1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Jakub Józef Orliński - jak anioła głos

(Fot. Jiyang Chen/IMG Artists)
(Fot. Jiyang Chen/IMG Artists)
Słuchanie jego śpiewu jest jak medytacja. Jakub Józef Orliński, 29-letni kontratenor, odbiega od stereotypu śpiewaka muzyki klasycznej. Wszędzie go pełno, ma łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi, a w przerwach od śpiewania tańczy breakdance.

Lubisz ciszę?
Jeżeli jesteś w stanie wykorzystać pauzę w muzyce i tak zawładnąć publicznością, że nie słychać nawet oddechu, dzieje się czysta magia. Czujesz, że wszyscy są z tobą, połączeni muzyką niczym jeden organizm. To obezwładniające.

Podobnie jak twoje krążące po Internecie nagranie, które obejrzało już ponad cztery miliony osób. Ubrany w kraciastą koszulę i spodnie do kolan śpiewasz swoim niezwykle wysokim głosem arię z opery „Il Giustino” Antonia Vivaldiego. Kontrast między twoim stylem a muzyką jest powalający.

E tam, byłem całkiem nieźle ubrany [śmiech]. Tę koszulę – swoją drogą niezłej marki – moja przyjaciółka, śpiewaczka Dagmara Barna, upolowała w lumpeksie. Przed występem dopytywałem o strój, ale usłyszałem, że nie ma on znaczenia, bo to nagranie dla radia France Musique. Zaśpiewałem na szarym końcu, zresztą to było zastępstwo. Zadzwonili do mnie wieczorem, gdy z całym zespołem świętowaliśmy premierę „Erismeny” Francesca Cavallego. Następnego dnia miałem krótką próbę z pianistą. Skupiliśmy się na muzyce, zagraliśmy najpiękniej, jak potrafiliśmy. Myślę, że wygrała autentyczność. Nie chcieliśmy szpanować ani podkreślać naszego młodzieżowego luzu strojem.

Wydaje się, że masz szczęście do zastępstw?
To dlatego, że jestem bardzo otwartym człowiekiem. Gdy pojechałem do Aix-en-Provence, nie zamknąłem się wraz z innymi śpiewakami w pokoju, ale wszędzie mnie było pełno. Mam dużą łatwość poznawania ludzi, lubię słuchać, jestem ciekawy, więc po dwóch dniach znam wszystkich – od orkiestry po administrację. I siłą rzeczy zostaję ludziom w głowach.

Twoje kolejne zastępstwo w wystawianym podczas festiwalu operowego w Glyndebourne „Rinalda” Georga Friedricha Händla również skończyło się spektakularnym sukcesem. Za tę rolę zdobyłeś prestiżową, przyznawaną od 42 lat, nagrodę brytyjskiego miesięcznika „Gramophone”.
Pamiętam, że gdy o 10 rano zostałem wezwany do biura festiwalu w Glyndebourne, moja pierwsza myśl była taka, że coś nabroiłem, więc spodziewałem się bury za naruszenie regulaminu. Tymczasem okazało się, że dyrektor artystyczny opery, w której byłem obsadzony w mniejszej roli, zaproponował mi rolę główną. Wiedział, że już wcześniej śpiewałem ją w operze we Frankfurcie. Od razu się zgodziłem, choć czułem ogromną presję.

Drugie zastępstwo i drugi sukces. Nieźle opanowałeś sztukę wykorzystywania szans.
Żeby wytrzymać presję i wygrywać takie sytuacje, trzeba być przede wszystkim świetnie przygotowanym. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie jest tak, że moja kariera wybuchła nagle po jakiejś nagrodzie czy rekordowej oglądalności filmiku. Gdy śpiewałem w Aix-en-Provence, miałem już podpisane kontrakty na rok do przodu, a w kieszeni umowę na debiutancką płytę z Warner Classics/Erato Records. Ale to prawda, że wideo z Aix pomogło mi dotrzeć do szerszej publiczności we Francji i na świecie – o dziwo, w Brazylii mam więcej fanów niż w Polsce! A przecież jestem stąd.

Stąd, czyli?
Z warszawskiego Żoliborza, tu jest mój dom.

Dzień przed naszym spotkaniem byłeś w Paryżu, gdzie promowałeś najnowszą płytę „Facce d’Amore”, dwa dni wcześniej w Madrycie, a trzy – w Zurychu, gdzie z kolei śpiewałeś w „Baltazarze” Händla. Nie jest łatwo się z tobą spotkać ani za tobą nadążyć, choć każdy, kto chce, może cię śledzić w relacjach na Instagramie, na którym obserwuje cię niemal 50 tys. osób. Liczyłeś, ile dni byłeś w z tym roku w domu?
To prawda, mam szalony czas. W 2018 roku spędziłem w Warszawie może ze trzy tygodnie. W tym podobnie. Wracam na dzień lub dwa, spotykam się z rodziną, przepakowuję i lecę dalej.

Jaki jest twój dom rodzinny?
Duży [śmiech]. Z bratem Franciszkiem, który dziś robi grafiki do social mediów, wychowaliśmy się z pięcioma bliższymi i dwoma dalszymi kuzynami, a pilnowały nas dwie kuzynki, więc masę czasu spędzaliśmy na zabawach w ogrodzie. W domu się nie przelewało, ale to był megaszczęśliwy czas.

Pochodzisz z artystycznej rodziny?
Dziadkowie z obu stron to architekci, tata i mama malarze graficy, babcia robi protezy zębów, a to też artystyczny zawód, bo w tych zębach przecież rzeźbi. Wszyscy są artystycznie uzdolnieni.

A ty wokalnie. Jak zaczynałeś?
Już w wieku ośmiu lat śpiewałem w amatorskim chórze Gregorianum, za to kształcić się zacząłem dość późno, dopiero gdy jako 19-latek zdałem na Akademię Muzyczną im. Fryderyka Chopina w Warszawie [obecnie Uniwersytet Muzyczny]. Byłem w tyle, jeżeli chodzi o kształcenie słuchu, teorię, harmonię, więc by nadrobić braki, właściwie zamieszkałem na uczelni. Na dodatek nie dostałem się na studia bezpłatne, więc pracowałem w firmie odzieżowej i brałem udział w reklamach, by zarobić na czesne. Moją siłą okazał się głód muzyki. I to, że nie byłem zepsuty przez system edukacji.

Zazdroszczę wszystkim, którzy wciąż mają szansę usłyszeć cię po raz pierwszy, bo czeka ich nie lada zaskoczenie. Patrząc na ciebie, postawnego i wysportowanego chłopaka, nikt nie spodziewa się tak wysokiego, falsetowego głosu. Ten kontrast to twój atut?
Gdy studiowałem w Warszawie, miałem ciężki czas. Źle śpiewałem, wiedziałem, że czeka mnie masa pracy, co mnie potwornie deprymowało, a na dodatek słuchacze nie mieli pojęcia, jak brzmi kontratenor. Zdarzały się reakcje dziwne, co nie było łatwe do udźwignięcia. Ale wiedziałem, że tylko tym głosem jestem w stanie wyrazić to, co czuję, i dotknąć czyjejś duszy, więc się nie poddałem.

Czas pokazał, że słusznie. Jak to się stało, że zostałeś kontratenorem?
Chciałem być ogrodnikiem, nie wyszło. W szkole plastycznej też nie pokazałem zdolności… [śmiech].

Kontratenor to nie jest twój naturalny głos? Kiedy mówisz, brzmisz raczej nisko.
To specjalna technika śpiewania. Każdy mężczyzna może – teoretycznie – ją opanować. Różnica polega na tym, że zamiast całymi strunami głosowymi wibrujesz ich brzegami, końcówkami. Reszta to kwestia ciężkiej pracy, monotonii, cierpliwości do ćwiczeń, skupienia. Moim naturalnym głosem jest bas-baryton, jako chłopak śpiewałem w chórze altem, ale gdy do renesansowych utworów potrzeba było wyższych głosów, szybko się w nich odnalazłem. Wyszło naturalnie, ale na początku się z tym nie afiszowałem. Nie dlatego, że się wstydziłem, ale obracałem się w żoliborskim środowisku pełnym deskorolek i hip-hopu.

Właśnie, uprawiasz też breakdance, który, wydawałoby się, pasuje do opery jak pięść do nosa?
Zawsze byłem aktywny, na deskorolce i rolkach robiłem akrobacje w skate parkach, trenowałem capoeirę, akrobatykę, aż w końcu, niemal w tym samym czasie co śpiewanie, odkryłem breakdance. Sporo wysiłku mnie kosztowało, żeby tę pasję obronić, bo zewsząd słyszałem, że ten pełen figur taniec jest dla mojego głosu zły. Poświęciłem wiele godzin na sali treningowej na analizy, które zresztą przydały mi się również w zawodzie śpiewaka. Bo najważniejszą rzeczą jest znać siebie i swój organizm. Jak się reaguje na zwykłe niby rzeczy – ot, chociażby ten sernik z pudrem i kawę z mlekiem.

No jak?
Pudrem możesz się zakrztusić, a kaszel narusza struny głosowe i owszem, da się potem śpiewać, ale jest to mniej wygodne. Kawy bezpośrednio przed śpiewaniem też nie piję. To są niby głupoty, ale muszę na nie zwracać uwagę.

A jak na śpiewanie działa taniec?
Przed występem przychodzę do teatru dobre dwie godziny wcześniej, bo lubię mieć czas. Zaczynam od ćwiczeń fizycznych i oddechowych, one pozwalają mi się skoncentrować i szybciej być sprawnym wokalnie. Wiem, że kręcenie piruetów na głowie usztywnia szyję, skakanie na jednej ręce spina mięśnie międzyżebrowe, więc przed występem tego nie robię. Za to gdy mam wolne od śpiewania, pozwalam sobie na dużo. Przed spektaklem trochę tańczę, by wyzwolić energię, to jak medytacja.

Dla słuchaczy taką medytacją może być słuchanie twojego śpiewu. Zdążyłeś nagrać już dwie płyty, koncertujesz na całym świecie. Jak znajdujesz na to wszystko czas?
Po prostu strasznie dużo pracuję [śmiech]. Debiutancką płytę „Anima Sacra” przygotowywałem przez półtora roku. Jest na niej aż osiem premier utworów zapomnianych kompozytorów wyszukanych przez mojego serdecznego przyjaciela śpiewaka i muzykologa Yannisa François w bibliotekach na całym świecie i odtworzonych z manuskryptów. To było ryzykowne, ale wiedziałem, że mam tylko jedną szansę na pierwszą solową płytę, więc pochylałem się nad wszystkim – od materiału nutowego, przez okładkę, po tytuł i czcionkę.

Wysiłek się opłacił, „Anima Sacra” została doskonale przyjęta i nagrodzona prestiżową nagrodą Opus Klassik. Właśnie ukazała się twoja druga płyta „Facce d’Amore”. Czego się po niej spodziewać?
Pierwsza płyta to podróż duchowa po świecie baroku, a druga to arie operowe pokazujące różne oblicza jednej emocji – miłości. I znów masa premierowych utworów i sporo smaczków. Często słyszę, że jestem kontrastem, może dlatego moje płyty też takie są.

Jakub Józef Orliński, 29 lat; kontratenor, laureat konkursu organizowanego przez Metropolitan Opera dla młodych talentów oraz tegorocznej nagrody magazynu „Gramophone” w kategorii: młody artysta roku. W listopadzie ukazała się jego druga płyta „Facce d’Amore”. 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze