1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Artur Rojek: Idę na czołowe

Fot. Rafał Masłow
Fot. Rafał Masłow
Dziś rusza kolejna edycja OFF Festival. Jego pomysłodawca, Artur Rojek, mówi nam po co, skąd się wziął i dokąd zmierza.

Niedługo na OFF do Katowic zjedzie kilkanaście tysięcy widzów i prawie setka artystów. Ilu ludzi będzie liczyć twoja festiwalowa ekipa?

Przez cały rok pracujemy w cztery do ośmiu osób, ale już w momencie rozpoczęcia festiwalu, razem z wolontariuszami, jest nas grubo ponad setka.

Wybacz, ale trochę trudno jest mi sobie wyobrazić ciebie w roli szefa.

Dlaczego?

Nie widzę cię w roli kogoś, kto wydaje polecenia.

Wydaję polecenia. Bywa też, że się wścieknę.

Czyli Artur Rojek – oaza spokoju, człowiek, który by w życiu na nikogo nie podniósł głosu – to mit?

To, że nie jestem specjalnie ekstrawertyczny, nie znaczy, że się we mnie nie gotuje. Introwertycy też potrafią być niezłymi wulkanami.

Długo nic nie mówisz, a potem wybuchasz?

Wybuchy nie są złe, gorzej, jak się to wszystko odkłada. U mnie sporo się odkłada, co mnie często męczy.

Pamiętam pewną historię, którą mi opowiedziałeś. O blokadzie, która cię dopadła, kiedy trenowałeś w dzieciństwie pływanie. Po wygranych mistrzostwach zacząłeś się nagle na treningach dusić. Po tej rozmowie do redakcji „Zwierciadła” przyszło sporo listów.

Myślę, że gdyby wtedy, jak byłem chłopakiem, znalazł się ktokolwiek, kto by mi uświadomił, że wcale nie chodzi o oddychanie... Mieliśmy taką lekarkę, która pokazywała mi, jak oddychać – głęboko, płytko, głęboko, płytko.

Nikt nie widział, co mi tak naprawdę dolega. A ja bardzo chciałem, żeby ktoś zdjął ze mnie tę odpowiedzialność. Potwornie bałem się presji, że zdobyłem mistrzostwo Polski i że teraz będę już musiał wygrywać. Nie potrafiłem tego emocjonalnie wyrazić i zajęło mi to dużo czasu, zanim zacząłem sobie z tym radzić. Pewne rzeczy w tobie po prostu są. Można je co najwyżej dostrzec. Próbować zrozumieć, jakie rządzą tobą mechanizmy.

Ty zrozumiałeś?

Tak, ale to mnie przed niczym nie chroni. Presja nie zniknęła, nadal czuję ciężar odpowiedzialności.

Mówi to człowiek, który wymyślił tak ogromne przedsięwzięcie, jak OFF Festival. To jest dopiero odpowiedzialność.

Mógłbym pewnie drążyć i szukać różnych powodów, dla których się na to zdecydowałem, ale najważniejszy jest ten najprostszy. Muzyka była zawsze dla mnie strasznie ważna. Miałem największą frajdę, kiedy rozmawiałem z ludźmi o jakiejś kapeli, którą odkryłem. To taki odruch, od razu piszę na kartce nazwę, wysyłam SMS-a. Mówię: „Sprawdź, są naprawdę super”. Zawsze też sprawiało mi przyjemność, jak ktoś inny do mnie wysyłał takie sygnały, uwielbiałem się wspólnie nakręcać takimi odkryciami.

Pamiętam, jak miałem ze 12, 13 lat. Na którymś z obozów pływackich zobaczyłem, jak chłopak siedzi w oknie z magnetofonem i słucha Stinga. Sting jeszcze nie kojarzył się z popem, słuchać jego kawałków to wtedy było coś. I ja do dzisiaj pamiętam, jak patrzyłem i zastanawiałem się, kim może być ten koleś. Zgadaliśmy się, okazało się, że to zawodnik z innej grupy, że słucha też The Cure. Napędzałem się podobnymi sytuacjami. Chcę powiedzieć, że od niepamiętnych czasów było mi bliżej do takich tematów niż do czegokolwiek innego. Myslovitz też założyłem, kierując się podobnymi potrzebami, chciałem się upodobnić do zespołów, które wielbiłem.

Mogłeś na tym poprzestać. Na graniu, rozmowach z kumplami o muzyce i słuchaniu płyt. Sporo ryzykowałeś, organizując festiwal, bo promujesz muzykę, która w Polsce praktycznie się nie sprzedaje. Do dziś wszyscy zastanawiają się nad fenomenem tej imprezy.

Bardzo fajnie jest iść na czołowe zderzenie i zobaczyć, co z tego wyniknie. Ja cały czas mam w głowie tamto na basenie, kiedy brakowało mi powietrza. Teraz mam inną strategię. Właśnie jak się czegoś boję, to idę w to, na przekór.

To pomaga?

Mnie tak. W jakiś sposób porządkuje mój świat. Teraz może już tego tak nie nazywam, ale jeszcze dziesięć lat wcześniej myślałem sobie, że działając w ten sposób, że biorąc odpowiedzialność za kolejne rzeczy – uczę się bycia mężczyzną.

Dziesięć lat temu? Wtedy byłeś jeszcze przed ślubem, nie miałeś dziecka.

Ale zacząłem się do tego psychicznie przygotowywać. Miałem 35 lat, jak się urodził Franek. To nie był przypadek, że nie wcześniej, tylko świadoma decyzja.

Ślub też wziąłeś późno. Ile mieliście lat, kiedy się poznaliście ze swoją przyszłą żoną?

Ja miałem 21, moja żona 18.

Wszystko w swoim czasie. Zawsze jesteś taki poukładany?

Gdzie tam. Widziałaś film „Greenberg”? Z komediowym Benem Stillerem, chociaż to raczej dramat niż komedia. Jest tam taki moment, kiedy główny bohater, który podjął w życiu kolejną nieprzemyślaną decyzję, stoi na światłach i widzi za szybą dmuchanego ludzika napędzanego powietrzem. Taki gadżet, kukłę z długimi rękami, którą podmuch powietrza rzuca raz w jedną, raz w drugą stronę. Bardzo symboliczna scena, bo Stiller patrzy na ludzika i rezygnuje ze swojego szalonego pomysłu. Mną też nieźle rzuca, tylko że widzą to tylko ci, którzy muszą żyć ze mną na co dzień.

Nadal mieszkasz w Mysłowicach?

Jestem do Mysłowic przywiązany. Tam się urodziłem i wybudowałem wiele lat temu dom. Nie byłoby mi łatwo po tylu latach spakować manatków i się zwinąć. Ale mieszkam na obrzeżach, przemieszczam się głównie samochodem, mam festiwalowe biuro w Katowicach, nie żyję życiem swojego miasta.

Masz żal o to, że w twoim rodzinnym mieście zrezygnowali z organizowania festiwalu? Że musiałeś się przenieść do Katowic?

To nie jest tak, że teraz mam z Mysłowicami jakieś niemiłe skojarzenia, bo cały czas spotyka mnie tam też wiele dobrego. Chociaż przyznaję, że tamta sytuacja była rzeczywiście nieprzyjemna. Radni Mysłowic byli skonfliktowani z ówczesnym burmistrzem. Chodziłem na sesje rady, mówiłem coś w stylu: „Panowie, to jest kultura, powinniście ją wspierać, nie kłócić się”. Myślałem, że ich pogodzę, ale zobaczyłem, jak silne i niezdrowe potrafią być ambicje polityczne. Cała ta sytuacja była specyficzna, bo rozegrała się w małym mieście, gdzie wszyscy się znaliśmy, często jeszcze z podstawówki. Trzeba dorastać w takich klimatach, żeby je zrozumieć.

Kojarzysz się z lokalnym patriotyzmem, z promowaniem Śląska.

Z Myslovitz udowodniliśmy, że nie trzeba mieszkać i działać w Warszawie, żeby istnieć na rynku. Mój lokalny patriotyzm opiera się przede wszystkim na przekonaniu, że na Śląsku, we wszystkich miejscach, w których działam, jest potencjał. Próbuję przekonać do tego innych.

Mówisz gwarą?

Nie pochodzę z typowej śląskiej rodziny, z tak ortodoksyjnego domu jak niektórzy z moich kolegów, którzy dostawali ochrzan, jak się odezwali przy starszych po polsku. Moja babcia byłą Ślązaczką, ale już mój dziadek przyjechał z Poznania. Z kolei mój ojciec jest z Sosnowca. To miasto obok, ale już Zagłębie, więc kompletnie inna Polska. Przez Ślązaków to nie było dobrze odbierane. Mama, jak się związała z ojcem, to się nasłuchała: „dlaczego wyszłaś za gorola?”.

Umiem mówić gwarą i mam z tego sporo frajdy, ale właściwie jestem taki trochę mieszaniec. U nas na Śląsku są takie ptaki, krzyżówka kanarka i szczygła, mówi się na nie „basztardy”.

Brzmi jak angielski „bastard” [bękart – przyp. red.].

No właśnie.

Pamiętam, w jaki sposób opowiadałeś o swoich dziadkach. Byli dla ciebie wzorcem do naśladowania?

Model mojego życia wyglądał tak, że po rozwodzie rodziców spędzałem więcej czasu z babcią i dziadkiem. Pamiętam, że w okresie szkolnym mieszkałem z nimi od poniedziałku do piątku, a z mamą w weekendy.

Babcia i dziadek starali się po prostu dobrze mną opiekować, dawali mi naprawdę dużo miłości, ale nie czuję, żeby zaszczepili we mnie jakąś konkretną postawę życiową.

Pomijając wyniki w nauce, nie wnikali jakoś szczególnie głęboko w to, jaki jestem. Z czasem stawałem się coraz bardziej zamknięty i myślę, że zarówno im, jak i mamie było coraz trudniej do mnie dotrzeć.

Na pewno byliśmy ze sobą blisko, ale ta bliskość polegała na tym, że spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Siedzieliśmy tuż przy sobie, dziadek często mnie głaskał i obejmował, niby rozmawialiśmy, ale mnie dobrze nie znali. Wychowali grzecznego chłopaka, satysfakcjonowało ich, że miałem świadectwo z czerwonym paskiem. A we mnie buzowało. Nie przeżywałem okresu buntu, jak byłem nastolatkiem, tylko kiedy kończyłem 22, 23 lata. Wtedy zacząłem się buntować i tak się buntuję praktycznie do dzisiaj.

Podchodzisz inaczej do wychowania swojego dziecka?

Staram się budować głębsze relacje, choć z drugiej strony łapię się na tym, że jestem tym, co było w domu, przesiąknięty. Różnica jest na szczęście taka, że ja jestem tego świadomy.

W maju skończyłeś 40 lat. Jakie to ma dla ciebie znaczenie? Czytałam gdzieś, że trzydziestka była dla ciebie trudna.

Jak wszyscy wkoło gadają o kryzysie wieku średniego, zaczynasz się zastanawiać, co będzie z tobą, ale na razie nic nie czuję. Choć rzeczywiście przerabiałem coś podobnego dziesięć lat temu. Chciałem przewrócić swoje życie do góry nogami. Po trzech tygodniach się opamiętałem i chciałem wrócić do tego, co było. I ten okres wracania i stawania na nogi trochę mi zajął.

Jeden przełom w tym roku już masz za sobą. Podobno niechętnie mówisz o rozstaniu z Myslovitz. To dla ciebie nieprzyjemny temat?

Co tu dużo gadać, byliśmy ze sobą 20 lat. Przez ten czas zdarzyło nam się wiele superchwil i wiele konfliktów. Wszyscy się mnie teraz pytają: „No i co teraz? Co teraz będziesz robił?”.

I co odpowiadasz?

Wiesz, to nie było tak, że wpadłem na pomysł, że odchodzę, z dnia na dzień. Że we wtorek sobie coś wymyśliłem, a w środę zrealizowałem. Bardzo długo się do tego przygotowywałem, wiele, wiele lat temu. Odchodziłem z kilkadziesiąt razy. Choć tylko raz, w 1995 roku, to wyartykułowałem. Powiedziałem gitarzyście Wojtkowi Powadze, że mam dosyć, że to rzucam. Ale w taki sposób, że nie wiem, czy do końca wzięli mnie wtedy na poważnie. Od tamtej pory już tego nie mówiłem, tylko myślałem, że to już koniec, po czym na drugi dzień potrafiłem zmienić zdanie.

Nie zapomnę, jak w 2002 roku byliśmy supportem Iggy’ego Popa i jeździliśmy z nim w trasę. Patrzyłem, jak szaleje na koncercie, i dopadła mnie natrętna myśl. Powiedziałem Przemkowi Myszorowi [jeden z członków Myslovitz – przyp. red.], że nie wyobrażam sobie siebie w tym wieku biegającego z zespołem po scenie.

Dlaczego? Bo to wstyd tak biegać?

Nie chodzi mi o poczucie obciachu. Nie wiem, czy jak powiem: „nuda”, to będzie odpowiednie słowo. Rodzina, pojawienie się dziecka powodują, że starasz się wykorzystać czas na maksa i jakoś inaczej zaczynasz myśleć o tym czasie, który ci został. Jak grasz w zespole, to dni dosłownie przelatują ci przez palce. Pamiętam, jak miałem takie przemyślenia, że ja siedzę w samochodzie, jadę na koncert, gram półtorej godziny, potem idę do hotelu, znowu jadę samochodem i znowu spędzam w nim pół dnia. Czułem, że mógłbym ten czas wykorzystać inaczej. Trzeba mieć szczególną miłość do jeżdżenia w trasy, do całego tego okołomuzycznego życia. Przekonanie, że to jest właśnie to. A ja tak nie czułem. Poza tym konflikty i nieporozumienia między niektórymi z nas nie ustępowały.

A co czułeś, kiedy zespół ogłosił, że zastąpi cię Michał Kowalonek z grupy Snowman?

Ja chyba dopiero po tej ostatniej rocznej przerwie zacząłem myśleć realnie, że chciałbym to życie sobie ułożyć inaczej. Dużo i długo o tym myślałem i chociaż wielu rzeczy byłem pewien, to nasze rozstanie bardzo mocno przeżyłem. Trzy tygodnie emocjonalnego hard core’u. Starałem się odcinać od komentarzy, dużo nie czytać i nie słuchać na ten temat, ale niespecjalnie się dało.

Co teraz?

Teraz biorę odpowiedzialność tylko za siebie. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Artur Rojek rocznik 1972, urodzony w Mysłowicach. Wokalista, muzyk i kompozytor. Założył zespół Myslovitz, z którym oficjalnie rozstał się w kwietniu tego roku. Artur jest pomysłodawcą i dyrektorem artystycznym OFF Festivalu, wyróżnionego m.in. prestiżową European Festival Awards 2011. Off Festival rusza 2 sierpnia i potrwa do 5 sierpnia.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze