Robert Więckiewicz, aktor kameleon. Potrafi wiarygodnie zagrać każdego, nawet Wałęsę czy Hitlera. Po najnowszym filmie będzie uchodził zapewne za dyrektora Pałacu Kultury. Wywiadów udziela niechętnie. Uważa, że wystarczająco dużo mówi na ekranie. Niedawno można było go oglądać w thrillerze „Ukryta gra”, nakręconym po angielsku, z międzynarodową obsadą.
Rozumiem, że zaczyna pan międzynarodową karierę.
(Śmiech). A tak to wygląda?
Trochę, oczywiście, żartuję, ale nie do końca. „Ukrytą grę” będzie się pewnie oglądać na całym świecie.
Zatrudnienie amerykańskich aktorów i realizacja filmu w większości po angielsku to jest potencjał, który można wykorzystać, i przy dobrych wiatrach, szczęściu, sprzedać film na wiele rynków. Ale podjąłem się tej roli z innego powodu – bo sam pomysł wydał mi się bardzo ciekawy.
Dałam się nabrać, że to prawdziwa historia.
Miałem podobnie, czytając scenariusz. To dowodzi, że historia jest na tyle wiarygodna i wciągająca, że zastanawiamy się, czy to zdarzyło się naprawdę. Pomysł Łukasza Kośmickiego, żeby pokazać głównych antagonistów zimnej wojny, czyli Amerykanów i Rosjan, w pojedynku swoich mistrzów szachowych i w dodatku umieścić mecz w Warszawie – to wyśmienity koncept!
Grał pan ze świetnymi amerykańskimi aktorami: Williamem Hurtem, który z powodu wypadku musiał przerwać zdjęcia, i zastępującym go Billem Pullmanem. Były bariery?
Na początku była tylko albo aż relacja czysto ludzka. Pierwsze spotkanie z Williamem Hurtem zaczęło się od tego, że on po prostu mnie objął i przytulił. Wtedy od razu znikają bariery. Myślę, że zarówno William, jak i Bill mają świadomość, że są z innego świata, że ich obecność może powodować u niektórych aktorów jakiś rodzaj spięcia, więc siłą rzeczy chcą je na początku zniwelować.
A pan był spięty?
Nie, nie odczuwam tego, co Amerykanie nazywają star-struck, czyli paraliżu w kontakcie ze znaną osobą, chyba jestem na to za stary. A poza tym miałem już okazję spędzić prywatnie trochę czasu z kilkoma wielkimi zagranicznymi aktorami. Natomiast sposobność podpatrywania ich i budowania relacji na planie, poza planem również, to dla mnie wielka przyjemność. I tak było tym razem. Każdy z nich to zupełnie inna osobowość. Aleksiej Sieriebriakow na przykład, wybitny rosyjski aktor, znany chociażby z „Lewiatana”, jest bardziej zamknięty niż Hurt czy Pullman.
Praca z nimi różni się czymś od tej z polskimi partnerami?
W Polsce rynek filmowy jest niewielki, wszyscy się właściwie znamy. Oczywiście, każdy kolejny scenariusz jest innym wyzwaniem, opowiada inną historię, ale wszystko odbywa się w tym samym, dobrze znanym kręgu. A czasami dobry jest dopływ świeżej krwi, kogoś zupełnie nowego.
Co tu było nowego poza aktorami?
Skala i jakość przedsięwzięcia. Mieliśmy do czynienia z dużym budżetem, to jest w zasadzie taki amerykańsko-polski film. Podstawową różnicą było jednak to, że cały praktycznie film był grany po angielsku.
Trudno uwierzyć, że partnerowanie takim gigantom pana nie ekscytowało.
Nie była to jednak ekscytacja z samego faktu, że stoję naprzeciwko Williama, Billa czy Aleksieja, ale z powodu całego bagażu ich ról, które znam i podziwiam. I nagle muszę dokonać w sobie metamorfozy, czyli wyjść z roli widza i wejść w rolę partnera. To ciekawy proces, nie powiem.
Ponieważ Williama Hurta zastąpił Bill Pullman, miał pan okazję doświadczyć współpracy z dwoma partnerami w tej samej roli.
Taka sytuacja zdarza się rzadko, mnie zdarzyła się po raz pierwszy. Zrealizowaliśmy kilka scen z Williamem Hurtem i nagle się okazało, że wypadek – poza planem – uniemożliwił mu granie. Byłem, jak chyba wszyscy, zrozpaczony. Na szczęście udało się szybko zatrudnić Billa Pullmana. Tydzień później realizowaliśmy jeszcze raz te same sceny. Dało mi to możliwość zobaczenia, jak każdy z tych aktorów zupełnie inaczej interpretuje postać, którą ma zagrać, i jak odmiennymi środkami do tego dochodzi.
(Fot. Krzysztof Wiktor/ Watchout Studio)
Zmiana partnera wymusiła zmianę pana gry?
Trudność polegała na tym, że z Billem Pullmanem weszliśmy przed kamerę niejako z marszu. Inaczej niż z Williamem Hurtem, z którym mieliśmy sposobność odbycia wielu spotkań. William pierwszy raz przyjechał do Polski na rok przed zdjęciami, chciał zobaczyć miasto, poznać ludzi. To było dokładnie 4 stycznia 2017 roku. Rozmawialiśmy wtedy kilka godzin [Robert Więckiewicz pokazuje w telefonie zdjęcie z tego spotkania – przyp. red.]. Kiedy po raz drugi przyjechał do Polski miesiąc przed zdjęciami, codziennie spotykaliśmy się i toczyliśmy rozmowy dosyć luźno związane ze scenariuszem, ale mocno z życiem. Zostaną mi na długie lata. Z Billem spotkaliśmy się tylko raz, przegadaliśmy nasze sceny, wyznaczyliśmy główne kierunki gry, a poznawaliśmy się tak naprawdę na planie. Od początku złapaliśmy dobry kontakt. Okazał się niesamowicie otwartym, miłym człowiekiem. Ukłony, że zgodził się wejść w coś z jego punktu widzenia ryzykownego. Bo trzeba pamiętać, że przyjechał do kraju, którego nie znał, w środku zimy, w dodatku grać w filmie debiutanta. W trakcie pracy przekonał się, że otaczają go profesjonaliści.
Spotkałam się z opinią, że zmiana aktorów wyszła filmowi na dobre.
Gdyby Mansky’ego zagrał William Hurt, byłby to zapewne inny film. Ktoś trafnie powiedział, że różnica nie polega na tym, że jeden aktor jest lepszy, a drugi gorszy, tylko na tym, że osobowość jednego może pociągnąć film w określonym kierunku, a osobowość drugiego – w zupełnie innym. Wybór między dwoma świetnymi aktorami to nie jest wybór między umiejętnościami, talentem, ale między energią, sposobem spojrzenia na graną postać, czyli czymś, co siłą rzeczy promieniuje na resztę obsady, bo ta reszta musi się jakoś wobec tej energii ustawić.
Zapytam raz jeszcze: to doświadczenie zachęciło pana do zainteresowania się zagranicznymi propozycjami?
One nie leżą na ulicy.
Ale czy pan chce wyjechać i powalczyć o role? Bo wszystkie atuty pan ma, w tym znajomość języka.
Miałem takie myśli siedem lat temu, gdy byłem z Agnieszką Holland na Oscarach z filmem „W ciemności”. Zobaczyłem wtedy mniej więcej, o co chodzi w całym tym biznesie – że trzeba być tam obecnym, mocno zabiegać o role. Jestem na to za stary. Nie wyobrażam sobie, że miałbym wyjechać na stałe z Polski, choć czasami mam takie myśli, jak patrzę na to, co się tu dzieje. Ale żeby zaczynać od zera?! A poza tym, czy ja tego tak naprawdę chcę, żeby zagrać tam rosyjskiego szpiega?! Czasami dzwoni ktoś z zagranicznej agencji, zwłaszcza odkąd zagrałem w serialu „1983” dla Netflixa. Jak coś ciekawego się pojawi, to podejmę taką próbę. Ale nie zabiegam. Wolę po parku Skaryszewskim pobiegać dla zdrowotności.
W myśl zasady, że jak się człowiek nie napina, to samo przychodzi?
Może i tak. Zdaję sobie sprawę z tego, że czas biegnie. Ale jak patrzę na takiego Javiera Bardema czy na Penélope Cruz, to im, oczywiście, udało się zagrać w filmach amerykańskich, ale głównie komercyjnych, natomiast artystyczne kino robią u siebie, w ojczystym języku, bo tylko w tym języku mogą siebie wyrazić w stu procentach. Coś w tym jest. Pamiętam, jak Agnieszka Holland powiedziała: „Najpierw musisz pokazać, co tu jesteś wart, to wtedy tam też cię docenią”.
12 lat temu w rozmowie ze mną powiedział pan, że jest taką maszyną, która jak się rozpędzi, to nie może wyhamować, ale jak stanie, to ciężko ją uruchomić. Coś się zmieniło?
Nic. Gdy ta maszyna dostaje wysokiej jakości paliwo, to pracuje ochoczo i na najwyższych obrotach. No, a kiedy paliwo jest kiepskie, to nie rusza. Pomijam fakt, że jestem dosyć leniwy, że lubię nic nie robić. Jeśli więc mam na przykład wybór między projektem, do którego nie jestem przekonany, a perspektywą czytania książki, to wybieram to drugie.
Co jest w stanie rozpędzić na nowo tę maszynę? Zwłaszcza teraz, gdy dookoła zimno i szaro.
Liczę wtedy na to, że – pach – i pojawi się superscenariusz. Natychmiast siadam do czytania. Pierwsza strona, piąta, 30. I już zaczynam myśleć, w którym kierunku pójść. Gdy widzę, że to będzie długa, fantastyczna podróż, wtedy całe moje lenistwo i rozterki w ogóle przestają mieć znaczenie. Uruchamia się proces, od którego jestem uzależniony, wytwarzają się substancje podobne do narkotycznych. Wyobrażam sobie, że stoję przed kamerą i zaczynam kombinować, jak to zagrać.
Ten etap kombinowania jest najfajniejszy?
To część procesu, cały jest fajny. Każdy z nas ma chyba w życiu coś, co sprawia mu radość, co powoduje, że jest podekscytowany, że wtedy wszystkie jego problemy znikają. Dla mnie tym czymś jest właśnie moment, kiedy dostaję propozycję roli. Wtedy zaczyna się ten proces, który kończy się z ostatnim dniem zdjęciowym.
A nie z pierwszym?
Nie, bo to nie jest tak, że w momencie rozpoczęcia zdjęć ja już wszystko wiem. Granie to dla mnie rodzaj permanentnego odkrywania tu i teraz, znajdowania reakcji nieoczywistych, konstruowania postaci, która nie jest do końca gotowa. Jeślibym wszystko sobie wymyślił i z gotową koncepcją wszedł na plan, to gdzie byłby element kreacji? To byłoby nudne. Najbardziej ekscytujące jest powoływanie nowego bytu, ale to jest możliwe, gdy dostaję dobry scenariusz.
Co to znaczy dobry?
Musi mieć świetnie napisaną, wciągającą historię z ciekawymi, niejednoznacznymi bohaterami. Z aktorskiego punktu widzenia dobry scenariusz to taki, w którym zawarta jest większość informacji potrzebnych do wykreowania postaci. Nie tylko tych podanych wprost, czyli jak bohater wygląda, porusza się, mówi, ale i tych zakamuflowanych, na przykład dlaczego coś mówi. Bo to, co mówi – słyszymy. Ale ja bym chciał się dowiedzieć, czego nie mówi i dlaczego. Te pytania, które sobie zadaję, kiedy zaczynam go oglądać z różnych stron i kiedy potem powołuję go do życia.
Nigdy pan się nie pomylił w ocenie propozycji?
Oczywiście, nieraz szedłem na kompromis, ale jakichś ewidentnych wpadek w ostatniej dekadzie chyba nie zaliczyłem. Za każdym razem szukam powodów, dla których warto się danej pracy podjąć. I często je znajduję. Ale żeby maszyna zupełnie nie zardzewiała, czasami trzeba rozruszać ją czymś mniej wymagającym (śmiech).
Myśli pan czasem: „Zagram w tym filmie, np. w »Klerze«, bo może mieć duży rezonans społeczny, da ludziom do myślenia”?
Nie, najpierw historia musi mnie samego zainteresować. Skupiam się na bohaterze, kim on jest, dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Weźmy taki „Wymyk” [film Grega Zglińskiego z 2011 r. – przyp. red.]. Mój bohater – ze swoją słabością, skomplikowaniem – był tak interesujący, że chciałem się z nim zmierzyć.
Ten bohater, Alfred, nie reaguje, gdy jego brata atakują bandyci. Aktor, jak adwokat, ma za zadanie takiego bohatera obronić?
Chcę go najpierw zrozumieć. Na ogół mamy tendencję, żeby takie zachowanie oceniać jako niewłaściwe. A może warto zadać sobie pytanie: „Czy gdyby wstawił się za bratem i wyrzuciliby z pociągu obu, to byłoby lepiej?”. Moim zadaniem jest taką postać uwiarygodnić i sprowokować widza do zastanowienia się, co by w takiej sytuacji zrobił.
Czym dla pana jest aktorstwo?
Nieustannym dialogiem z samym sobą. Przynajmniej ja tak mam, że swoimi rolami rozmawiam ze sobą. Moim zdaniem nie da się zupełnie oderwać postaci od siebie.
Wielu pana kolegów mówi, że aktorstwo to rzemiosło.
Z całą pewnością również. [Długi namysł]. Chciałbym też jednak, żeby to, co robię, czemu poświęcam czas, energię, nie było czymś mało znaczącym. Nie chcę mieć poczucia straconego czasu. Mam ten komfort, że nie muszę robić niczego wbrew sobie.
Skąd się wie, co jest wbrew sobie, a co nie?
W pani pytaniu jest założenie, że człowiek nie wie, nie wie, w końcu się dowiaduje i już wie. To tak nie działa. To proces, który trwa całe życie. Skąd wiem? Ze wszystkiego, z moich 52 lat. Ale też nie wiem. Jak już jednak podejmę decyzję, to nie rozpamiętuję, że mogłem podjąć inną. Jestem szczęściarzem. Mogę gadać i żyć, jak chcę, ponieważ skutkiem różnych okoliczności z moim udziałem doszedłem do miejsca, w którym jestem.
Gdzie pan szuka tej siły, która prowadzi, daje odpór pokusom?
Pyta mnie pani de facto, jak żyć. Nie mam pojęcia. Trzeba rano wstać, umyć twarz, pościelić łóżko, zjeść śniadanie… Ciągle szukamy w życiu sensów, co bywa i trochę śmieszne, i trochę żałosne. Skoro wybieramy życie, to trzeba jakoś żyć.
Dlaczego tak nie lubi pan wywiadów?
Bo co to ludzi obchodzi? Moja wypowiedź jest na ekranie. Moim ideałem jest, żeby być tylko tam i nigdzie indziej. Do tego dążę i to się stanie, już się dzieje.
Czyli to ostatni pana wywiad?
Tak to się chyba nie da (śmiech). Ale teraz wybieram tylko te, w których mogę mówić o pracy. Może już dosyć tych moich wynurzeń. Jest taka piękna anegdota o Konwickim: Jako zapalony kibic zapytany, czy ogląda polską piłkę nożną, odpowiedział: „Tak, ale gardzę sobą”. Też mam teraz takie poczucie.
I to ma być puenta?
Mam teraz znacznie mniejsze potrzeby, nazywam to redukcją. Skłaniam się ku ascezie. Wszystkiego jest dla mnie za dużo. Czuję, że jestem w trybie zstępującym. Kiedy jesteśmy w trybie wstępującym, to chcemy wszystko chwytać, ładować w siebie. Bodźce, pracę, wywiady też. Zawsze dużo myślałem o starości. Starość ma tę przewagę nad młodością, że widzi swoją młodość, a młodość nie widzi swojej starości. Próbuję więc destylować, odparowywać, szukać esencji, ekstraktów. Nie jest źle.
Robert Więckiewicz, aktor teatralny i filmowy, absolwent PWST we Wrocławiu (1993). Zagrał wiele charakterystycznych ról, m.in. w filmach: „Vinci”, „Odwróceni”, „Wszystko będzie dobrze”, „Pod Mocnym Aniołem”. „W ciemności”, „Wałęsa”. Laureat wielu nagród w Polsce i za granicą, m.in.: czterech Orłów Polskiej Akademii Filmowej, dwóch Złotych Lwów, nagród dla najlepszego aktora na międzynarodowych festiwalach filmowych w Tokio i Chicago.