Podczas gdy wielkie gwiazdy kina starają się nas przekonać, że tak naprawdę są takie same jak my, Tilda Swinton zdaje się w ogóle nie przejmować opinią publiczną. Ona po prostu robi swoje. Spaceruje z psami, hoduje kury, uprawia kapustę i wychowuje dwójkę dzieci, od czasu do czasu grając w filmach. I tym właśnie nas przekonuje.
Co prawda Tilda Swinton ma też atrybuty unikalne i czyniące ją naprawdę wyjątkową: talent, androgyniczną urodę, zamek i arystokratyczne pochodzenie, a także udany związek z partnerem młodszym o 18 lat i Oscara na koncie. Ale to są rzeczy, które przykuwają uwagę innych – dziennikarzy, fanów czy po prostu widzów. W życiu Tildy liczy się co innego. – Ostatnio znalazłam całe pudełko starych zeszytów z czasów, kiedy byłam mała, a pośród nich list, który napisałam jako 15-latka do siebie, 80-latki – wyznała niedawno w wywiadzie dla „Esquire”. – Jest w nim taki fragment: „Mam nadzieję, że miałaś długie życie i byłaś zawsze otoczona wspaniałymi psami i świetnymi przyjaciółmi”. Nie mam jeszcze osiemdziesiątki, ale jestem na dobrej drodze do takiej właśnie przyszłości. Cieszę się też, że już jako 15-latka wiedziałam, co jest naprawdę ważne. Powodów, żeby zaufać jej recepcie na życie naszym zdaniem jest co najmniej siedem:
Choć ma dopiero 59 lat, grała już kobiety starsze od siebie, jak Madame D., 83-letnia hrabina romansująca z konsjerżem w filmie „Grand Budapest Hotel”, czy Eve, kilkusetletnia wampirzyca w „Tylko kochankowie przeżyją”. Specjalizuje się w rolach skomplikowanych kobiet – była nieszczęśliwą rosyjską arystokratką w „Jestem miłością”, przerażającą Białą Czarownicą w „Opowieściach z Narnii” czy matką psychopatycznego chłopca w „Musimy porozmawiać o Kevinie”. Ale grała też postaci na granicy płci jak tytułowy „Orlando”, młodzieniec skazany na wieczną młodość, który zamienia się stopniowo w kobietę, czy archanioł Gabriel w filmie „Constantine”. Jak przyznaje, najbardziej komfortowo czuje się w rolach dziwadeł.
Jest sceptyczna wobec terminu „kariera”, nigdy naprawdę nie chciała być aktorką i od czasu do czasu publicznie wyznaje, że wcale się za nią nie uważa. Od zawsze interesowała ją literatura, a ponieważ jej znajomi zaczęli się fascynować teatrem, sama też weszła w ten świat. Już w czasach studenckich występowała na deskach teatrów, a po studiach zaczęła grać w Traverse Theatre w Edynburgu i Royal Shakespeare Company. Teatr jednak szybko ją znudził. Zdecydowanie woli film, a najbardziej niskobudżetowe artystyczne kino, które chętnie też współfinansuje lub pomaga jego twórcom w znalezieniu sponsorów. Z większością reżyserów, u których gra, zna się też prywatnie, zwykle więc nie szuka ról, a raczej one same do niej przychodzą.
– Moje życie to dziwna kombinacja rzeczy, o których właśnie rozmyślam, i propozycji rzucanych mi przez przyjaciół, które dokładnie pokrywają się z kierunkiem moich rozmyślań – przyznaje w wywiadzie dla „Esquire”. – Ja tak naprawdę nie mam kariery, ja po prostu mam życie.
Świetnie wykształcona, z dyplomem Uniwersytetu w Cambridge z dwóch fakultetów: socjologii i literatury angielskiej, prawdopodobnie zostałaby dziennikarką. Albo zawodową hazardzistką – kiedy mieszkała w Londynie przez kilka lat jej podstawowym dochodem były pieniądze wygrane na wyścigach konnych (sprawnego oceniania koni nauczył ją w dzieciństwie ogrodnik jej ojca). A jednak los chciał inaczej. W 1986 roku spotkała Dereka Jarmana, brytyjskiego reżysera i outsidera. Otwarcie mówił o swojej homoseksualnej orientacji i krytykował rządy Margaret Tchatcher, zbliżyły ich do siebie poglądy, ale też wrażliwość i wizja kina jako sztuki. Nazywano ją „muzą Jarmana”, ale nigdy nie lubiła tego określenia: – Ludzie używają tego terminu, bo nie wiedzą, jak nazwać związek kobiety z homoseksualistą. Nie byłam muzą Dereka, bo muza jest pasywna. Byłam raczej jego intelektualnym partnerem. Toczyliśmy niekończące się dyskusje o sztuce, o życiu i poszukiwaniu tożsamości – wyznała w jednym z wywiadów.
Na ekranie zadebiutowała w jego „Caravaggiu”, wcieliła się w rolę Leny, kochanki malarza. Pod koniec realizacji filmu Jarman dowiedział się, że jest nosicielem wirusa HIV. Nie przestał jednak tworzyć, a Tilda zagrała w jego kolejnych siedmiu dziełach. Niestety, Jarman zmarł na AIDS w 1994 roku. Po jego śmierci aktorka na dwa lata wycofała się z życia zawodowego. Wraz z partnerem, starszym o 20 lat pisarzem i malarzem Johnem Byrnem, zamieszkała w rodzinnym zamku w Szkocji, a później w wieku 36 lat urodziła bliźnięta: Honor i Xaviera. Ale jej tak zwana kariera miała dopiero się rozpocząć. Wkrótce pojawiła się w takich filmach, jak „Niebiańska plaża”, „Adaptacja” czy „Młody Adam”, a sławę, rozpoznawalność, a także nową miłość, miały jej przynieść „Kroniki Narnii”.
– Zawsze grasz samego siebie – powiedziała kiedyś. – Każdą postać musisz przepuścić przez swoje doświadczenia, a przez pryzmat każdej roli patrzysz też na swoje życie. Ostatnią rzeczą, jaką możesz zrobić jako aktorka, to sprawiać wrażenie, że grasz.
W rodzinie takiej jak jej, artystka bywa zwykle czarną owcą, zakałą rodu, skandalistką. A mowa tu o jednym z najstarszych szkockich rodów, którego drzewo genealogiczne sięga trzydziestu sześciu pokoleń wstecz do czasów Alfreda Wielkiego, a według niektórych nawet do początków VII wieku. Wśród przodków Tildy jest Alan Archibald Campbell-Swinton, którego badania umożliwiły skonstruowanie pierwszego telewizora, inny antenat skonstruował pierwszy na świecie czołg. Tradycja wojskowa była zresztą silna w rodzie Swintonów. Ojciec aktorki, generał major sir John Swinton, jest bohaterem drugiej wojny światowej (na której stracił nogę), kawalerem Orderu Imperium Brytyjskiego, komandorem Królewskiego Orderu Wiktorii i byłym dowódcą przybocznej straży królowej. Mieszka razem z córką, jej partnerem, artystą Sandro Koppem i dziećmi w rodzinnym zamku w Nairn w Szkocji (niedaleko Inverness), gdzie między innymi hodują kury i uprawiają ogród warzywny. Matka aktorki, Judith Balfour Killen, z pochodzenia Australijka, zmarła w 2012 roku.
Dzieciństwo Katherine Matilda Swinton miała z pozoru bajkowe. Przyszła na świat w Londynie 5 listopada 1960 roku, ale dzieciństwo spędziła w rodowej posiadłości w Berwickshire. Nie był to jednak dla niej czas beztroski. W domu panował rygor, ale to surowa dyscyplina obowiązująca w elitarnej szkole dla dziewcząt z internatem West Heath Girls’ Scholl w Kent (do której chodziła między innymi z Dianą Spencer, przyszłą księżną Walii), jakiej doświadczyła już jako 10-latka, odcisnęła na niej trwałe piętno. To wtedy postanowiła, że jej życie będzie zaprzeczeniem wszelkich konwenansów. Na ile doświadczenia dzieciństwa silnie zapisały się w jej psychice, świadczy chociażby fakt, że skrytykowała sagę o Harrym Potterze za to, że daje młodym czytelnikom fałszywy obraz realiów prywatnych szkół z internatem.
Po skończeniu Fettes Collego w Edynburgu, zanim poszła na studia, wyjechała na dwa lata do Afryki, by jako wolontariuszka pracować w szkole. Podczas studiów na uniwersytecie w Cambridge wstąpiła do Partii Komunistycznej, uwiedziona ideą kolektywnej pracy, co było prawdziwym wstrząsem dla jej ojca, który od córki oczekiwał przede wszystkim, by wyszła dobrze za mąż, a już najlepiej za księcia. Swoimi artystycznymi wyborami i życiem na przekór zasadom wpajanym jej w domu i szkole udowodniła, że ani nie potrzebuje księcia, ani też nie jest żadną księżniczką.
Tilda zrobiła coś więcej niż tylko skrytykowała prywatne szkolnictwo na Wyspach Brytyjskich, sama stworzyła szkołę swoich marzeń. Założone przez nią steinerowskie gimnazjum Drumduan w rodzinnym Nairn prowadzi Krzysztof Zajączkowski, syn emigrantów z Polski. W tej szkole nie ma podziału na klasy ani stopni, dzieci uczą się wszystkiego w praktyce: jak zbudować kajak, skarmelizować cebulę czy rozpoznawać rodzaje drzew podczas lekcji z prawdziwym leśnikiem. Duży nacisk kładziony jest zwłaszcza na sztukę. Dzieci regularnie uczęszczają na warsztaty muzyczne, ucząc się gry na tradycyjnych instrumentach i śpiewając. Z nauczycielami są po imieniu, co nie tworzy między nimi sztucznego dystansu, a swoje postępy w nauce dokumentują w specjalnych notesach, wykonanych według swojego projektu i zgodnie z własnym poczuciem estetyki. Obecnie w gimnazjum jest ok. 17 uczniów, w tym bliźnięta Tildy. Wszyscy tworzą wspólnotę, co nie przeszkadza wzmacniać w gimnazjalistach samodzielności i kreatywności. Co ważne, mają zakaz korzystania z komórek i mobilnych urządzeń, za to większość czasu spędzają na świeżym powietrzu. Niedawno gimnazjum odwiedziła rządowa kontrola, a przyszłość placówki stanęła pod znakiem zapytania. Inspektorzy – ku swojemu zdziwieniu, zaobserwowali, że uczniowie są tu wygadani, zmotywowani i otoczeni szacunkiem – w raporcie nie mogli się ich nachwalić.
Szkoła to tylko jeden z wielu projektów aktorki, która jest dumna ze swojego szkockiego pochodzenia i silnie związana z najbliższą okolicą. W liczącym 8 tysięcy mieszkańców Nairn zorganizowała i sama poprowadziła w 2008 roku pierwszą edycję festiwalu filmowego The Ballerina Ballroom Cinema of Dreams – urządzono go w starej sali balowej, w której odbywały się między innymi koncerty Pink Floydów. Festiwal trwał 8 i pół dnia (w nawiązaniu do słynnego dzieła Federica Felliniego), a widzowie mogli na nim obejrzeć klasykę kina oraz trudno dostępne filmy z całego świata. Bilet wstępu kosztował symboliczne 2 funty (dla dzieci) i 3 funty (dla dorosłych), ale można też było wejść za darmo, jeśli przyniosło się własnoręcznie upieczone ciasteczka. W 2009 roku razem z przyjacielem pisarzem Markiem Cousinsem przejechali szkockie góry z mobilnym, ważącym 37 ton ekranem filmowym, na którym wyświetlali filmy okolicznym mieszkańcom.
Tilda jest też wielką fanką potwora z Loch Ness i regionalnej szkockiej potrawy – haggis, przyrządzanej z owczych podrobów, wymieszanych z cebulą, mąką owsianą, tłuszczem i przyprawami, zaszytych i duszonych w owczym żołądku. To może tłumaczyć tylko prawdziwa miłość do Szkocji.
A skoro już przy miłości jesteśmy. Przez lata w życiu prywatnym Tildy Swinton doszukiwano się skandalu. Na początku podejrzewano ją o związek z Derekiem Jarmanem, mimo jego deklarowanego homoseksualizmu i faktu, że była już wtedy związana z Johnem Byrnem. Potem, kiedy na planie „Opowieści z Narnii” poznała urodzonego w Niemczech, ale wychowanego w Nowej Zelandii malarza Sandra Koppa, zakochała się w nim i zamieszkała w Szkocji – prasa rozpisywała się o erotycznym trójkącie, w jakim żyje razem z ojcem swoich dzieci i kochankiem. Inne źródła podawały, że z Johnem od dawna już nie sypiała, a młodszy o 18 lat Sandro „pozwala jej się realizować jako kobiecie w sensie fizycznym”, za pozwoleniem i z błogosławieństwem Johna. Sensację podgrzewał udział Tildy w filmie „Jestem miłością”, w którym główna bohaterka zostawia męża dla przyjaciela syna. Choć aktorka cierpliwie tłumaczyła, że jej życie prywatne wolne jest od sensacji, nic to nie pomagało. W jednym z wywiadów z 2009 roku tak to skomentowała, lekko już zirytowana: – Nigdy nie wyszłam za mąż. Owszem, mam dwoje dzieci z Johnem Byrnem, ale od wielu lat nie jesteśmy już parą. Jesteśmy za to bliskimi przyjaciółmi i wspólnie wychowujemy nasze dzieci. Od ponad pięciu lat jestem w innym związku. To stało się już nudne, że muszę ciągle dementować tę samą plotkę, ale chciałabym raz na zawsze uciąć fantazje na temat całej naszej trójki żyjącej razem pod jednym dachem.
Dziś temat grzesznej poliamorii, w jakiej rzekomo żyje, ucina krótko: w jej życiu jest dwóch mężczyzn: John, który mieszka teraz w Edynburgu i który jest ojcem jej dzieci, i Sandro, z którym mieszka. – Moje życie miłosne niczym nie różni się od życia milionów innych osób – dodaje.
Związek z Sandrem trwa już 15 lat, a Tilda w wywiadach nie mówi o nim inaczej niż „sweethart” (czyli: kochanie, skarb), pojawiają się wspólnie na rozdaniach nagród czy pokazach mody, można też ich spotkać spacerujących wzdłuż szkockiego wybrzeża z czwórką springer spanielów: Rosy, Dorą, Louis i Dot.
180 cm wzrostu, szczupła, blada, dystyngowana, włosy koloru blond z rudymi refleksami, choć w filmach była już ciemnowłosa, siwa czy ogniście ruda. Do tego niesamowite oczy, zmieniające swój kolor z zielonego w niebieski, a nawet szary. – Tak naprawdę nie wyglądam jak ludzie, których można zobaczyć w filmach, tylko jak ludzie na obrazach – mówi. Jej nieoczywiste i niedzisiejsze piękno wyróżnia ją spośród wielu ładnych twarzy. Na dodatek niczym Eve z filmu Jarmuscha, wcale się nie starzeje. W „Nienasyconych”, których jeszcze można zobaczyć w kinach, gra rockmankę z figurą nastolatki. Jest atrakcyjna, ale nie „sexy”, a to w zawodzie aktorki daje o wiele większe możliwości. Do tego jej ulubiony styl – krótkie włosy, proste kroje, obszerne płaszcze i zero makijażu – powoduje, że często jest brana za mężczyznę.
Do fascynacji aktorką przyznają się projektanci Victor & Rolf, jedną ze swoich kolekcji zadedykował jej również Karl Lagerfeld, co chwila przez jakiś magazyn jest uznawana za ikonę mody lub najlepiej ubraną gwiazdę. Regularnie bywa na pokazach mody najlepszych projektantów, z częścią z nich zresztą utrzymuje przyjacielskie relacje. Jest jak kameleon – czasem zupełnie niepozorna, w swoich obszernych swetrach i gumowcach przemierzająca szkockie wrzosowiska, a czasem olśniewająco piękna na wielkich galach. Niektórzy mówią o niej: „brzydka”, inni: „dziwna” lub „oryginalna”. Ale nigdy: „nudna”.
Kiedy dziennikarz „Esquire” zapytał ją, czy nie sądzi, że jest tak powszechnie lubiana dlatego, że jest inna od wszystkich, jakby nie z naszej planety, Tilda odpowiedziała: – Cóż, każdy z nas czasem bywa kosmitą. Czy ty nigdy nie czułeś się obco?
Swinton przyznaje, że od zawsze – prywatnie i artystycznie – interesowało ją pojęcie tożsamości. To, jak określamy siebie wobec innych i identyfikujemy z osobą, którą jesteśmy. I trzeba przyznać, że rolami, jakie zagrała, ale i swoim życiem, daje nam w tym temacie wiele do myślenia.