Która to pani wizyta w Cannes?
Kto by to zliczył? I po co? Niemal każdy festiwal wygląda tak samo. Niezależnie od filmów, z którymi tutaj przyjeżdżam – proszę mi wierzyć – różni się tylko skalą zamieszania. Mała rola równa się mniej kłopotów i mniejsze zaangażowanie z mojej strony: mogę spotkać się z przyjaciółmi, pójść do kina. To zdarza się rzadko, ale jest szalenie miłe – przynosi wspomnienie jakiegoś bardzo już zaprzeszłego życia: dziś naprawdę niewiele mam okazji, by poczuć się jak zwykły widz. Z kolei większa postać w filmie, który prezentowany jest na przykład w konkursie głównym, to zawsze większe zawracanie głowy z mojego punktu widzenia: dobranie odpowiedniej sukienki, makijażu, cała ta etykieta związana z podjazdem pod pałac festiwalowy, pozowanie fotoreporterom na czerwonym dywanie, wywiady. Czasami z premedytacją się nie stroję.
Z premedytacją?
Taki żart z mojej strony. Figiel. Patrzę, ile kłopotu sprawiłam wszystkim wokół, i umieram ze śmiechu. Staję na wprost paparazzich robiących zdjęcia gwiazdom na festiwalu i momentalnie widzę ich zawód, gdy oceniają potencjalną wartość robionych mi zdjęć. Były lata, że niektórzy nawet nie podnosili aparatów do góry. Rozumiem to. Nie zmienia to jednak faktu, że wystawiona tak na czerwonym dywanie zawsze czuję się jak peklowana szynka za szybą. Albo piesek na wystawie, który nagle okazuje się nierasowym mieszańcem. Ale nie tylko o to chodzi. Po pierwsze, nie stroję się już, bo oszczędzam czas. W moim wieku nie można go już bezkarnie trwonić [Isabelle Huppert ma 66 lat – przyp. red.] Po drugie, kiedy zakładam nieatrakcyjną dla fotoreporterów sukienkę, wiem, że szybciej minie zainteresowanie moją osobą, więc cała ta sytuacja na czerwonym dywanie będzie trwać trzy minuty, a nie dziesięć. I wreszcie, pewnie, że lubię być elegancko ubrana: czasami i nie pod przymusem. Poza tym znam lepsze sposoby na to, by nakarmić własne ego. Nie łechcę próżności skalą zachwytów nad wieczorową kreacją. A to, że znów w Cannes wyglądam tak samo? Podobnie jak trzy, pięć, 12 lat temu? Trudno!
Rzeczywiście, czas płynie gdzieś obok pani.
Dziękuję, kwestia genów. I pasji. Zaliczam się do tych szczęśliwych osób, które swoją pracę mogą nazwać pasją. To wspaniałe uczucie, odmładzające. Wciąż czuję, że wybrałam właściwą profesję. Albo ona wybrała mnie, nie kłóćmy się o detale. To wewnętrzne przekonanie jest niezwykle stymulujące. Powiem pani więcej, moja fascynacja zawodem nie mija. Po prawie 50 latach pracy mogę uczciwie przyznać, że poziom adrenaliny cały czas rośnie, gdy słyszę słowo „akcja”.
No, ale też nie wciela się pani wciąż w podobne postaci, nie gra cioteczek, babć, wdów, sióstr, żon...
Ale to mój wybór: agenci nie czytają za mnie scenariuszy. Świetna propozycja nie zawsze musi oznaczać głównej roli w hollywoodzkiej produkcji – mogę zagrać epizod w koreańskim filmie. Zresztą, kocham koreańską kinematografię! Gram tam sporo, co zabawne, wiele filmów w ogóle nie przedostaje się do europejskiego obiegu. Uwielbiam to moje koreańskie sekretne życie.
Może w ogóle warto byłoby zadać pytanie, ile sekretnych żyć ma Isabelle Huppert?
Nie umiem precyzyjnie odpowiedzieć pani na to pytanie. Nie wszystkie role ze mną zostają, ale dzisiaj wiem, że prowadzę kilka alternatywnych życiorysów. W sercu czy w głowie – sama nie wiem – wiodę egzystencję niektórych zagranych przez siebie bohaterek. Takie wewnętrzne światy to wspaniała alternatywa dla rzeczywistości. To najlepsze kino.
Wracając na moment do koreańskich propozycji, sporo takich można znaleźć w repertuarze pani paryskiego kina.
Aktualnie jestem właścicielką dwóch kin w Paryżu, mam zaufanych ludzi, którzy zajmują się repertuarem, ale też sama często podrzucam jakieś propozycje. Moi pracownicy wiedzą, jakie filmy cenię i jakie miejsca chciałam stworzyć, jeśli chodzi o program artystyczny – cały czas, mimo wielu przeciwności, próbujemy prowadzić kina w sposób odważny. Nie jest to łatwe. Nie jestem wyrachowaną bizneswoman, na szczęście jedno wciąż pozostaje niezmienne: nie interesują mnie populistyczne wybory, jeszcze nie muszę kierować się sprzedażą prażonej kukurydzy. Moim kompasem jest gust własny i wiedza bliskich ludzi. Dlatego tak lubię, będąc na festiwalu, iść na seans lub dwa, a później sprowadzić film do któregoś z moich kin. To satysfakcjonujące na innym poziomie niż aktorstwo. Jako pierwsi w Paryżu pokazaliśmy wiele filmów z Europy i z Azji.
Przyjechała pani do Cannes w tym roku z filmem „Frankie” Iry Sachsa. Główna bohaterka zbiera bliskich w malowniczej portugalskiej miejscowości. Zbliża się kres jej życia, kobieta, zwołując mężów – obecnych i byłych – dzieci, wnuki i przyjaciół, próbuje spędzić ostatnie chwile na wspólnym byciu razem.
Co okazuje się trudne nawet w obliczu śmierci. Ludzie nie przestają mnie zadziwiać. To nawet dobrze (śmiech).
Rozumie pani decyzje granej przez siebie bohaterki?
Na pewno nie zwoływałabym byłych kochanków. Odchodząc od różnych mężczyzn w swoim życiu, żegnałam się z nimi raz na zawsze. Ale to moja dewiza. Wie pani, śmieszna sprawa z „Frankie”. To nie był canneński faworyt. Nie zebrał wysokich ocen w rankingach krytyków. A ja mimo to wciąż bardzo lubię tak swoją rolę, jak i sam obraz. Polecam każdemu aktorowi przeżyć takie doświadczenie – przyjechać na festiwal z projektem, który nie sprosta oczekiwaniom publiczności. A najlepiej rok wcześniej pojawić się z czymś, co otrzyma najwyższe noty, by w kolejnej edycji imprezy przybyć z obrazem, który zostanie skrytykowany. Bezcenne ćwiczenie.
Dlaczego?
To jest dla mnie zawsze niezwykle cenne, kiedy mogę zastanowić się nad własnymi motywacjami i odczuciami. Bez podszeptów otoczenia. Oglądam film zwykle przed premierą, ale zdarza się i tak, że dopiero na pokazie festiwalowym. Często sama jestem zaskoczona tym, co zobaczę, po czym muszę mierzyć się jeszcze z opiniami innych: organizatorzy festiwalu zwykle gratulują, reżyser jest wzruszony, cała sala podczas premiery bije brawo przez sześć minut, a następnego dnia w prasie czytam, że film jest słaby (śmiech). W tym zalewie informacji i komunikatów warto zatrzymać się choć na chwilę i przyjrzeć swoim emocjom: Co tak naprawdę czuję względem filmu, w którym zagrałam? Jak dziś przyjmuję swoją rolę? Co mi dał udział w danej produkcji? Czy potrafię uczciwe ocenić to, co zobaczyłam na ekranie? Czy będę w stanie stanąć w obronie filmu podczas konferencji prasowej?
To nie jest wcale łatwe.
Ale warto drążyć w ten sposób pewne kwestie, warto pytać siebie samego o to, co niewygodne. To są moje małe ćwiczenia z asertywności, z niezawisłości, z hartowania własnych upodobań. Lubię w ten sposób sama podroczyć się ze sobą. Tym bardziej że my, filmowcy, realizując jeden film, zwykle kręcimy trzy różne.
Aż trzy?
Pierwszy obraz powstaje w głowie scenarzysty. Drugi realizuje reżyser. Trzeci film gra aktor. Często te trzy produkcje – choć opatrzone tym samym tytułem – nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Dlatego tak cenię i szanuję montażystów. By pogodzić nierzadko skrajnie odmienne wizje, trzeba nie lada talentu.
Przeżywa pani jeszcze jakieś zaskoczenia w kinie?
Cały czas. Inaczej bym tego nie robiła. Pamiętam, jak po projekcji „Pianistki” w Cannes w 2001 roku, a jeszcze przed finałowym wieczorem, zapytano mnie 26 razy o to, czy liczę na nagrodę dla najlepszej aktorki. No wie pani, trudno czemuś takiemu sprostać, wyjść z klasą... Tak, ten zawód jest pełen zaskoczeń. Bardziej i mniej miłych. Czasami nie wiadomo, jak zareagować.
Krążą legendy o pani technikach aktorskich. Jedna z reżyserek opowiada, jak to zagrała pani orgazm jednym mięśniem twarzy.
A czym miałam go zagrać? Przecież to nie było porno (śmiech)! Ja wciąż śmiem twierdzić, że aktorstwo jest najprostszym zawodem świata. Tak uważam. Tylko trzeba to kochać. Nie chować się za role, nie traktować kina jak terapii. Już mówiłam na tegorocznym spotkaniu w Nowym Jorku – jestem jak skorpion, który nie może nie zaatakować ofiary. Nie zastanawia się nad tym, tylko to robi, instynktownie. Tak mam z aktorstwem. Po prostu w to idę z głębokim przekonaniem, że dopiero przed kamerą odzywa się we mnie prawdziwa natura.
W Nowym Jorku promowała pani film „Greta” w reżyserii Neila Jordana, który polscy widzowie będą mogli zobaczyć na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu.
Pierwszy raz gram bohaterkę złą do szpiku kości.
Pierwszy raz? Nie, no chyba nie...
To co by pani wymieniła?
W „Violette Nozière” u Claude’a Chabrola uśmierciła pani całą ekranową rodzinę. To tylko jeden z kilku przykładów...
Ale przyzna pani, że moja bohaterka miała powody, dla których zdecydowała się na określone działania. Niektórzy po prostu muszą zabić ojca – albo matkę – by przeżyć. Wiem, że to okrutne, co mówię, ale tak jest. Z kolei w filmie „Greta” grana przeze mnie postać po prostu jest zła. I nie da się tego w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Nie mogłabym zestawić ról w „Violette Nozière”, „Elle” czy „Pianistce” z taką „Gretą” – tamte postaci i ich zachowania warunkowane były przez mnóstwo czynników zewnętrznych: przez obyczaje, okoliczności, seksualność, rodzinę. Greta u Neila Jordana tęskni za córką, ale to nie jest wystarczający powód do tego, by zabijać innych. A Greta właśnie to robi – zwabia ich do domu, zaprzyjaźnia się z nimi, a potem bezceremonialnie uśmierca. Choć nie, śmierć jest swego rodzaju ceremonią. To święto dla Grety. Jednak gdybym miała określić, dlaczego Greta morduje, musiałabym powiedzieć, że lubi to robić. I już. To naprawdę ciekawe móc zagrać taką postać.
Co w tym ciekawego?
Nie musiałam racjonalizować i tłumaczyć paskudnych występków bohaterki. To wciąż nie jest takie oczywiste w przypadku kobiecych postaci, zwykle musimy szukać pretekstów i mocnych powodów dla nietypowych żeńskich postaw. „Greta” pod tym względem była odświeżającym i pociągającym projektem. Kobiety na co dzień rozlicza się ze wszystkiego – z dobrych i tym bardziej ze złych działań i decyzji. W „Grecie” tego nie ma, w moją rolę wpisana jest wolność od ocen i wartościowania.
Śmieszy mnie nieco, że tyle się teraz mówi o tym, jakoby nastał czas kobiet. Zresztą, być może tak jest. Czytam wszędzie, że wreszcie kobiety mogą grać role wykraczające poza ich dotychczasowe emploi. Że przekraczają granice, wcielają się w końcu w bohaterki bezkompromisowe, odważne. Nie wiem w takim razie, co ja robiłam przez ostatnie 40 lat (śmiech). Rozumiem, że jest obecnie coraz więcej ciekawych propozycji dla kobiet, że kobiety mogą liczyć na równość pod względem płac i praw, że sięgają po zawody do tej pory zarezerwowane dla mężczyzn. Doceniam akcję #MeToo, jestem dumna z koleżanek, które walczą o nasz status. Ale nie deprecjonujmy jednoznacznie przeszłości. Nie dokonujmy powierzchownych ocen. Nie używajmy łatwej opozycji typu męskie – żeńskie na to, by coś zanegować albo docenić. To, że grana przeze mnie postać niewiele mówi, jest powściągliwa w uczuciach i dominuje w łóżku, nie znaczy, że można ją zdefiniować terminem: męski typ. A tego rodzaju diagnozy widzę w co drugiej recenzji. To spłyca moją pracę, moje wysiłki.
Solidaryzuje się pani z kobietami kina, które walczą o lepszą przyszłość, o równość i niezależność?
Zawsze mówiłam „stop” mobbingowi, byłam przeciwna przemocy, walczyłam z seksizmem, ageizmem, wszelkimi przejawami nietolerancji i mizoginii. Boli mnie jednak, gdy dyskusję o równouprawnieniu i wzajemnym szacunku sprowadza się do pytania: Dlaczego kobiety wciąż wcielają się głównie w ofiary na ekranie? Prawdę mówiąc, mnie dyskusja na ten temat mało interesuje. Tak naprawdę nie jest dla mnie ważne to, czy gram ofiarę, czy nie – istotne jest, jak to robię.
Czyli?
Zawsze dokładnie odwrotnie do oczekiwań.
Isabelle Huppert, rocznik 1953. Nagradzana na festiwalach w Cannes, Berlinie i Wenecji. Jest aktorką najczęściej nominowaną do Cezara, choć dostała go tyko raz – za rolę w „Ceremonii” Claude’a Chabrola (1995). Dwa lata temu dostała swoją pierwszą nominację do Oscara za „Elle” (reż. Paul Verhoeven).