Jak przystało na wielką aktorkę, jest świadoma swojej wartości. A jak przystało na wielkiego człowieka – pogodzona ze swoimi ograniczeniami. Tytan pracy, ale i fanka leniuchowania. Wciąż z ciekawością patrzy w przyszłość i dystansuje się od przeszłości. Meryl Streep kończy dziś 75 lat. Z tej okazji przypominamy wywiad, w którym Mariola Wiktor pytała jubilatkę o sekret życiowej równowagi.
Artykuł archiwalny
Zastanawia mnie, skąd czerpie pani tyle energii i pozostaje wciąż aktywna w zawodzie, który – szczególnie za oceanem – nie jest łaskawy dla kobiet dojrzałych.
To kwestia podejścia, psychiki. Myślę pozytywnie i dlatego wiele rzeczy przychodzi mi łatwiej. Co więcej, dzięki temu nadal nie czuję upływu czasu, pozostaję zdrowa i sprawna. Kiedy skończyłam 40 lat, myślałam, że to już koniec. Bałam się, że mój telefon zamilknie na wieki. A jednak zadzwonił, tyle tylko że niekoniecznie taki, jakiego oczekiwałam. Złożono mi nie jedną, ale aż trzy propozycje zagrania… czarownic (śmiech!). Tylko w ciągu jednego roku. I żadnej innej roli, a ja marzyłam o czymś romantycznym albo chociaż, by zagrać kobietę, która ma jakąś pasję lub misję, która jest naukowcem, odkrywcą… a tu nic.
To był dla pani szok?
Tak, ale potem zrozumiałam, że nie mogę przecież popaść w depresję. Muszę na to spojrzeć inaczej, zaakceptować i przekuć na sukces. Gdybym była aktorką w typie kociaka, której głównym atutem jest ciało i wygląd, to faktycznie byłby to dramat, ale ja nigdy nie uważałam siebie za seksowną. Nigdy nie robiłam też operacji plastycznych, mam więc twarz, która jest w stanie wyrazić każdą emocję. Pomyślałam, że czarownica to też może być wspaniała kreacja. I że najważniejsze to grać, być aktywnym, nie rdzewieć. Ważne, że każdego dnia robię coś innego i każda postać, nawet epizodyczna, jest inna. Nadal, po tylu latach w branży, kiedy przychodzę na plan nowego filmu, mam poczucie, jakbym dopiero zaczynała, jakby to była moja pierwsza rola. Nie żyję przeszłością, koncentruję się na tu i teraz. Mam w sobie determinację, bo wiem, że jeśli na czymś bardzo mi zależy i wierzę w siebie – to się uda. Tej wiary w siebie nauczyła mnie mama, która jako jedyna w rodzinie widziała we mnie potencjał. Umiem też odpuszczać i paradoksalnie często właśnie wtedy przychodzą do mnie najlepsze propozycje i zdarzają się najlepsze sytuacje. Myślę jednak, że jeśli nadal reżyserzy i producenci mnie chcą, to nie dlatego, że mam większy lub mniejszy talent, ale dlatego, że moje nazwisko generuje zyski.
Bo Meryl Streep to dziś już prawdziwa marka i instytucja. Nie tylko wybitna aktorka. Pozostaje pani aktywna także poza kinem.
Widzi pani, wielką zaletą aktorstwa jest to, że można dać głos postaciom, których nikt nie słucha. I tak na przykład Karen z filmu „Silkwood” to kobieta, która pracuje przy reaktorze jądrowym i zamierza upublicznić skrywane fakty o szkodliwości promieniowania atomowego. Z kolei Linda Walker z „Krzyku w ciemności” jest dzieciobójczynią. Zależało mi, by uświadomić widzom skomplikowanie wyborów i dylematów, przed jakimi stoją moje bohaterki, żeby te postaci niosły refleksję. Kiedy tylko mogę, zabieram głos w sprawach społecznych. Podpisałam apel przeciwko legalizacji seksbiznesu w USA, jestem członkinią fundacji Chime for Change, która m.in. wspiera edukację dziewcząt w Pakistanie, płaci za opiekę medyczną dla uchodźców z Syrii i monitoruje handel ludźmi.
Nazwała pani Walta Disneya, twórcę cukierkowych księżniczek, mizoginem. Nie podoba się pani także to, że recenzenci serwisu filmowego Rotten Tomatoes to w większości mężczyźni. Jest pani feministką?
Oczywiście, że tak… Proszę tylko zwrócić uwagę, jak niewiele kobiet, które ogólnie są lepiej od mężczyzn wykształcone, kieruje wielkimi firmami albo zajmuje się polityką, a jeśli już, to dręczy je poczucie winy; 60 proc. uczniów w koledżach to dziewczęta, a ponad 50 proc. studentów medycyny to kobiety. I gdzie one są w przestrzeni publicznej? Winne są temu przede wszystkim stereotypy na temat kobiet, ale czasem i one same. Uważają bowiem, że jeśli zostaną szefami firm, korporacji albo politykami – to staną się przez to mniej kobiece i jako silne babki będą odstraszać mężczyzn. I o ile jeszcze mężczyzn trochę rozumiem, gdyż obawiają się drugiego dyrygenta w domu, to takie kobiety mniej. A wie pani dlaczego? Ponieważ one chcą być z mężczyznami ponad wszystko. I to jest pułapka. Nie twierdzę, że kariera powinna być najważniejsza, ale zdrowa równowaga i partnerstwo – tak. I w życiu, i w pracy. Tylko, niestety, bardzo często pozostaje to w sferze utopii. Kiedy rozmawiam z dziennikarzami, często pada pytanie, którego najbardziej nie lubię: dlaczego gram silne kobiety? Jakoś żaden dziennikarz nigdy nie zapytał żadnego aktora, dlaczego gra silnych mężczyzn (śmiech!).
No ale w filmie „Diabeł ubiera się u Prady” sportretowała pani w postaci Mirandy Priestly, szefowej nowojorskiego magazynu mody, właśnie taką silną i działającą odpychająco na mężczyzn kobietę. Chodziło o to, by kobiety oglądające ten film nie szły w ślady Mirandy?
Nie, to nie tak. To był film adresowany paradoksalnie do mężczyzn. Im jest bardzo trudno poczuć się w skórze i emocjach kobiety, a zwłaszcza takiej na wysokim stanowisku. Nawet nie próbują zrozumieć kobiet jak Miranda. Może tak jest im wygodniej… Jednocześnie wielu mężczyzn, którzy oglądali film, twierdzi, że lubią charakter Mirandy i są w stanie się w nim odnaleźć. Mówili, że widzą w niej siebie, kogoś, kto i owszem ma władzę, jest twardy, odnosi sukces, piastuje ważne stanowisko, rządzi ludźmi, ale zarazem jest kompletnie nierozumiany i osamotniony.
W przeciwieństwie do książkowej bohaterki powieści „Diabeł ubiera się u Prady”, filmowa Miranda Priestly w pani interpretacji potraktowana została mniej diabolicznie. Dlaczego?
Dla mnie Miranda, kobieta sukcesu, przed którą drżą podwładni, to postać niejednoznaczna. Zależało mi na tym, aby pod maską demona, który nie cofnie się przed niczym – widzowie ujrzeli kobietę, która osiągnęła swoją pozycję na drodze wielu ustępstw i wyrzeczeń. Miranda płaci najwyższą cenę za swój zawodowy sukces. Praca jest jej jedynym celem, ale i przyjacielem, zastępuje nawet rodzinę. Podwładni jej nienawidzą, bo jest bardzo wymagająca i krytyczna. Najwięcej jednak wymaga od siebie. Pracuje więcej niż inni i tego samego oczekuje od współpracowników. Co ciekawe, kiedy mężczyzna stawia karierę i pracę na pierwszym miejscu, to na ogół mało kogo to oburza, ale jeżeli tak samo postępuje kobieta, to wszyscy solidarnie ją krytykują. Jeśli popełni błąd, czeka ją o wiele surowsze niż mężczyznę napiętnowanie. To nie fair.
Domyślam się, że po tym filmie i roli uważanej za jedną z pani najlepszych kreacji zmienił się pani stosunek do mody.
O tak! Całkowicie. Ludzie kochają modę, lubią ja oglądać w kolorowych magazynach. Cieszę się, że mogłam zajrzeć za kulisy tego świata, zobaczyć, jak potężny jest to biznes, ile w nim zabawy i w którym momencie ona się kończy, a zaczyna się niebezpieczne szaleństwo na jej punkcie. Kiedy grałam Mirandę, sama byłam matką nastoletnich córek. Starałam się więc w dwójnasób nadrabiać „zaległości”, ale powtarzam, że nigdy nie byłam i nie będę niewolnicą nowych trendów. Przyznano mi zresztą kiedyś tytuł „najgorzej ubranej Amerykanki roku” (śmiech!). A ja mam po prostu do mody zdrowy, jak sądzę, dystans. Podziwiam wyobraźnię projektantów, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że przemysł ten ciągle kreuje wzorce kobiecości, które doprowadzają wiele młodych dziewcząt do anoreksji i bulimii. Nie można dać się zwariować. Owszem lubię na oscarowych i festiwalowych galach założyć kreacje od Valentino, ale na co dzień chodzę w T-shirtach, szerokich bluzach i jeansach.
Pani intensywna praca nigdy nie kolidowała z życiem rodzinnym?
Praca jest i była dla mnie ważna, ale żadna praca nie daje szczęścia i każda traci na znaczeniu, jeśli nie mamy miłości, zdrowia i przyjaciół. Jestem matką czwórki dzieci już dorosłych. Kariera nigdy nie mogła przysłonić tego faktu. Na szczęście w tym zawodzie nie trzeba od rana do wieczora siedzieć w biurze. Zdarzało mi się brać rodzinę na plan, gdy zdjęcia trwały dłużej. Jeśli nie mogłam mieć dzieci przy sobie, to faktycznie nie czułam się z tym najlepiej. Kiedy mogłam sobie pozwolić na to, by rocznie kręcić nie więcej niż jeden, góra dwa filmy – to wszystko dawało się pogodzić. Bywały jednak także trudne momenty. Kiedy przedłużały się zdjęcia do „Pożegnania z Afryką”, to moich dzieci nie interesowało, jaką postać gram. Dla nich było ważniejsze, bym była w domu i wiedziała, gdzie jest ich czysta bielizna. Dobrze, że mój mąż w takich sytuacjach stawał na wysokości zadania. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę pracoholiczką. Naprawdę! Uwielbiam długie przerwy między filmami i okresy leniuchowania. Razem z Donem, moim mężem, jesteśmy pustelnikami, nie lubimy przyjęć i blasku fleszy i dlatego zresztą wyprowadziliśmy się z Los Angeles do Connecticut. On gra w golfa, a ja dużo czytam. Za to kiedy już pracuję, to nie znoszę się rozpraszać. Nie lubię marnować czasu na pogaduszki przy kawie czy plotki o wszystkim i o niczym. Nie jestem więc miła i sympatyczna dla wszystkich na planie.
Jest pani perfekcjonistką?
Co ma pani na myśli?
Kiedy rozmawiałyśmy w Wenecji kilka lat temu, powiedziała pani, że przygotowując się do roli w filmie „Koncert na 50 serc”, codziennie po sześć godzin przez wiele tygodni ćwiczyła pani grę na skrzypcach, a aby dostać rolę Polki w „Wyborze Zofii”, nauczyła się pani dialogów po polsku.
Tak, rzeczywiście przez dwa miesiące uczyłam się polskiego. Jednak nauka nie była trudna, bo ja bardzo szybko przejmuję akcent osoby, z którą rozmawiam. Tak już mam. Mówiłam po polsku z angielskim akcentem i po niemiecku z polskim. Kiedy podpisuję kontrakt na rolę, to nie ma zmiłuj! Nie wyobrażam sobie, bym mogła przyjść na plan nieprzygotowana i tym samym marnować czas całej ekipy. Sama nie znoszę takich sytuacji. A poza tym lubię wiedzieć wszystko o roli. Jestem ciekawska i dociekliwa. Muszę poczuć tę osobę, dotknąć jej tajemnicy, mieć ją przemyślaną. Zastanawiam się, kim jest moja bohaterka, czego pragnie, czego się boi, jak wygląda, jak się porusza. Nie cierpię improwizacji. Pamiętam dobrze, że granie śpiewaczki, która nie umie śpiewać, w „Boskiej Florence”, jednym z moich ostatnich filmów, paradoksalnie okazało się bardzo trudne. Po to, by nauczyć się dewastować arie z operowego kanonu i przygotować do roli Florence Foster Jenkins, przeszłam bardzo intensywne ćwiczenia z nauczycielem wokalnym Arthurem Levym i pianistą Simonem Helbergiem. Chociaż Florence fałszowała niemiłosiernie, trudno było mi osiągnąć jej skalę. Śpiewała F powyżej wysokiego C, a gdy intonowała oktawę niżej, to pozostawała nieprzewidywalna.
Kiedy oglądam pani kolejne role, to czuję, że gra aktorska to coś więcej niż tylko perfekcyjne udawanie, w które zaczynam wierzyć.
Kobiety całe życie muszą grać i są urodzonymi aktorkami. Jednak przed kamerą jeszcze ważniejsza jest zdolność wyobrażenia sobie czegoś, co nie istnieje, ale jest możliwe.