1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Julia Roberts – romantyczna na ekranie, stanowcza w życiu

Julia Roberts jest gwiazdą w starym, dobrym stylu: starannie kreuje swój wizerunek i pokazuje nam tylko to, co chce. (Fot. BEW Photo)
Julia Roberts jest gwiazdą w starym, dobrym stylu: starannie kreuje swój wizerunek i pokazuje nam tylko to, co chce. (Fot. BEW Photo)
Romantyczna na ekranie, w życiu doskonale wie, czego chce. Wiedziała, które role odrzucić, żeby zdobyć Oscara. Julia Roberts osiągnęła to, co zamierzała, i już nic nie musi. Złagodniała.

Ten sam wdzięk i dowcip. Ta sama wystudiowana fryzura w stylu „właśnie wyszłam spod prysznica”. Figura też ta sama co 20 lat temu. I najlepiej opłacany uśmiech świata, którego szerokości pozazdrościłby jej Tyrannosaurus rex. Przy bliższej inspekcji okazałoby się zapewne, że ulubienica Ameryki ma zmarszczki wokół oczu i kilka zamaskowanych fałd. Tylko że Julia Roberts nikomu nie pozwala na takie oględziny. Jest gwiazdą w starym, dobrym stylu: starannie kreuje swój wizerunek i pokazuje nam tylko to, co chce.

Oczekiwana zmiana miejsc

Publiczność w studiu telewizyjnym na nagraniu programu Davida Lettermana wstaje z miejsc. Huk oklasków i okrzyków niemal zrywa dach. To normalne powitanie, które czeka Julię Roberts, gdziekolwiek się pojawi. Inna sprawa, że pojawia się niezwykle rzadko. Aktorka kłania się, rozdaje uśmiechy i natychmiast kradnie cały show. Nawet to, że po 15 minutach pojawia się u jej boku równie uwielbiany Tom Hanks, nie zmienia faktu, że tego wieczoru w studiu jest tylko jedna prawdziwa gwiazda. Letterman mógłby równie dobrze pójść na drinka.

Aktorska para promuje efekt swojej najnowszej współpracy, film „Larry Crowne. Uśmiech losu”. Hanks (również reżyser filmu) gra w nim złagodzoną wersję Forresta Gumpa, który idzie do college’u mocno po czterdziestce, a Julia – jego rozczarowaną życiem nauczycielkę. Morał jest łatwy do przewidzenia: w życiu nigdy na nic nie jest za późno. W dorobku Julii to kolejna rola, która sprawi, że jej fani nie wyjdą z kina zawiedzeni. Bez rewolucji i wielkich niespodzianek – „Larry Crowne...” to dobry film na randkę. Wszechświat stanie się bogatszy o kilka poprawionych humorów. Roberts, po raz drugi po „Uśmiechu Mony Lizy”, występuje tu jednak w roli mentorki. – W scenariuszu moim zadaniem jest inspirowanie młodych, chłonnych umysłów – opowiadała półżartem. – Na planie sytuacja wyglądała podobnie, bo ja i Tom występowaliśmy tam z gromadą bardzo młodych aktorów, stawiających pierwsze kroki w zawodzie. Oczekiwali od nas – i słusznie – że wejdziemy do pokoju i pokażemy im, „jak to się robi”. Historia zatacza koło... Sama Julia uczyła się od najlepszych: swoich rodziców i rodzeństwa. Rodzice prowadzili na przedmieściach Atlanty zajęcia teatralne dla dzieci z sąsiedztwa, a jej brat Eric i siostra Lisa przyłączali się do przedstawień. W domu było gwarno i wesoło, ale ciągle brakowało pieniędzy – Betty Lou i Walter Robertsowie nie potrafili zarobić na swojej pasji do sztuki. Po ich rozwodzie czteroletnia Julia wyprowadziła się z matką i siostrą do Smyrny – brat został z ojcem.

To nie było fajne: mieć nowy dom, nowego ojczyma i nowy aparat na zębach. W szkole dzieciaki uznały, że taki patyk jak Julia, i do tego w okularach, to świetny obiekt drwin. Eric miał lepiej – tata wciąż go wysyłał na lekcje aktorstwa, podczas gdy jego siostra Julia grała zaledwie na klarnecie w szkolnym zespole. Chciała zostać weterynarzem.

Walter Roberts zmarł na raka, gdy dziewczynka miała zaledwie dziesięć lat. Śmierć ojca była dla niej szokiem. – Poczułam, jakby spadły mi klapki z oczu. Powiedziałam sobie, że wszystko może być inaczej, że muszę wierzyć w siebie. Że muszę zrealizować własne marzenia – wyznała w jednym z wywiadów. Ostatni egzamin, skończona szkoła, żegnajcie rodzinne strony. Eric i Lisa czekali już na nią w Nowym Jorku – on miał na koncie spory sukces kinowy i nominację do Oscara, ona debiutowała w zawodzie. Julia zakasała rękawy: za pensję sprzedawczyni lodów w Baskin-Robbins i ciuchów w butiku na Manhattanie opłacała lekcje aktorstwa. Wyznaczyła sobie zawodowe cele. Punkt pierwszy: jeśli z grania będzie w stanie opłacić czynsz, to znaczy, że osiągnęła sukces. Punkt drugi: nigdy nie rozbieraj się przed kamerą. Punkt trzeci (tak zawsze mówił tata): jeśli coś mówisz do kamery, to mów z sensem. Brat pomagał, jak mógł, i wreszcie wciągnął Julię do jej pierwszego filmu. W „Blood Red” powiedziała tylko dwa słowa – zawsze to lepiej, niż grać halabardnika lub wieśniaka z tłumu. Kolejna rola w niezauważonej „Satysfakcji”, dwie telewizyjne i wreszcie – „Mystic Pizza”, gdzie po raz pierwszy dostrzegli ją krytycy i publiczność. Anioł stróż pojawił się jednak u jej boku w postaci aktorki Sally Field, żony producenta „Satysfakcji”. Field wzięła młodą Julię pod swoje skrzydła, wzięła na siebie rolę nauczycielki życia i zawodu, a także zaangażowała „chudzinkę” do swojego nowego projektu: „Stalowe magnolie”. Za rolę Shelby, chorej na cukrzycę dziewczyny, która mimo problemów ze zdrowiem „woli mieć trzy cudowne minuty niż całe nijakie życie”, Roberts dostała nominację do Oscara. Myślała, że wreszcie doszła na szczyt, ale jej anioł wiedział swoje. Hollywood ma krótką pamięć, a oprócz sukcesu u krytyków liczy się przede wszystkim kasa. Julii potrzebny był finansowy hit. Sally Field zrobiła więc wszystko, aby jej podopieczna zagrała tę prostytutkę o złotym sercu. Projekt nazywał się „3000”. Do kin trafił pod bardziej chwytliwym tytułem: „Pretty Woman”. Nagle Julię Roberts znali wszyscy – od Czukotki po Kongo.

Ulubienica Ameryki

Film, który katapultował Roberts na orbitę międzynarodowej sławy, zarobił ponad 400 milionów dolarów i na dekadę wsadził ją do szuflady z komediami romantycznymi. To dzięki niemu dekadę później jako pierwsza aktorka w Hollywood zacznie dostawać 20 milionów dolarów za rolę – czyli stawkę wcześniej zarezerwowaną wyłącznie dla męskich gwiazdorów, takich jak Bruce Willis czy Mel Gibson. Jej talent i niebanalna uroda jak magnes przyciągały do kin tłumy, które nigdy nie miały dość roześmianej „dziewczyny z sąsiedztwa”. Julia Roberts trafiła na listy najbogatszych, najbardziej wpływowych i najpiękniejszych ludzi świata – a to wszystko dzięki roli w komedyjce ŕ la „My Fair Lady”, którą wiele kobiet uznało za uwłaczającą płci pięknej.

Popularność skierowała też na nią celownik prasy brukowej, która chętnie donosiła o zawirowaniach w życiu prywatnym aktorki. Jej związek z poznanym na planie filmu „Linia życia” Kieferem Sutherlandem komentowano z wielkim upodobaniem. Tym bardziej że Julia, dowiedziawszy się o przygodzie aktora ze striptizerką Amandą Rice, zerwała zaręczyny kilka dni przed planowanym ślubem. Po czym wyjechała do Irlandii z jego najlepszym przyjacielem.

Trzy filmy rocznie, jej twarz na co drugim plakacie, kalendarz napięty do granic możliwości. Roberts starała się wycisnąć jak najwięcej z sukcesu „Pretty Woman”, ale prasę wciąż bardziej interesowała jej figura, zaraźliwy śmiech i duży nos niż to, że naprawdę potrafi grać. Pod jej drzwi trafiały tony scenariuszy komedii romantycznych powielające ten sam ograny schemat. Jej występy w „Raporcie Pelikana” czy w „Sypiając z wrogiem” kwitowano uprzejmymi recenzjami, które często kończyły się apelami, aby Julia „nie zawiodła swych fanów” i zagrała jakąś rolę w komedii romantycznej.

Lyle Lovett był zabawny. Muzyk, lingwista, podróżnik i ekscentryk, którego środowisko Nashville traktowało jako dziwaka, podbił serce gwiazdy bez reszty. Poznali się na planie „Gracza” Roberta Altmana. On radził sobie z popularnością bez trudu. Ona – wręcz przeciwnie. Lyle kierował swoją karierą tak, jak nakazywał mu artystyczny szósty zmysł. Julia, przytłoczona sławą i histerią, jaką media robiły wokół jej osoby, odrzuciła role w „Bezsenności w Seattle” i w „Nagim instynkcie”. Ich niespodziewane małżeństwo zainteresowało jednak tabloidy z innego powodu. Co drugi nagłówek doniesień o ich związku głosił: „Piękna i bestia”. „Pretty Woman” nie pasowała zdaniem prasy do rozczochranego muzyka. Obstawiano zakłady, kiedy się rozwiodą. Wygrali ci, co postawili na dwa lata.

Przez całe lata 90. Roberts bez wytchnienia starała się dowieść publiczności, że jej talent nie ogranicza się do randkowych hitów. Zaangażowała się w pracę charytatywną dla UNICEF-u. Dzięki wybieraniu zróżnicowanych ról („Mary Reilly”, „Michael Collins”, „Mamuśka”, „Pret-a-Porter”) wreszcie jej się to udało. Od czasu do czasu pojawiała się w słodkich komediach („Notting Hill”, „Uciekająca panna młoda”), żeby nie stracić wiernych fanów. Oscar dla najlepszej aktorki za tytułową rolę w „Erin Brockovich” był wisienką na zawodowym torcie.

Milczenie jest złotem

Roberts, nauczona doświadczeniem, nigdy nie rozmawiała z dziennikarzami o swoim życiu prywatnym. Nigdy nie potwierdziła osobiście doniesień o swoich romansach z Danielem Day-Lewisem czy z Matthew Perrym. Podczas czteroletniego związku z Benjaminem Brattem nie zaszczyciła dziennikarzy ani słowem komentarza na ten temat. Nie zaprzeczyła nawet, że Bratt odszedł od niej, bo nie chciała wyjść za niego za mąż. Obstawiła się niezawodną maszyną PR-owską, która działa do dziś. Aktorka udziela wywiadów rzadko i niechętnie, a z prasą rozmawia wyłącznie o swoich filmach. Każdy tekst o gwieździe musi być autoryzowany przez jej agenta, tak samo jak używane do ilustracji sesje zdjęciowe. Na każdą wypowiedź Julii dziennikarze rzucają się jak na grudkę złota: po tym jak wyznała na kanapie u Oprah Winfrey, że chciałaby założyć rodzinę, natychmiast pojawiły się spekulacje o jej frustracjach związanych z tykającym zegarem biologicznym.

Ostatni skandal, którego PR-owcy pracujący dla Roberts nie byli w stanie zatuszować, miał miejsce 10 lat temu. Gwiazda zainteresowała się wtedy pracującym z nią na planie filmu „Mexican” operatorem Danielem Moderem. Wybuchł romans, tym trudniejszy do ukrycia, że Moder był wówczas żonaty. Julia, niezrażona tym, że ukochany ma opinię kobieciarza, zaoferowała jego żonie łapówkę: 200 tysięcy dolarów za rozwód. Dobito targu i rok później Julia w różowej sukience stała na ślubnym kobiercu na swoim ranczu w Nowym Meksyku. Przez kilka następnych lat tabloidy nie dawały im spokoju. Daniela rzekomo przyłapano w ramionach Kirsten Dunst. Julia ponoć spakowała mu walizki. A potem podobno przebaczyła. Gdy wreszcie na świat przyszły ich bliźniaki – Hazel i Phinnaeus, a trzy lata później dołączył do nich brat Henry, wszyscy żyjący cudzym życiem odetchnęli z ulgą.

– Dzieci zmieniają wszystko. Ustawiają priorytety – podsumowała aktorka. Na kilka lat zaszyła się na wsi, zajmując się pieluchami, kaszkami i pilnowaniem popołudniowych drzemek. Pojawiała się w jednym filmie rocznie, czasem tylko podkładając głos. – Robię to z lenistwa – żartowała. Zadebiutowała na Broadwayu w sztuce „Trzy dni deszczu”. Spektakl zebrał marne recenzje, ale był kasowym hitem. Każdy chciał przecież zobaczyć Julię.

Jej kariera toczy się dziś wedle twardych, podyktowanych przez nią warunków. Gra, w czym chce, z kim chce i kiedy chce. Nadal nie rozbiera się przed kamerą. – Jestem mistrzynią gry wstępnej. Flirt, pocałunek, cięcie, śniadanie – śmieje się. Nadal rzadko rozmawia z dziennikarzami, nie mówi o swoim życiu rodzinnym. Nie narzeka, nie marudzi, nie pierze publicznie brudów. Problemy obraca w żart. Wie, że każde jej słowo będzie wielokrotnie przesłuchane i przeczytane, więc nie dobiera ich przypadkowo. A że jest dobra w swoim fachu, robi to tak, że wszyscy dajemy się nabrać na pełną spontaniczność. Jednak Julia złagodniała. Chętniej wspomina o dzieciach i o tym, że bycie matką jest wspaniałe, choć upiornie męczące. Że praca przeszkadza w karmieniu piersią, że przedszkole jest dziś zupełnie inne niż za jej czasów... Wyznała, że przeszła na hinduizm. Przeprowadziła wywiad z Hillary Clinton w ramach programu Oprah o niezwykłych matkach. Sama się za taką nie uważa. Upływ czasu jej nie przeraża. Nie planuje zastrzyków z botoksu, a narzekanie na zawodową śmierć w Hollywood, która czeka aktorki po czterdziestce, uważa za mocno przesadzone. – Ile filmów ma dziś główną postać kobiecą, którą gra 20-latka? Bardzo niewiele. Na pewno mniej, niż kiedy ja byłam w tym wieku. Meryl Streep, Frances McDormand czy Susan Sarandon nie mogą opędzić się od propozycji, a żadna z nich nie ma trzydziestki! Nawet Julii Roberts nie udało się zatrzymać czasu. Ale patrząc na nią, można mieć nadzieję, że „kobieta w średnim wieku” to kobieta w wieku najlepszym.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze