Wokalista, pianista, skrzypek, gitarzysta, kompozytor i poeta. „Mój muzyczny język zawiera śląski moduł, barokowe cząstki, szczyptę Bartóka, trochę polskich gór i tę czarną jazzową nutę” – mówi Staszek Sojka. Ostatnio wcielił się w postać policjanta w filmie Doroty Kędzierzawskiej „Jutro będzie lepiej”. Człowiek renesansu? Owszem.
WISŁA MAŁA
szystkie wakacje w pierwszych szkolnych latach spędzałem u dziadków. W Wiśle Małej lub w sąsiedniej Studzionce. Nie zapomnę dnia, gdy pojechałem starą damką po mleko i wpakowałem się w pełen pokrzyw rów, a że byłem tylko w slipkach, wylądowałem w domu cały poparzony i z gorączką. Ciocia Zofia obłożyła mnie wtedy gazą nasączoną wodą pozostałą po zsiadłym mleku. Pomogło. Po kilku godzinach nie pamiętałem już o bąblach.
Na wsi było odbieranie jajek nioskom, dojenie krów, robienie masła w drewnianej maselnicy. Tu poznałem również cały proces żniw. Koszenie zboża, wiązanie zwitkami słomy, stawianie snopków, zwożenie ich furmanką do stodoły, a potem młócenie. Ja byłem od podawania snopków, a pracowali wszyscy, pokrzepieni leniwymi albo jajecznicą, kanapkami z kiełbasą kminkową i musztardą, kluskami okraszonymi boczkiem. W niedzielę za to zawsze był pełen obiad. Kaczka, kura albo pieczeń w brytfannie. Pamiętam też nastrój soboty. Prace kończyły się wtedy już w południe i następowało sprzątanie podwórka po zwierzątkach. Potem można było spokojnie założyć lakierki.
Panował porządek. Ciekawiło mnie zawsze, dlaczego w domu i w obejściu jest tak czyściutko, dostatnio, a na zewnątrz dom ma odrapany tynk. Kiedyś wreszcie wyjaśnił mi to ojciec. Brało się to stąd, że jeśli rolnik w PRL-u otynkował sobie dom i jeszcze, nie daj Boże, go pomalował, od razu miał na głowie gangsterów, czyli urzędników skarbowych. Stosowali tzw. domiar uznaniowy, który działał jak bolszewicka samowolka. Ludzie woleli więc w tamtych czasach zachowywać pozory urównionej bidki. Mój ukochany dziadek Józef Janko, uroczy człowiek, tata mamy, był gospodarzem dziewięciohektarowego gospodarstwa. Zawsze w niedzielę ubierał się w swój garnitur z kamizelką i zegarkiem na łańcuszku, w którym prezentował się niezwykle elegancko. Był organistą samoukiem i grał na organach w tutejszym przepięknym, drewnianym, zabytkowym kościółku. A ja? Siadywałem obok niego na ławeczce i śpiewałem.
STUDZIONKA
Odwiedzałem zarówno mamę mojej mamy, czyli babcię Marię, jak i babcię Annę, mamę taty. Była też charyzmatyczna ciocia Zofia, moja najukochańsza. Czułem, że ona jak nikt mnie rozumie. Nienawidziłem chodzić spać, bo kochałem żyć na jawie, a poza tym miałem wrażenie, że znikam wraz ze snem. A ciotka Zofia chodziła spać zawsze jako ostatnia, około północy, i wstawała o piątej. Całe życie spała po pięć godzin na dobę i doskonale rozumiała, że można nie chcieć zasnąć. Niechęć do zasypiania została mi zresztą do dziś. Chcę być, patrzeć, rozmawiać i mam wrażenie, że jeśli zasnę, to już koniec.
Oczywiście to bzdura, ale... Teraz mieszkam na mojej ukochanej Saskiej Kępie, pracuję w nocy, kiedy miasto cichnie, a ja... słyszę! Czuję każde brum, to, co jest pod ziemią, te kanalizacje, instalacje elektryczne, agregaty. W takim megalopolis jak Warszawa wszystko zasuwa 24 godziny na dobę, kreując dźwięk, który nie jest artykułowalny i nie można przypisać mu wartości muzycznej, ale on jest. I ma potężny wpływ na nasz system nerwowy. Do dużego miasta przyjeżdża się, żeby zawojować świat i się rozpędzić. To dla młodych. Jako człowiek w abrahamowym już wieku mogę robić to, co robię, z każdego miejsca na ziemi. Dlatego powoli żegnam się już z Warszawą. Będę mieszkał tam, gdzie niebo jest czarne, a gwiazdy srebrne. Księżyc świeci i słychać ptaki. Są sarny, sójki i dziki. A wszystko tylko 50 minut od Warszawy.
Jeśli chodzi o Studzionkę, to mimo że jest to wieś wielokulturowa, nigdy nie było tu żadnych antagonizmów. Sąsiedzi wspierali się i bardzo sobie pomagali. Panował kult nieśpiesznego, ale zdyscyplinowanego działania, rzetelności. To jest Śląsk hrabiów von Plessów z leciutkim rysem austriackim. Społeczność się nawzajem monitoruje i nie ma obojętności na zjawiska patologiczne. Każdemu dobrze pracuje błędnik. Mój Śląsk to samowystarczalne, duże gospodarstwa. Moje babcie nie piekły co prawda chleba, bo się go już kupowało, ale mleko, jajka, mięso, warzywa – wszystko było na miejscu.
SZKOŁA
Dziadek Józef staje się coraz ważniejszy dla mojej duszy. Był spiritus movens mojego wykształcenia. To on powiedział kiedyś mojej mamie: „Dziołcha, ucz tego synka”. Posłuchała. Moi rodzice wychodzili z założenia, że dziecko musi być cały czas zajęte. Dlatego przez siedem lat chodziłem równolegle do dwóch szkół; podstawówka pięć, sześć godzin, chwila przerwy i szkoła muzyczna. Jestem szczerze wdzięczny mamie za jej konsekwencję, upór i cierpliwość dla mnie. Zaczynałem od skrzypiec. Najpierw człowiek uczy się trzymać instrument, tu ruszać, tego przypadkiem nie dotknąć. I to trwa codziennie przez parę lat. Potem zaczyna się grać, ale czy to już jest granie? Nie! Rzępolenie Tekli to mało powiedziane. Ja sobie tego w swoim domu nie wyobrażam, a moja mama to wytrzymała.
Żadne z moich rodziców nie miało muzycznego wykształcenia, ale zamiłowanie do muzyki łączyło całą rodzinę. Wszyscy bardzo dużo śpiewaliśmy. Urodziny, chrzciny i inne zloty rodzinne zawsze po południu obowiązkowo kończyły się śpiewaniem. Kuzynki i ciocie przynosiły zeszyty i śpiewniki, prowadząc nasze spotkania. Tata śpiewa do dziś w dwóch chórach: katedralnym u Piotra i Pawła w Gliwicach i chórze ogólnogliwickim. Jeden z moich trzech młodszych braci muzyków dziesięć lat temu założył własny chór mieszany w Sosnowcu.
CENTRUM
Jeździłem na rowerze po całych Gliwicach, sam albo z braćmi, jeśli miałem czas wolny oczywiście. To był okres wielu różnych zajęć, które z reguły lubiłem. Gdy czasami słabła mi wola, pojawiała się matka, która bardzo mądrze, a to perswazją, a to prośbą, a to groźbą, przywoływała mnie do porządku. Kiedy jednak wyczuwała, że ja już naprawdę ćwiczyć nie zamierzam i jeśli natychmiast nie wyjdę na rower, to oszaleję, mówiła: „Idź”. Byłem świetnym rowerzystą i to mnie kiedyś zgubiło. Pod naszym domem była kotłownia i dwa włazy na węgiel przykrywane żeliwnymi klapami. Graliśmy z braćmi w taką głupią grę polegającą na tym, że trzeba było bardzo mocno się rozpędzić i zahamować tuż przed samą ścianą budynku na wprost kotłowni. Tylko raz mi się nie udało. W wyniku zderzenia ze ścianą doznałem bardzo poważnej kontuzji prawej kości piszczelowej. Na dwa lata rower miałem z głowy.
DOM PRZY ULICY ZIEMOWITA
Moi rodzice przenieśli się do Gliwic, jeszcze zanim przyszedłem na świat, bo tata dostał tu robotę. Najpierw zamieszkali w pokoju z kuchnią przy Rybnickiej, ale tata szybko okazał się bardzo cennym fachowcem dla Gliwickiego Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego (roboty wykończeniowe). Pewnie dlatego udało mu się dostać mieszkanie w porządnym ceglanym domu. W środku miasta i do tego w ogrodzie. Było niesamowicie różnorodnie i wielokulturowo, bo mieszkały tu rodziny żydowskie, niemieckie, polskie i rosyjskie. Nasi dozorcy, państwo Pińkowie, byli wilniusami, a pan Klinkhoffer, wybitny inżynier i gawędziarz, zawsze opowiadał fajne historyjki albo dowcipy. Byliśmy chowani z braćmi w drylu niemal wojskowym, ale bez przemocy. Wystarczyło jednak, że ojciec spojrzał, i już wszystko było wiadomo.
Jednak jeśli chodzi o kontakt z moimi koleżankami i kolegami ze szkoły podstawowej, to zaniknął on bardzo szybko. Na dobrą sprawę ten moment, kiedy człowiek zaczyna się zakochiwać lub rozglądać za dziewczynami, przyszedł do mnie dopiero, kiedy zacząłem naukę w Liceum Muzycznym im. Karola Szymanowskiego w Katowicach.
W ostatnich latach liceum przez swojego kumpla Piotra, świetnego pianistę i taternika, trafiłem do schroniska Głodówka. Tam poznałem Zosię Bigos i usłyszałem piękną muzykę góralską. Uczyłem się u źródeł i do dziś w moim artystycznym języku czai się góralska nuta. W Tatrach bywałem już wcześniej, we wsi Brzegi na obozach oazowych. To okres przyswajania sobie Drugiego Soboru Watykańskiego. To był bardzo ważny moment. Miałem 14 lat. Pamiętam, że za pierwszym razem nie chciałem tam pojechać. I znów pojawiła się mama ze swoją mądrą perswazją. W Brzegach poznałem niesamowitych ludzi, którzy parę rzeczy mądrze mi naświetlili, np. to, że chrześcijanin daje świadectwo nie tym, co mówi, tylko tym, co robi. Ponieważ grałem na gitarze i śpiewałem, szybko zostałem animatorem muzycznym.
KATEDRA
Za namową chórmistrza, pana Wacka Różaka ojciec prowadzał mnie do katedralnego chóru. Były to najbardziej niezwykłe doświadczenia moich wczesnych lat muzykowania. Tak się złożyło, że mieszkałem naprzeciwko katedry (przy Ziemowita). Z pokoju dziennego, gdy latem były otwarte drzwi, widać było ołtarz. Słychać było także dzwony. Przez dwa ostatnie lata liceum byłem zastępcą organisty katedry Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Gliwicach.
Śpiewanie w chórze dało mi możliwość poznania muzyki europejskiej, bo myśmy śpiewali Orlanda di Lassa, Palestrina, Gomółkę, Wacława z Szamotuł, całe polskie średniowiecze. Złapałem więc Pana Boga za nogi. Zacząłem w chórze mieszanym od sopranu, a skończyłem na tenorach w dziesiątej klasie. Wtedy zaczął mnie już brać jazz, a chwilę później Jarek Śmietana zatrudnił mnie do zespołu Extra Ball.
Jazz tak mocno mnie kopnął, że przylgnąłem do niego z własnej woli, zacząłem szukać płyt, pojechałem na Jazz Jamboree. Nadal jednak porządnie przygotowywałem się do dyplomu skrzypcowego. Tuż przed egzaminem technicznym mój profesor, pan Borkowski, powiedział: „Ty wiesz, Staszek, Ojstrach to z ciebie raczej nie będzie. Masz zacięcie improwizatora i powinieneś iść na kompozycję”. Mój kochany profesor, który męczył się ze mną tyle lat, stwierdził ostatecznie, że jeśli chcę chlebek z masłem jeść, to lepiej, żebym zabrał się do czegoś, co potencjalnie da mi więcej szans na indywidualny rozwój. Zresztą mnie samemu już było wtedy ciężko sobie wyobrazić, że siedzę na etacie w jakiejś orkiestrze. Taki miałem charakter. Wdzięczny więc jestem profesorowi Borkowskiemu, że mnie tak czujnie zdiagnozował i w odpowiednim momencie przekierował.