1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Anna Dymna o mądrości, która przychodzi z wiekiem i lekcjach, które dostała od innych

Anna Dymna (Fot. Odys Korczyński/BEW Photo)
Anna Dymna (Fot. Odys Korczyński/BEW Photo)
Anna Dymna – aktorka, kobieta z dystansem. Dziś obchodzi 70. urodziny. Sposób na szczęśliwe życie? Przystopować, nie przejmować się głupotami, nie tracić czasu na narzekanie i nienawiść. Wziąć się w garść i robić ważne rzeczy. W rozmowie z Martyną Harland opowiada o mądrości, która przychodzi z wiekiem, i lekcjach, które dostała od innych.

Artykuł archiwalny

Urodziła się pani chyba pod szczęśliwą gwiazdą. Była pani, i nadal jest, na okładkach pism, plakatach… To musi rozpieszczać. Jak udaje się wyjść z tego z głową?
Dziwne pojęcie mają ludzie o życiu aktorów… Okładki? Plakaty? Myśli pani, że to rozpieszcza i czyni życie pięknym i prostym? To przecież tylko dodatek. Czasem to miłe, ale trzeba mieć dystans do popularności i zdawać sobie sprawę, że nie jest ona miarą naszej wartości. Uprawiam naprawdę ciężki i ważny zawód. W dodatku jesteśmy ludźmi publicznymi, żyjemy często pod obstrzałem żenujących pytań dotyczących naszego życia prywatnego, plotek. Trzeba mieć do tego dystans, by zachować spokój i móc normalnie pracować. Na szczęście miałam wspaniałych nauczycieli, mistrzów, dzięki którym nie popełniłam wielu błędów w życiu. To oni – mama, tata, pan Jan Niwiński, Wiesiu Dymny, a także setki wielkich aktorów, reżyserów, poetów i innych niezwykłych ludzi – uczyli mnie poruszać się w świecie, myśleć, czuć, kochać, rozumieć rzeczywistość i ludzi. Dzięki nim nie przewróciło mi się w głowie.

Jedna rzecz to spotkać takich ludzi na swojej drodze, druga – umieć wziąć od nich tę mądrość. Jak to zrobić?
Trzeba być pokornym i potrafić ich słuchać. Zawsze przyjaźniłam się ze starymi ludźmi. Oni są naszym skarbem, źródłem prawdziwej mądrości. Wiedziałam to od dziecka. Tak byłam wychowana. Na moje szczęście! Gdy dorosłam, bardzo zdziwiłam się, że starych ludzi często traktuje się z pogardą, jak niepotrzebne, zużyte rzeczy. W młodości przyjaźniłam się ze starą wielką aktorką Zofią Jaroszewską. Grałam jej córkę, Korę, w „Nocy listopadowej” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Przegadałam z nią setki godzin i chłonęłam jej bezcenne rady, które pozwoliły mi nie popełnić wielu błędów w życiu. Stała się taką moją mamą teatralną. Mówiła mi: „Aniu, pamiętaj, musisz mieć jakąś miłość poza zawodem, bo co to znaczy dzisiaj, że zagrałam jedną czy dwie role więcej? Nie mam dziecka i jestem sama. Ty musisz realizować moje kartki na mięso. Gdy masz dziecko, wiesz, że zawsze będziesz potrzebna”. Pani Zofia do tej pory jest dla mnie wzorem. Miała 83 lata, a kochała świat i młodych ludzi. A to wcale nie jest takie proste w tym zawodzie, bo przecież przemijanie, starość dotyka nas jak każdego człowieka – w dodatku starzejemy się na oczach widzów. Kiedy jesteś młoda, to wszyscy cię kochają i wzruszają się na twój widok. A potem mają ci za złe, że się zmieniasz, że jesteś stara i już nie podskoczysz, że Julii nie zagrasz, że obok są piękne i młode. Trzeba mieć w sobie spokój i miłość, by się nie załamać i nie zamienić w rozgoryczoną, pełną nienawiści do losu babę.

A pani się załamuje?
Nie mam w sobie takich emocji. Jestem spełnionym człowiekiem i aktorką. W dodatku już 20 lat uczę w szkole teatralnej. Przecież moi studenci to takie moje „córeczki” i „synkowie”. Dzieci się kocha i marzy, by zrobiły karierę, prawda? Duma z nich i radość z ich sukcesów spokojnie zastępują zazdrość i nienawiść. Czasem patrzę na nich ze wzruszeniem i myślę, że dopiero sama taka byłam. Gdy oglądam „Janosika” – wtedy byłam na trzecim roku w szkole teatralnej – patrzę na siebie i myślę: „Ta Ania mogłaby być dzisiaj moją wnuczką, takie wdzięczne zwierzątko”. Ale wiem, że każdy czas jest wspaniałym doświadczeniem. Teraz, po sześćdziesiątce, też jestem czasem potrzebna… choćby, aby zagrać Bayerową w „Excentrykach”. Danusia Szaflarska miała sto lat – i cóż to było za cudo! Na pewno wielkim niebezpieczeństwem są sukcesy. Dostajesz jedną, drugą, trzecią nagrodę i to nawet nie ty się zmieniasz. To ludzie zaczynają inaczej na ciebie patrzeć, inaczej się do ciebie odzywać. Trzeba sobie z tym poradzić. Mnie zawsze ratowało to, że byłam po prostu normalnym człowiekiem.

Czy można być aktorką i normalną kobietą? Czy normalna kobieta poświęca życie tworzeniu złudzeń?
Złudzenia tworzę na scenie i przed kamerą. Kiedy schodzę ze sceny, jestem najzwyklejszym człowiekiem. O to w życiu najwięcej walczyłam. Bo o to trzeba walczyć. Zwyczajność potrzebna mi jest jak tlen. Jestem szczęśliwa, kiedy sprzątam, gotuję, robię przetwory, pielęgnuję ogród, szyję, biegam po lesie. Na szczęście mam niezwykłych przyjaciół, którzy stawiają mnie do pionu, jeśli chciałoby mi się przewrócić w głowie. To ludzie niepełnosprawni intelektualnie. Oni mnie kochają nie dlatego, że jestem aktorką. Niektórzy nie wiedzą nawet, co to znaczy być aktorką. Jestem ich Anią.

Taka normalność jest źródłem siły?
Dla mnie tak. Oczywiście każdy człowiek jest inny, są takie kobiety, które muszą zrobić sobie operacje plastyczne, żeby dobrze poczuć się w swoim ciele. Ja nie muszę. Nie zaprzedam duszy diabłu, żeby być szczuplejszą, młodszą. Zrobiłam już wszystko, żeby schudnąć. Co zacznę jakąś dietę, od razu jestem chora. Mój organizm mówi: „Masz taka być. Trudno”. Więc tylko dbam o sprawność i kondycję, by móc pracować.

Kiedy w życiu kobiety przychodzi samoakceptacja?
U każdej w innym czasie, a czasem nie przychodzi w ogóle. W wieku 34 lat urodziłam syna. Przytyłam 32 kilogramy, zmieniłam się, ale syn to największy mój sukces i skarb. Nabrałam dystansu do siebie, do świata, zrozumiałam, co ważne, a co ważniejsze. A to w moim zawodzie jest bardzo istotne. Wszystkie kobiety się starzeją. Tylko jedne robią to bez dużej widowni, a ja robię to publicznie. Ludzie nie radzą sobie z tym, że Marysia Wilczur nagle jest starszą panią. Nie chcą tego widzieć. I co ja mam z tym zrobić? Przecież znamy „Fausta”, nie da się podpisać cyrografu i cofnąć czasu. Nawet sobie tego nie życzę. Po to tyle lat żyję, żeby mi ktoś np. 20 lat zabierał? Ciężko zapracowałam sobie na każdą zmarszczkę i zmianę wyglądu. I tak podziwiam swój organizm, że jeszcze chce ze mną współpracować. Naprawdę dostał w kość. Odkąd prowadzę fundację „Mimo Wszystko”, stykam się z chorobą i ogromnym cierpieniem. Wiem, że piękno czy szczęście nie polegają na młodym wyglądzie.

A na czym polega szczęście?
Znam ludzi, którym się życie zawaliło. Stracili wszystko, są przykuci do wózków i sparaliżowani. Właśnie wśród nich czasem widzę najszczęśliwszych ludzi świata. Dlaczego? Bo oni już wiedzą, co jest najważniejsze w życiu. Umieją się cieszyć z drobnych rzeczy, których my często w ogóle nie zauważamy. Doceniają i szanują każde spotkanie, każdą przyjaźń, a gdy spotykają miłość, są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. My, niestety, często miłości nie szanujemy, lekceważymy ją. Znam piękne, samotne kobiety, które przebierały w miłości, a nie kochały nigdy i teraz są same. A samotność to największe nieszczęście naszej cywilizacji, jak mówiła Matka Teresa. Miłość daje siłę, nadaje sens życiu i pozwala przenosić góry, znieść każde cierpienie. Znam niezwykłe małżeństwo. Oboje mają porażenie mózgowe. Spotkali się i zakochali w sobie wbrew logice i całemu światu. Ona zaszła w ciążę. Mieszkają teraz w domu opieki. Mają zdrowego, pięknego syna. Ta dziewczyna opowiadała mi kiedyś, czym jest miłość. Pytałam ją, na czym polega ich związek. Mężczyzna jest przecież całkowicie niepełnosprawny, spastyczny, nie chodzi, nic nie może wokół siebie zrobić. Kobieta ma z kolei porażenie czterokończynowe, ale porusza się przy balkoniku, jest bardziej samodzielna i może się nim opiekować. Pytałam: „Ale jak to on ci pomaga? Przecież on nic nie może zrobić sam”. Spojrzała na mnie i powiedziała: „Ania, przecież on o mnie myśli. On się o mnie martwi”. Ci ludzie są dla siebie całym światem. A od takich ludzi jak oni często się odwracamy. Nie potrafimy pojąć ich cierpienia i uczuć.

Znam zdrowych, młodych i pięknych ludzi, którzy nie są szczęśliwi…
Chodzi chyba o to, żeby walczyć o jakieś inne piękno niż to, które przemija. Też byłam kiedyś taka smukła i gładka jak pani. Tyle że to mija, a trzeba żyć dalej. Gdy jest się dojrzałym człowiekiem, to też naprawdę fajnie jest żyć. Co prawda wszystko boli, troszkę człowiek ślepnie, głuchnie, coś mu się marszczy, coś przyrasta. Łatwo nie jest. Ale mnie to rozśmiesza i nawet wzrusza – każda starcza niepełnosprawność. Największym sukcesem jest to, że budzę się rano i cieszę się, że przede mną nowy dzień.

A co się w życiu nie sprawdza?
Nie sprawdza się lenistwo. Ani nienawiść, która może daje na chwilę siłę, ale na dłuższą metę wykańcza. Nie sprawdza się też zazdrość. Poza tym nie warto być zbyt poważnym, nie mieć dystansu do siebie i ludzi.

Berliński filozof Wilhelm Schmid w książce „Spokój ducha. Co zyskujemy z wiekiem” pisze, że sztuka życia polega na świadomym kierowaniu swoim losem.
Na pewno z wiekiem jestem mądrzejsza o tyle, że zdaję sobie sprawę, jak wielu rzeczy nie zobaczę, nie zrozumiem, nie poznam, jakim jestem pyłkiem. Nabrałam do siebie dystansu i zyskałam spokój. Być może moją mądrością jest to, że nieustannie potrafię się cieszyć, marzyć, zachwycać tym, co wokół. Wciąż kocham życie jak dziecko. Nie wstydzę się zadawać pytań i mieć głupich pomysłów. I jestem po prostu – mądra jak flądra.

Z wiekiem odpuszczamy sobie pewne rzeczy…
Są ludzie, co sobie z wiekiem wszystko odpuszczają. A ja sobie nie odpuszczam. Wciąż mi się chce i mi zależy. Właśnie dlatego tak mi się podoba mój zawód, bo jest ciągłym wyzwaniem. Wie pani, jaka to radość, gdy zmęczona, spocona schodzę czasem, niemalże na czworakach, po przedstawieniu i mogę z radością powiedzieć: „Jeszcze raz się udało!”?

Bycie aktorką to ciągłe przekraczanie siebie?
Wielu ludziom wydaje się, że aktorka to ta, która w długiej sukni, wachlując się, pije szampana. A to okropnie ciężki fizycznie zawód, zwłaszcza teraz, gdy mam 66 lat. Teatr stał się bardzo wymagający. Gram przez cztery godziny na scenie Hajduczka w „Trylogii” i nikogo nie obchodzi, że nie mam siły albo jestem po operacji czy się rozchorowałam. Psychicznie jest jeszcze ciężej, ponieważ nieustannie gramy na własnych emocjach i uczuciach. To zawód, w którym ciągle musisz się brać w garść. Ale jeśli się coś kocha, to można robić nawet rzeczy niemożliwe. Bycie aktorem czy aktorką wymaga pokory, cierpliwości, pracowitości, uczciwości, mądrości. Trzeba zapominać o sobie, o swoich wygodach czy cierpieniach. Trzeba wciąż się uczyć i poznawać coś nowego. Nigdy nie powiem, że wiem już wszystko, bo nie wiem, kogo za chwilę będę grała. Z kim się spotkam w nowej roli. Bez miłości, oddania, radości ten zawód może wykończyć i upokorzyć. Ja go kocham i wciąż uważam, że moja praca jest porywająca, ważna i piękna.

Jako psychologa interesuje mnie to, w jaki sposób aktorzy bezpiecznie wchodzą w trudne role i jak potem wychodzą z tych emocji bólu, lęku czy rozpaczy.
Nasz zawód wcale nie musi wykańczać psychicznie. Można go uprawiać tak, że każdy wieczorny spektakl, który kosztuje nieprawdopodobnie dużo emocji i energii, staje się dla nas lekarstwem. Gabinetem psychoterapeutycznym. Tego właśnie staram się uczyć moich studentów. W każdym człowieku jest dobro i zło, wściekłość i radość, wszelkie zboczenia i namiętności. Jeśli ktoś chce zostać aktorem, trzeba mu uświadomić, że on to wszystko w sobie ma. Trzeba się nauczyć, na użytek sztuki, wydobywać to z siebie i nad tym panować. To bardzo trudne, ale da się zrobić. Ta umiejętność panowania nad emocjami pomaga też w życiu, w kontaktach z ludźmi.

W jaki sposób opanować te najtrudniejsze emocje?
To kwestia skupienia, koncentracji, warsztatu. Kiedyś tego nie umiałam. Emocje mnie zżerały. Nie potrafiłam nawet krzyczeć. Wstydziłam się, bałam. I nagle pojawił się Konrad Swinarski. Kiedy w „Dziadach” robiłam zastępstwo za Joasię Żółkowską, on w ciągu pięciu minut mnie tego krzyku nauczył. Pokazał mi, że we mnie jest także diabełek, nad którym spokojnie mogę zapanować, i że to jest mój skarb.

Tak samo jest z emocjami w życiu?
Oczywiście. Nie muszę agresją odpowiadać na agresję i pluć, gdy ktoś na mnie pluje. Umiem zachować spokój i nie dawać się ponosić emocjom. Wystarczą mi te na scenie. Kiedy gram w „Orestei”, gdzie pobiegam sobie z siekierą, zamorduję męża i kochanka, a potem jeszcze zabije mnie mój syn, to wie pani, jaka po powrocie z teatru jestem łagodna? Mogę już spokojnie robić swoje przetwory na zimę. Przepraszam, że trochę się z tego śmieję. To przecież trudna droga. Do tego dochodzą trema, nerwy, czasem jakieś problemy zdrowotne, naturalne konsekwencje przemijania. Ale wciąż potrafię tak się skoncentrować na scenie, że mogę znieść każdy ból fizyczny. Uczę się tego od moich niepełnosprawnych przyjaciół, z którymi prowadzę program „Spotkajmy się” w TVP2. Oni mi uświadamiają, że w człowieku jest siła, o której nie mamy pojęcia. Dlatego nie daję sobie żadnej taryfy ulgowej. Rzadko mówię, że jestem zmęczona, nie dam rady, nie mogę. Bo znam takich ludzi, którzy są bez nóg, ale wyruszają na Kilimandżaro.

Czego nauczyło panią aktorstwo o ludziach i o sobie?
Nauczyłam się prosto i odważnie przekazywać uczucia, słuchać innych ludzi i wczuwać się w ich sytuację. To dało mi odwagę, by pewnego dnia stanąć naprzeciwko cierpiącego człowieka w programie i rozmawiać z nim o najtrudniejszych sprawach. To potwornie trudne rozmawiać z ludźmi, którzy umierają i cierpią. Rozmawiać tak, żeby ich ośmielić, ale przy tym nie rozpaść się, ochronić siebie. Przecież to, co słyszę, często mnie całkowicie przerasta. Często muszę zadawać moim rozmówcom bardzo trudne, wstydliwe pytania. Jak to robić, by nie zranić cierpiącego człowieka, by się nie wzruszyć, nie zapłakać? Muszę wejść w tę osobę, by zrozumieć dobrze jej sytuację. I choć niczego tu nie gram, to jednak pomaga mi to, czego od lat uczę się w zawodzie – rozumienie drugiego człowieka. Być może nie umiałabym tego robić, gdybym nie była aktorką. Często po tych nagraniach wydaje mi się, że mnie nie ma – bolą mnie nerki, serce, płuca, kręgosłup moich rozmówców, czuję się potwornie wyczerpana, ale dziwne… na drugi dzień jestem dwa razy silniejsza. Znając tragiczne losy wielu chorych i cierpiących ludzi, ich walkę o każdy oddech i krok, uświadomiłam sobie, ile mam powodów do radości. Pamiętam sparaliżowaną dziewczynę na wózku, która mnie prowokowała podczas rozmowy, żebym zadała jej pytanie: „Jaki sens ma twoje życie?”. Więc zapytałam. Odpowiedziała mi z uśmiechem: „Aniu, jestem bardzo ważna i pełnię wyjątkową rolę w życiu, wiesz dlaczego? Bo kiedy się na mnie patrzysz, to musisz sobie zdać sprawę z tego, że jesteś szczęśliwa. A tak może byś tego nie wiedziała”. To prawda. Nauczyłam się cieszyć z tego, że mam dwie ręce, dwie nogi, że widzę, że słyszę… że mam tak wiele powodów, by czuć się szczęśliwa. Kiedyś tego nie wiedziałam.

Bez mroku nie byłoby światła?
Ludzie, którzy tak blisko dotykają cierpienia, dojrzewają o wiele szybciej. Odkrywają tajemnice sensu życia, do których zdrowy człowiek dochodzi czasem latami. Tak mówił mi Czesław Miłosz: „To jest niezwykłe; ja tyle lat żyję, żeby pojąć niektóre proste rzeczy, a ci ludzie już dawno o tym wiedzą. Skąd oni to wiedzą?”. Czasem słyszę, że aktorzy to wiecznie skupieni na sobie egoiści i narcyzy. Mnie Anna Dymna średnio interesuje. Byle tylko była zdrowa, czysta i sprawna. Najszczęśliwsza jestem, gdy jadę do moich podopiecznych niepełnosprawnych intelektualnie do „Doliny Słońca”, nagrywam program, gdy prowadzę Festiwal Zaczarowanej Piosenki…

I co tam pani widzi?
Nagle wszystkie moje problemy wydają mi się śmieszne. I myślę sobie: „Kobieto, uspokój się, czym ty się przejmujesz? Wstyd”. Po tych spotkaniach wiem o tym, że trzeba przystopować, nie przejmować się tak głupotami. Nie tracić czasu na całe to narzekanie i nienawiść. Wziąć się w garść i robić ważne rzeczy. Takie, które komuś coś dają. I ze zdwojoną siłą zabieram się do roboty.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze