Sławę przyniosły jej piosenki Serge’a Gainsbourga. Zwłaszcza skandalizująca „Je t’aime… moi non plus”, którą nagrali wspólnie. „Po jego odejściu z nikim innym nie mogłabym jej zaśpiewać” – wyznała podczas wizyty w Warszawie kilka lat temu. Jane Birkin, francuska piosenkarka i aktorka, zmarła dziś w wieku 76 lat.
Rozmowa przeprowadzona została w 2019 roku i po raz pierwszy ukazała się na łamach miesięcznika „Sens”.
Jak to się stało, że płytę „Birkin Gainsbourg Le Symphonique” nagrała Pani z Polską Orkiestrą Radiową?
Trochę przez przypadek. Początkowo chcieliśmy nagrać album w Szanghaju, ale nie dostałam chińskiej wizy. Podejrzewam, że z powodu mojego zaangażowania w prawa człowieka. Wizy odmówiono także Lady Gadze, więc uznałam, że jestem we wspaniałym towarzystwie. (śmiech) Wtedy polecono mi orkiestrę i doskonałego inżyniera dźwięku w Warszawie. I faktycznie, nie mogłam wymarzyć sobie wspanialszej orkiestry. Przyjechałam do Polski, nagrywaliśmy w studiu Polskiego Radia, mieliśmy dość czasu, żeby pracować nad nagraniem tak długo, aż będzie doskonałe. Ale prawda jest taka, że od początku było już fantastyczne.
Jest więc Pani zadowolona z efektu?
Zachwycona! Dzięki tej płycie zostaliśmy zaproszeni na wiele koncertów, m.in. do Stanów Zjednoczonych, do Japonii. Przed wysłuchaniem trudno wyobrazić sobie piosenki Serge’a z orkiestrą, można pomyśleć, że będzie pretensjonalnie, w napuszonym stylu, ale ta płyta naprawdę porywa ludzi. Aranżacje, które przygotował japoński kompozytor i pianista Nobuyuki Nakajima, są tak intrygujące, że nawet ci, którzy znają piosenki Serge’a, nie wiedzą, w którą stronę zmierzają. Słyszą coś w stylu muzyki filmowej, a nagle wyłaniają się z tego utwory, które rozpoznają. A dodatkowo – dzięki orkiestracji, wspaniałej orkiestrze i dyrygentowi – zyskały nowy wyraz. Wielka w tym zasługa Nobu. W jego aranżacji mój głos brzmi jak jeden z instrumentów. Wcześniej niepokoiłam się, że muzycy – to przecież orkiestra klasyczna – będą musieli na siłę obniżać ton, żebym ja śpiewała wyżej. Tymczasem mogłam śpiewać całkiem normalnie.
Na płycie nie znalazła się najsłynniejsza piosenka „Je t’aime… moi non plus”. Choć wielokrotnie mówiła Pani, że daliście sobie wzajemnie z Serge’em dużo więcej i że to jedynie kropla we wspólnej twórczości, to jednak po tym utworze jest Pani do dziś najbardziej rozpoznawalna jako wokalista.
Piosenki, które Serge napisał dla mnie później, zwłaszcza po naszym rozstaniu, są moim zdaniem najpiękniejsze. Wszystkie powstały ze smutku, być może dlatego są wspaniałe. Właśnie te wybrałam na płytę, choć Nobu przygotował też aranżację „Je t’aime… moi non plus”. Zdaję sobie sprawę, że to dzięki tej piosence jestem znana na całym świecie. Ostatnio odwiedziłam moją córkę Charlotte na planie filmowym w Buenos Aires i poszłam na stare miasto kupić jej prezent. Sprzedawcy na mój widok zaczęli pytać: „Czy pani nie jest przypadkiem…?”, „Tak, to ja” – odpowiadałam. Wyciągnęli moje płyty, które mieli do sprzedaży, bym je podpisała, bo z autografem będą bardziej wartościowe. Potem przyszli sprzedawcy z innych sklepów, też z płytami. Wszystkie podpisałam. I pomyślałam, że to niezwykłe, by pamiętać piosenkę 50 lat po jej powstaniu. Pewnie nawet po mojej śmierci – jeśli będę jeszcze znana – to właśnie ta piosenka będzie kończyć wszystkie telewizyjne wspomnienia o mnie. Serge napisał tyle innych piosenek: „Je t’aime… moi non plus” pozostanie najbardziej znana. Nigdy potem nie śpiewaliśmy razem, a po jego śmierci nie mogłabym zaśpiewać jej z nikim innym…
Czy ta piosenka nie jest dla Pani ciężarem?
O nie, to dobre wspomnienie. Co innego, kiedy ktoś mówi o torebce. (śmiech) Być zredukowaną w Wikipedii do torebki Hermesa [słynna Birkin Bag – przyp. red.] jest śmieszne. Albo kiedy po jakimś poważnym spektaklu ktoś podsuwa mi do podpisu stare zdjęcie, na którym jestem naga… To chyba bardziej żenujące. Choć właściwie mam to w nosie. Ale nie, „Je t’aime… moi non plus” nie jest dla mnie ciężarem. Za tą piosenką stoi piękna historia miłosna.
Nie chce być Pani redukowana do torebki, ale została Pani ikoną stylu i to w eleganckiej Francji. Jak to się stało?
Myślę, że byłam rodzajem przygody w modzie, bo przyjechałam z Anglii. Wielka Brytania przyniosła rewolucję kulturalną i popularną. Tam byłyśmy bardziej swobodne, nosiłyśmy sukienki z T-shirtów za grosze, moja siostra chodziła po Kings Road w Londynie na bosaka – to była moda dla 17-latek, nie dla eleganckich kobiet po trzydziestce jak w Paryżu. Zamiast torebki nosiłam koszyk, nawet do restauracji. Zakładałam rzeczy krótsze niż moje rówieśniczki, sukienki tyłem na przód, męskie ubrania… Sądzę, że zwłaszcza kobietom po 40-tce dobrze pasują męskie stroje. W za dużych ubraniach wydają się bardziej kruche. W trochę za dużym męskim stroju wygląda się po prostu ładnie. To zresztą bardzo wygodne i łatwe w noszeniu… Do dziś sprawia mi przyjemność, jeśli ludzie zwracają uwagę na coś, co wniosłam do świata mody. Miałam też wiele pomysłów na Serge’a: kilkudniowy zarost, biżuterię ze szlachetnymi kamieniami, bransoletki od starej rosyjskiej emigrantki.
Mówi się, że wyciągnęła Pani z niego jego kobiecą stronę?
Tak! Serge wiedział, na czym polega piękno, i umiał to pokazać.
Jest Pani córką aktorki, Pani córki też wybrały artystyczne zawody. Czy dzieci artystów są w jakiś sposób obciążone, skazane na podążanie drogą rodziców?
Skazane? Nie… Wydaje mi się, że kiedy wszystko się dobrze toczy, to aktorstwo jest wspaniałym zawodem, daje dobre zarobki i życie we względnym szczęściu. Rodzina artystów może być wspierająca. Kiedy ja szłam na pierwsze przesłuchanie, mama pomogła mi nauczyć się tekstu, który zresztą od razu zapomniałam… Z kolei kiedy Charlotte miała 12 lat i dowiedziałam się, że szukają dziewczynki do roli córki Catherine Deneuve, wysłałam ją na casting. Wiedziałam, że to będzie dobra lekcja dla niej, bo trzeba się uczyć tekstu, być na czas, a ze względu na Catherine Deneuve sam plan filmowy będzie dobrze strzeżony. Wybrali ją, a potem już sama radziła sobie jako aktorka. Kiedy Lou [Doillon, piosenkarka i aktorka - przyp. red.] miała 15 lat, chciała rzucić szkołę, nie wiedziałam, co robić. „Jest taka ładna – myślałam – jeśli zacznie palić trawkę i chodzić po klubach, co ja wtedy zrobię?”. I wtedy szczęśliwie zaproponowano jej rolę w filmie, zachęciłam ją i zaczęła grać w kinie, w teatrze. Jako trzydziestolatka odkryła, że chce być kompozytorką i autorką tekstów. Dla nich wszystko potoczyło się szczęśliwie. Charlotte jest bardziej znana niż Serge i ja, gra w Stanach Zjednoczonych, w Nowym Jorku. Podobnie Lou ma swoją pozycję w piosence.
Inaczej było z moją najstarszą córką Kate [córka ze związku z brytyjskim kompozytorem Johnem Barrym, którą Jane wychowywała wspólnie z Serge’em, została fotografką. Zmarła tragicznie w wieku 46 lat – przyp. red.]. Kiedy była mała, oboje z Serge’em byliśmy popularni, często chodziliśmy do klubów, a ona razem z nami… To nie było dla niej najlepsze towarzystwo. Latem w Arles odbędzie się wystawa jej fotografii. Znajdą się tam prace dużo mówiące o Kate, pokazujące jej piękną psychikę, jej wrażliwość, np. zdjęcie, na którym kwiaty wyrastają z popękanego basenu. Być może sukces Charlotte był dla niej trudny, bo jako fotografka zarabiała grosze, ale przynajmniej mogła się przez swoją pracę wyrazić.
Czy córki pytają Panią o opinię na temat tego, co robią?
Lou daje mi do słuchania swoje płyty, zanim się jeszcze ukażą. Charlotte także dała mi posłuchać płyty, która wychodzi we wrześniu, sama napisała do niej teksty, dla ojca, dla siostry. Mam więc taki przywilej, że mogę usłyszeć płyty przed innymi, ale nie, nie pytają mnie o zdanie. Na szczęście są dość pewne siebie, mam nadzieję, że wyposażyłam je w poczucie wartości. Chyba najważniejsze, co można dać dzieciom, to niezależność i poczucie własnej wartości.
Mieszka Pani od 50 lat we Francji. Czy czuje się Pani jeszcze czasem Brytyjką?
Jestem w bardzo wygodnej sytuacji. Z obu nacji wyciągam to, co najlepsze, obie mogę krytykować, bo obie kocham. Kiedy jestem w Anglii, mogę bronić Francuzów, i odwrotnie. Być może wolę pod pewnym względem Francję, bo mnie jakby zaadoptowała. I jak dziecku wybranemu przez adopcyjnych rodziców spośród wielu innych, bardzo mi to schlebia i sprawia, że robi mi się ciepło na sercu. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła żyć gdziekolwiek poza Francją.
Czym jest dla Pani szczęście?
Sądzę, że uświadamiamy sobie ten stan, dopiero gdy mija. Wtedy mówimy: „Cholera, a było tak dobrze!”. Ja czuję się najszczęśliwsza w towarzystwie moich dzieci, nawet bardziej niż wtedy, kiedy śpiewam. Ale od śmierci Kate to już nigdy nie będzie pełne szczęście, ponieważ wciąż mi jej brak.
Dobrze jest też być w ruchu, w trasie, wymknąć się na kilka dni, poznawać inne kultury. Akurat mój zawód temu sprzyja… Inaczej ciągle się na coś czeka, a od tego można zwariować.
Jane Birkin (ur. w 1946 r.), brytyjska modelka, aktorka i wokalistka, na stałe mieszkająca we Francji. Zadebiutowała w „Powiększeniu” Michelangelego Antonioniego, ale prawdziwą popularność przyniosła jej interpretacja piosenek Serge’a Gainsbourga, z którym tworzyli jedną z najbardziej barwnych par lat 70. W 25 lat po śmierci kompozytora ukazała się jej płyta „Birkin Gainsbourg Le Symphonique” z udziałem Polskiej Orkiestry Radiowej i japońskiego pianisty Nobuyuki Nakajimy pod batutą Michała Klauza.