1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Katarzyna Bonda – dzieciństwo przy ognisku z żubrami

Katarzyna Bonda, pisarka, autorka słynnej serii Cztery żywioły Saszy Załuskiej (Fot. Weronika Ławniczak)
Katarzyna Bonda, pisarka, autorka słynnej serii Cztery żywioły Saszy Załuskiej (Fot. Weronika Ławniczak)
Wychowała się w Hajnówce. W domu, w którym nie krzyczało się na dzieci. Sama mówi, że dzięki rodzicom miała poczucie, że świat jest bezpieczny. Co, oczywiście, nie uchroniło jej przed trudami dorastania.

Mieszkaliśmy w trzypiętrowym bloku przy głównej ulicy Hajnówki: najpierw Wyzwolenia, potem przemianowali ją na Piłsudskiego. Wokół inne takie same bloki, skwerki z ławkami i huśtawkami. A więc miasto, ale takie, gdzie wszędzie można dojść pieszo. Miałam może ze cztery minuty spaceru do Puszczy Białowieskiej. Tam na skraju lasu jest stadion, gdzie się odbywały zawody sportowe i mecze piłkarskie, a dalej „harcerska górka”, gdzie się robiło ogniska. Niesamowite wrażenie – pieczesz kiełbaski, a tu podchodzi stado żubrów. Już w liceum latem organizowaliśmy sobie nocowania w puszczy. Braliśmy na noc karimaty i śpiwory. Spanie w lesie ma moc. Widzisz gwiazdy, jest dojmująca cisza, oswajasz strach, nasłuchujesz. 

Fajka pokoju

Czy piliśmy w czasie takich wypadów alkohol? Ja nie. Byłam grzeczna i nudna. Prowadziłam samorząd szkolny, redagowałam szkolną gazetkę, grałam w siatkówkę, no i grałam na pianinie. Raz na biwaku, chyba pod koniec podstawówki, któraś z koleżanek namówiła mnie, żebym poszła do sklepu i kupiła tanie wino. Mnie, takiej wzorowej i grzecznej, na pewno sprzedadzą. Nie wiem, pewnie byłam tak beznadziejnie naiwna, że niosłam to wino na widoku – w ogóle nie miałam poczucia, że robię coś złego, bo i tak nie zamierzałam tego pić – w każdym razie któryś z nauczycieli mnie przyłapał. Zrobiła się afera, zawołali moją mamę. Obiecałam po prostu, że już nigdy się w nic takiego nie wpakuję, i było po sprawie. Pierwsze w życiu piwo wypiłam jakoś przed maturą. Papierosów nie paliłam do 25. roku życia. Zaczęłam z policjantami jako dziennikarka „Super Expressu”. Wódki odmawiałam, ale bez papierosów się nie dało. Żeby czegokolwiek nieoficjalnie się dowiedzieć, trzeba było zapalić fajkę pokoju. A ponieważ z natury jestem obsesyjna, jak już zaczęłam, to na ostro. Od razu czerwone marlborki, nie było mowy o slimach czy mentholach. 

Bukiet

Sąsiedzi, przyjaciele mojego ojca, mieli dom ze sporym ogrodem i altaną i kilka psów. Któregoś razu, mogłam mieć ze cztery lata, byliśmy u nich w gościach, nocowaliśmy i ja po prostu wyszłam z łóżeczka. Poszłam spać do kojca z psami, w końcu mnie tam znaleźli. 

Garnęłam się do każdego zwierzaka, ale szczególnie właśnie do psów. Obcych nie bałam się zupełnie, zaczepiałam każdego, kto się po drodze nawinął. Raz przyprowadziłam do domu bezdomnego wilczura i schowałam go pod swoim łóżkiem. Cały był zapchlony i wyleniały. Od razu nazwałam go Bukiet i wzięłam dla niego jedzenie z kuchni, przez co mama szybko się zorientowała, że coś jest na rzeczy. Przychodzi do mnie do pokoju, a tam wyleniały wilczur wyłazi spod łóżka i coś przeżuwa. Po tej historii wreszcie dostałam swojego pieska, a Bukiet poszedł do sąsiadów. Tych, co mieli dom i ogród. 

Wielka ucieczka

Mimo że Hajnówka to tak małe miasteczko, że tak blisko stamtąd na łono przyrody, to jednak dorośli uważali, że dziecko musi pobyć na wsi. Jeździłam więc do ciotki ze strony mamy, do Gredeli. To był okres, kiedy już czytałam książki i spędzałam czas na ławeczce, leżąc i czytając. Dzieciaki uważały, że to głupota, przecież szkoła się skończyła, już nie trzeba nic czytać. Poza tym takie leżenie to było lenistwo. Wakacje nie wakacje, trzeba było pracować w polu. Jak kazali mi zbierać truskawki, to inni zbierali po 20 koszyczków dziennie, a ja dawałam radę jedynie dwa i strasznie się męczyłam. Byłam miastowa, miękka. Straszliwie cięły mnie komary, na dodatek miałam alergię i wielkie odczyny na całym ciele. Ale najgorsze było to, jak zabili kurę i w ramach zabawy rodzina się zebrała po całym dniu pracy patrzeć, jak kura biega po podwórku bez głowy. Z nerwów wymiotowałam. W końcu mnie jakoś uspokoili, ale jak tylko się dało, uciekłam. Na stację było daleko, ale drogę mniej więcej znałam. Wiem, że się o mnie martwili. W końcu się jednak domyślili i dotarli na dworzec, gdzie czekałam na pociąg. Powiedziałam, że nie wracam. Nie ma mowy. Najpierw przyjechała zawezwana przez nich mama, a po niej dojechał tata swoją zieloną motorynką. 

Rodzicom próbowałam potem coś wyjaśnić, że ta kura, że ten śmiech, ale mnie nie rozumieli, sami pochodzili ze wsi, dla nich to nie było nic nadzwyczajnego. Zepsułam ich plany wakacyjne, ale mnie nie ochrzanili ani nie dostałam szlabanu. 

Spokój

Klapsa nie dostałam nigdy. Nie pamiętam też, żeby ktokolwiek robił mi w domu z jakiegokolwiek powodu awanturę. No, raz. Jak już byłam nastolatką, miałam chłopaka – to była pierwsza miłość – i nie wróciłam zgodnie z umową o 22.  20 minut się spóźniłam. Ojciec poszedł mnie szukać. Siedzieliśmy z moim chłopakiem na przystanku czy ławeczce w grupie ludzi. A ojciec zobaczył mnie i przeszedł obok, jak gdyby nigdy nic. I ja już wiedziałam, że muszę lecieć do domu. Przychodzę, tata wyluzowany. Za to mama się nie patyczkowała, zaczęła od razu od najmocniejszych słów. Z miejsca się popłakałam. A ojciec zasłonił się gazetą i tylko kątem oka widziałam, że się śmieje. Tak to było. Ale generalnie mieli do mnie zaufanie. Puszczali mnie na Basowiszcza [festiwal rockowy na granicy z Białorusią – przyp. red.], obozy, kajaki, żagle. Nie było telefonów komórkowych, na pewno się denerwowali, ale nigdy mnie nie straszyli. Miałam dzięki nimi poczucie, że jest spokój, że świat jest bezpieczny. 

Pawi ogon, lwia grzywa

Skóra zdjęta z ojca. Jego zdjęcie robione do wojska to ja w wersji męskiej, z wąsami. Ale jakimś sposobem bywałam też podobna do mamy. Choć na pewno nie mam jej pawiego ogona i lwiej grzywy. Mama nie miała żadnych kompleksów. To taki typ, który wchodzi i od razu go słuchają. Nawet jeśli czasem sprawiam takie wrażenie, to zupełnie nie mam wrażenia, żebym też taka była. Musiałam się tego nauczyć, ale to nie jestem ja prywatnie, tylko kiedyś Kasia Bonda dziennikarka, a teraz Kasia Bonda pisarka. 

Mama lubiła łamać konwenanse i miała gdzieś, co powiedzą ludzie. Jej małżeństwo było mezaliansem. Ona z wykształceniem wyższym, kierowniczka laboratorium chemicznego w zakładach drzewnych, wyszła za mąż za faceta, który był tokarzem (inna sprawa, że tokarz wtedy zarabiał więcej niż osoba po studiach). W dodatku młodszym od niej o dziewięć lat. Poznali się w pociągu do Warszawy, rozmawiali ze sobą tyle, ile trwała podróż. Tata wysiadł trochę wcześniej i na odchodne powiedział jej, że będzie matką jego dzieci. Mama to, oczywiście, zbagatelizowała, nie wymienili się nawet adresami czy numerami telefonów. Ale on, a mieszkał wtedy koło Mielnika, ją znalazł. Rok później urodziłam się ja, cztery lata po mnie mój brat. Po drodze tata pojechał na Cypr pracować i zostały z tamtego czasu ich listy miłosne. Potrafili się też nieźle kłócić. Były groźby, ciche dni, rzucanie ślubną porcelaną. Ale jak w zasięgu wzroku pojawialiśmy się my z bratem, zawieszali broń. Mogliśmy się tylko domyślać, co tam się działo, jak nas nie było. Kiedy 15 lat temu ojciec umierał na raka, jeździli razem z mamą obstalować grób. W końcu postawił na swoim i wybrał zielony granit. Literki też wybierali. I o to też potrafili się pokłócić. Jak tata zmarł, mama po tygodniu cała posiwiała. Żartowała, że nie ma już z kim walczyć. 

Milczenie

Mama pracowała w laboratorium przy odczynnikach, nieobojętnych dla zdrowia. Byliśmy mali, kiedy los wydał na nią wyrok i rozpoczęła batalię o siebie. Wiem, ile praca w laboratorium dla niej znaczyła, mama tworzyła autorskie receptury klejów, chronione patentem, ale odeszła, zaczęła pracę w bibliotece. To już była walka o to, żeby dożyć i żeby nas wychować. Nikt nam wtedy nie mówił, co jej jest. Dzieciom się wtedy o takich rzeczach po prostu nie mówiło. Pamiętam, że któregoś dnia zwolnili nas ze szkoły i pojechaliśmy do Białegostoku do mojej ukochanej cioci, a mama poszła do szpitala. Rozmawiała z nami, jakby się żegnała, ale nie padły konkretne słowa, że rak, co to znaczy. A jednak przerzutów nie było całe lata. 

Jednym ruchem

Czy to, jaki tworzyli związek moi rodzice, przekłada się na moje związki? Na pewno szukam takiego faceta jak mój „stary”, który był jak skała – niewzruszony i stabilny. Mama, taka silna kobieta, która poza domem robiła, co chciała, miała do niego całe życie respekt. Ojciec mówił mało, ale jak coś obiecał, wiadomo było, że masz to pewne jak w banku. Pamiętam, jak jeszcze żył, miałam kolejnego narzeczonego, wydawało się, że wszystko jest wspaniale. Rodzice przyjeżdżają do mnie do Warszawy na wizytację, a ja nie mam stołu. Nie wiem, nie pomyślałam, nie było to dla mnie takie ważne. Ojciec najpierw pyta narzeczonego dlaczego. Narzeczony się wije, tłumaczy. Ojcu oko nie drgnie, woła mamę, potem mnie i jedziemy kupić stół. Wszystko potem było niby w porządku, miło, sympatycznie, ale jak wyjeżdżał, wziął mnie na bok: „Wiesz, takie sprawy powinien załatwiać twój facet, nie tatuś”. Nie chcę go gloryfikować, tyle razy wydawało mi się, że jestem ponad to, że daję komuś szansę. A potem mnie to dopada. Taka myśl: „Ojciec by to jednym ruchem załatwił”. 

Po napisach

Mój brat wolał chłopackie rzeczy. Piła, motocykle. Ja po szkole uwielbiałam przesiadywać u mamy w bibliotece. Nie tylko wypożyczałam, koczowałam tam. Czytałam i horrory Mastertona, i „Czarodziejską górę”. Jestem pewna, że to mnie ukształtowało. Że zyskałam poczucie, że mam prawo marzyć, są inne światy, nie tylko moje miasteczko. To samo dały mi filmy, które oglądałam w kinie Leśnik. Kino razem z biblioteką, kawiarnią i sceną mieściło się w przyzakładowym domu kultury. Mnóstwo zakazanych filmów obejrzałam właśnie wtedy, w tak młodym wieku. Niby za każdym razem musiałam zapytać mamę, a ona z kolei musiała zadzwonić do pani Heni, bileterki, ale pani Henia mnie bardzo lubiła i wpuszczała, na co chciałam. Musiałam tylko cichaczem się zakraść do sali, wejść po początkowych napisach i wyjść przed końcowymi. 

Nóż w plecy

Na pianinie grałam od piątego roku życia do trzeciej klasy liceum. I ćwiczenie, katorżnicza codzienna praca, było dla mnie wspaniałe. Codziennie konsekwentnie walczyłam z materią. Kiedy po latach takiego wysiłku ktoś mówi, że nie będziesz pianistką, to jakby przekręcił ci nóż w plecach. Ale też moja pani profesor Halina Rowińska uratowała mi życie. Byłby ze mnie żaden muzyk. Wtedy jednak byłam wściekła. Wymyśliłam sobie, że chcę mieć takie życie jak z tych książek, które przeczytałam w bibliotece. Że będę podróżować, przeżywać przygody. Drogą eliminacji wyszło mi, że pójdę na dziennikarstwo. 

Czołówka

Poszłam do jedynej lokalnej gazety, którą znałam – „Gazety Hajnowskiej”, ale kazali mi robić relacje z rady miejskiej, więc umierałam pod stołem z nudów. Któregoś razu, to była zima, bo pamiętam, że byłam w swoim góralskim kożuszku, dzwonach i glanach, pojechałam do Białegostoku do „Kuriera Podlaskiego”. Miałam 18 lat, a wyglądałam jeszcze młodziej, co próbowałam zamaskować nieudolnym makijażem, którego mama mi zakazywała. Skierowali mnie do działu Region, a redaktor, który nim kierował, wcale nie chciał ze mną rozmawiać. Na odczepnego powiedział: „Dobrze, dziecko, napiszesz coś, to zobaczymy”. Potraktowałam to bardzo poważnie. A że to były czasy, kiedy masowo zamykali zakłady, uznałam, że to jest temat, i umówiłam się z dyrektorem zakładów chemicznych na wywiad. Tym sposobem miałam pierwszą czołówkę i natychmiast dostałam staż. Pozdrawiam pana dyrektora! Chociaż nie potraktował mnie poważnie. Potem wiele razy mi się taka bagatelizacja zdarzała, ale obracałam to na swoją korzyść.

Życzę każdemu

Kiedy trafiłam do Warszawy, najpierw pracowałam w „Expressie Wieczornym”, potem w kilku innych tytułach, wreszcie w „Newsweeku” i „Wprost”. W pewnym momencie odkryłam, że najciekawsze jest to, czego ci ludzie nie mówią, co ci kłamią albo wyrzucają, autoryzując tekst. Poczułam, że dziennikarskie teksty mnie męczą. Odchodziłam dwa razy. Ale wracałam. Tkwiłam tak, męcząc się, do czasu, kiedy miałam wypadek. Los zdecydował za mnie. Byłam już bez stałej pracy od roku, nie zdając sobie w ogóle sprawy, że przede mną jeszcze siedem chudych lat. Siedziałam i pisałam. I pamiętam te momenty – życzę każdemu, żeby przytrafiło mu się coś takiego chociaż raz – kiedy odklejałam się od rzeczywistości. To mi niby sprawiało trudność, bo ja nie cierpię samego procesu pisania, męczę się przy nim strasznie. Ale to tworzenie historii – to, że budujesz jakiś świat i on w pewnym momencie sam zaczyna się napędzać, rozwijać, żyć – jeszcze wtedy nie wiedziałam, że się od tego uzależnię, że będą następne książki. Ale czułam, że jestem szczęśliwa.

Katarzyna Bonda, rocznik 1977; autorka bestsellerowych powieści kryminalnych, scenarzystka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze