowania, ale też dać z siebie wszystko. W pracy szukam prostoty, nie mylić z łatwizną.
Mówi się o panu „na wieki wieków amant”. Opinia najprzystojniejszego polskiego aktora to obciążenie?
Nie zwracam uwagi na takie opinie. Jak ktoś chce grać „po wyglądzie”, to niech gra. W ogóle ciężko mi o sobie mówić, tym bardziej siebie oglądać. Za każdym razem, kiedy idę na film, w którym gram, zakładam kaptur i patrzę na ekran jednym okiem.
Dlaczego aż tak?
No bo strasznie się wstydzę. Byłem dosyć nieśmiałym człowiekiem i chyba nadal jestem. W sumie to nie chcę tej nieśmiałości w sobie zwalczać.
„Jacka Stronga” też pan oglądał jednym okiem?
Trochę tak. Ale muszę przyznać, że choć znam historię, oglądając ten film, miałem ciarki. Pomyślałem, że warto było oddać się tej roli. Wstyd bierze się z niepewności tego, co zobaczę, bo przecież moja robota dawno jest skończona, emocjonalnie jestem gdzie indziej, a tu trzeba jeszcze raz wszystko rozdrapywać. W sumie przeżywa się tę samą historię trzy razy – przy czytaniu scenariusza, podczas grania i na końcu, w czasie oglądania filmu. Chyba to oglądanie jest najtrudniejsze. Za każdym razem są to przeżycia ekstremalnie sprzeczne: radość połączona z przerażeniem, niemożność patrzenia na siebie z ciekawością, jak wyszło. Ale lubię ten rodzaj emocji, jakie daje mi praca. Prywatnie jestem spokojnym, spolegliwym człowiekiem, natomiast tu mogę pokrzyczeć, pozałatwiać parę swoich kompleksów.
Ma pan jakiś sposób na odreagowanie po pracy?
Kiedyś wydawało mi się, że takim sposobem jest piłka nożna, że po męczącej grze bierze się prysznic i zmywa emocje. Ale złapałem się na tym, że czasem te emocje przenosi się na boisko, co może źle się skończyć dla kogoś albo dla samego siebie. Zmęczenie fizyczne na pewno pomaga w zresetowaniu się, bo w czasie wysiłku fizycznego człowiek koncentruje się na tym, żeby dotrwać do końca biegu, dopłynąć albo dojechać. Z racji tego, że jestem zamieszany w propagowanie triatlonu w Polsce, muszę ćwiczyć, co jest niezwykle oczyszczające. Ale najbardziej relaksuje mnie proste, codzienne życie. Kiedy rano budzą mnie uśmiechnięte dzieci, dostaję strzał energii.
Co jeszcze pana cieszy?
Spotkania z przyjaciółmi i kolegami tutaj, na Ochocie, wspólne bieganie, wyjście na spacer z psami, posiedzenie przy piwie, oglądanie meczów piłki nożnej, jasne, że najfajniej, gdy Polska wygrywa, ale teraz to się raczej nie zdarza. Codzienne proste życie jest najfajniejsze. Nie chcę się mądrzyć, bo nie jestem idealny, zdarza mi się krzyknąć, czasami nie wiem, co zrobić, co powiedzieć, i to zarówno w życiu, jak i w pracy. Stałem na przykład na scenie podczas prób do „Nastasji Filipowny” na motywach „Idioty” Dostojewskiego w teatrze Ateneum i nie wiedziałem, jak zagrać. Jak ugryźć tę scenę. Ale po chwili przyszło objawienie – przecież nie zawsze muszę wszystko wiedzieć, a czasami błądzenie czy poszukiwanie drogi jest bardzo twórcze i daje początek pięknym rzeczom. Po to są próby, rozmowy z reżyserem, kolegami aktorami. Daję sobie margines na popełnianie błędów.
Popularność i nagrody nie przewróciły panu w głowie.
Nie wywołuje pan skandali, nie chodzi po nocnych klubach.
Ale chodzenie po klubach to nic złego. Zawsze byłem dość refleksyjny, choć jestem też towarzyski, lubię opowiadać kawały. No ale tyle o sobie wystarczy...
W tym zawodzie łatwo pobłądzić, a pan nie błądzi.
Oczywiście, że błądzę. Bardzo łatwo przesadzić, wypić o jeden kieliszek za dużo. Ale to tylko uczy pokory.
Czemu lub komu zawdzięcza pan to, że nie dał się zwariować?
Nie wiem. Po drodze dużo się wydarzyło. Z jednej strony pierwsza główna rola u Wojtka Nowaka w „Krugerandach”, fantastyczne doświadczenie zarówno aktorskie, jak i ludzkie, bo pracowałem z niezwykłymi osobami, a także wielkie nadzieje związane z tym filmem, który nie odniósł jednak sukcesu. Kariera nie ruszyła więc z kopyta, trzeba było skupić się na robocie w teatrze. Nie było łatwo. Ale nie opuszczała mnie wiara, że kiedyś karta się odwróci, że teraz jest źle może po to, aby za chwilę mogło być dobrze. Myślę, że pomogło mi to, że spotkałem mądrych, fajnych ludzi, od których dużo się nauczyłem. No i rodzina. Bo jak się rodzą dzieci, to człowiek dojrzewa w zawrotnym tempie. Nie da się, idąc do pracy, przejść obojętnie obok małych dzieci, tak jak nie da się wrócić z ciężkiej pracy i ich nie zauważyć.
Wychowywał się pan na wsi razem z trzema braćmi w zupełnie innych czasach.
Czasy były rzeczywiście inne, cały dzień spędzało się na podwórku, trzeba było mówić „dzień dobry”, „dziękuję”, a jak się narozrabiało, to trzeba było przeprosić, naprawić szkody. Byliśmy wychowywani dosyć twardą ręką taty i miękką ścierką mamy. Ale patrzę na dzieciństwo jako na czas, kiedy wszystko znajdowało się na właściwym miejscu. Teraz jako ojciec rozumiem mojego tatę. Chciałbym wychowywać Staśka tak, jak on wychował mnie. Z domu wyniosłem to, że nie ma większej wartości niż człowiek. Może dlatego teraz tak bardzo liczy się dla mnie jakość relacji.
Jest pan obiektem westchnień wielu kobiet…
…mężczyzn też, mam nadzieję (śmiech). Staram się tym nie zajmować. Wydaje mi się, że jestem mało interesujący.
Proszę nie kokietować!
Nie kokietuję, naprawdę tak myślę. Cokolwiek bym zrobił, pojawia się myśl: „Eee, daj spokój, może to fajne, ale bez przesady”. Nie umiem też przyjmować komplementów.
Skąd ten wewnętrzny krytyk?
Nie wiem, komu to zawdzięczać albo kogo za to winić, ale od dziecka mam problem z wiarą w siebie, jakoś nie jestem przekonany, że coś może mi się udać.
A pozwala sobie pan na łzy?
Zdarza mi się płakać, zazwyczaj podczas oglądania filmów dla dzieci. Płakałem na przykład na filmie „Odlot”, który opowiada między innymi wzruszającą historię pary, całego ich życia, od zakochania, poprzez piękną starość, aż po śmierć. Ja na takich filmach wymiękam. Ale zdarza mi się też płakać z radości.
Marcin Dorociński, aktor filmowy i teatralny (wcześniej związany z Teatrem Dramatycznym, od 2011 roku z teatrem Ateneum). Ukończył warszawską Akademię Teatralną. Zagrał wiele dobrze przyjętych ról filmowych, m.in.: w „Boisku bezdomnych”, „Rewersie”, „Róży”, „Lęku wysokości”, „Obławie”, „Drogówce” oraz „Miłości”. Laureat Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego za rolę w filmie „Pitbull” oraz nagród na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, a także zwycięzca Paszportu Polityki. Tata Stasia i Janinki.