1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Barbara Falender – znikanie

(Fot. Rafał Masłow)
(Fot. Rafał Masłow)
Zobacz galerię 4 Zdjęcia
Jej rzeźby łamały tabu, są częścią obyczajowej i seksualnej rewolucji lat 60. i 70. Barbara Falender eksploruje zmysłowość, pragnienie życia i tajemnicę śmierci. Teatr Wielki – Opera Narodowa przygotował właśnie jej dużą, retrospektywną wystawę, która zostanie otwarta, jak tylko będzie to bezpieczne.

Wystawa została otwarta 17 czerwca i potrwa do 6 grudnia 2020 roku [przyp. red.]

Ktoś napisał, że tą wystawą chcę się pożegnać ze swoimi rzeźbami. Przeciwnie, chcę się z nimi ponownie przywitać. Wielu nie widziałam od lat. Chcę je pokazać moim trzem synom, najstarszy ma 44 lata. Nawet jeśli był przez chwilę świadkiem ich powstawania, to może nigdy nie dotknął ich swoją ręką. A one znikały z mojego życia. Najwięcej szczęścia miały te, które kupiły muzea, bo przetrwały, najczęściej w magazynach.

Co pani czuje, widząc swoje rzeźby uszkodzone, zdewastowane?
Przeżywam dramat. Najbardziej boli los rzeźby z 1978 roku, „Hommage dla Aliny Szapocznikow”. Zrobiłam ją w górach, w Lądku-Zdroju, koło kamieniołomu w Stroniu Śląskim, mając przy sobie trzyletnie dziecko. Była jesień, spadł śnieg. Całymi dniami pracowałam nad kamieniem na stoku. To dla mnie bardzo ważna rzeźba, ale żeby o niej powiedzieć, muszę opowiedzieć panu o życiu.

Bo za każdą jest życie?
Tak, ja te rzeźby po prostu rodzę. Nigdy niczego nie zrobiłam bez głębokiej emocji. Miałam 23 lata, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią. W domu się o śmierci nie mówiło, tabu. Był rok 1968, kiedy umarła matka mojej przyjaciółki Zosi, piękna kobieta, miała tylko 45 lat. Nazywała się Natalia Bukowiecka, była dziennikarką. To był dla mnie pierwszy wstrząs, zaskoczenie, że można tak nagle odejść. Ukształtowała mnie. Wyrastałam, czując się gorsza, dopiero pani Natalia wyzwoliła we mnie poczucie wartości. Pracowała w SARP-ie [Stowarzyszenie Architektów Polskich – przyp. red.]. Kiedy zdawałam na ASP, wpadałam tam z Zosią na obiady, zobaczyłam Galerię Foksal, wspaniałych artystów. Dla dziewczyny z Wrocławia to był nieznany świat.

Z jakiego świata pani była?
We Wrocławiu ludzie byli prawdziwi, uczciwi, prostolinijni. Nikt niczego nie kupował. Wszyscy tu przyjechali po wojnie. Cudze domy, cudze meble, spanie na poniemieckich łóżkach. Do dzisiaj niczego mi nie potrzeba. Bluzka od kogoś, spodnie od kogoś, buty od synowej. Moi rodzice kupili meble dopiero, kiedy w 1966 roku zamieszkaliśmy w Warszawie. Razem z Zosią zdawałam na akademię. Jej mama umieściła nas jako recepcjonistki w Domu Architekta w Kazimierzu nad Wisłą, żebyśmy zarobiły pierwsze swoje pieniądze. Tam otrzymałam wiadomość, że dostałam się na studia, a Zosia nie. Uciekłam daleko nad Wisłę wykrzyczeć swoją radość.

(Fot. Rafał Masłow) (Fot. Rafał Masłow)

Bo wszystko się zmieni?
I się zmieniło. A tamtego dnia to była eksplozja we mnie samej, udało się! Ale wracałam znad rzeki smutna, żeby Zosi nie zrobić przykrości. Kiedy przyjechałam na akademię, zobaczyłam na liście obok mojego nazwiska: „brawo”. Dopisała to czerwonym długopisem mama Zosi. Po wypadkach Marca ’68 była jedyną osobą, która tłumaczyła nam historię. Robiła to piosenkami Ewy Demarczyk, której słuchałyśmy z adapteru Bambino. Dzięki niej zrozumiałam wiersze Baczyńskiego. Po śmierci pani Bukowieckiej zaprojektowałam dla niej pierwszy nagrobek. Wykuwając w granicie jej nazwisko piękną antykwą, uświadomiłam sobie, że kobieta nie musi go zmieniać. Ona nie zmieniła nazwiska ani przy pierwszym mężu, ani przy drugim. Dlatego nigdy nie przyjęłam nazwiska mojego męża. Spod jej nagrobnej płyty wyrosło szczupłe, wysokie drzewo. I to prowadzi nas do Aliny Szapocznikow. Spod mojej rzeźby jej poświęconej też wyrosło drzewo…

Była dla pani punktem odniesienia?
Nie znałam jej. Miałam już dyplom, wiedziałam, co chcę robić, i nagle usłyszałam, że umarła jakaś Alina Szapocznikow – rzeźbiarka. U mnie w pracowni nikt o niej nie mówił. Otworzyłam encyklopedię. Przeczytałam, przez co przeszła. Dlaczego artyści o niej nie mówili? Po prostu zniknęła, będzie nam teraz łatwiej? Wiele lat później uwielbiany przeze mnie prof. Jerzy Jarnuszkiewicz powiedział: „Ona sobie potrafiła wszystko załatwić”. Ach, to źle? Ryszard Stanisławski, jej mąż, w filmie o niej powiedział: „Ona była taka zapobiegliwa”. On się uczył, a ona pracowała. Załatwiła pracownię, mieszkanie, to były czasy, w których się coś załatwiało. Oglądałam ten film z jego wypowiedzią w muzeum w Łodzi, wybiegłam do swojego samochodu i tam się rozpłakałam. Alina brała na swoje barki absolutnie wszystko, podejmując krańcowe decyzje. Kiedy wiele lat później jej syn Piotr chciał przyjechać do Polski, ale nie miał do kogo, zachęcałam: „Przyjedź. Tu jest twoje miejsce”. Zatrzymał się w mojej pracowni. Powiedział: „Ach, jakie to szczęście, będę tam, gdzie się wychowałem, biegałem tutaj za róg, do sklepu z zabawkami. Nawet raz ukradłem pieniądze, żeby coś kupić, i dostałem lanie”. Moje dzieci też biegały do tego sklepu.

Zrobiła pani rzeźbę dla Szapocznikow, bo zniknęła?
Miałam za sobą rzeźby w epoksydzie – „Oną”, „Onego” i „Poduszki erotyczne”. Byłam młoda. Zalewał mnie erotyzm, tylko tym żyłam, każdy z nas wie, co to znaczy. Kiedy podejmowałam decyzję, jaką rzeźbę zrobię w kamieniu, pomyślałam, że muszę się odnieść do tych dwóch młodych kobiet, które odeszły tak nagle. Poradzić sobie z ich śmiercią. Dzisiaj mam 73 lata, miałam dwa razy więcej czasu niż Alina na twórczą pracę, bo ona miała na nią tylko 20 lat, a jest największą polską rzeźbiarką. Gdy podeszłam do góry kamienia w kamieniołomie w Stroniu Śląskim, już wiedziałam, że chcę dedykować jej tę rzeźbę. Z przerażeniem patrzyłam w przyszłość. Jak mam być rzeźbiarką, muszę ją zrobić. Jola Gola, która opracowała moje kalendarium, napisała w miesięczniku „Elle” tekst o Szapocznikow i dodała na zakończenie: „Falender w profetycznym widzeniu rzeźbi kobiecą postać zaciskającą dłonie na uniesionym nad nią całunie”.

Przełomowa w pani twórczości rzeźba „Sen” też była wizją?
Starałam się o stypendium w Carrarze i dostałam je po czterech latach oczekiwania, akurat w momencie, kiedy miałam maleńkie dziecko. Jechać i zostawić 11-miesięcznego synka czy zostać? Musiałam podjąć dramatyczną i jednocześnie egoistyczną decyzję, bo przecież miałam być rzeźbiarką. Zanim wyjechałam do Carrary, miałam już rysunki, bo wszystkie rzeźby powstają najpierw na kartce papieru, a „Sen” rysowałam przy biurku w małym pokoju, między karmieniami synka. Rysowałam siebie, kobietę, która za chwilę urodzi. Tajemnicę własnego ciała. Oglądając tę rzeźbę, nie wiemy, czy coś w tę kobietę wchodzi, czy z niej wychodzi. Obcy twór powoduje przemianę jej ciała, jej myśli, z jednej strony sugeruje żywą istotę, a z drugiej – jest niepojętą strukturą, jakby z kosmosu. Dlatego dla wyrażenia w kamieniu mojego własnego egzystencjalnego, ale też duchowego doznania użyłam abstrakcyjnej formy. Tego nie mogłam opowiedzieć ani narysować. Mogłam tylko szukać sposobu, żeby we właściwej dla mnie rzeźbiarskiej materii przekazać doświadczenie przekraczające fizyczność. Ta rzeźba nie powstała od razu. Mój syn urodził się przedwcześnie, w siódmym miesiącu. Lekarz powiedział, że może umrzeć. Jeśli on umrze, ja też chcę umrzeć. Tak jak umierająca Alina zaciskałam dłonie na pościeli do granic możliwości, modląc się, żeby dziecko urodziło się żywe. Zapytano mnie niedawno, wobec czego jestem bezradna. Jedynie wobec śmierci. Ze wszystkim innym sobie radzę.

Widzę to w pani niezwykłym sarkofagu dla rodziców. Leżą razem w hamaku. Śpią?
Odpowiem dość prymitywnie: zdarzyło mi się spać z kimś w łóżku na waleta. Było wąsko i trzeba się było jakoś ułożyć. Wyobraziłam sobie, że jeśli ludzie mogą ze sobą spać, to tylko dlatego, że się kochają, przyjaźnią. Jeśli się lubią, zawsze się do siebie dopasują. Choć mój ojciec przeżył moją mamę o 20 lat, mając 86, wciąż mówił: „Basiu, jak ja bym chętnie się przytulił do Anielki, do tej dziewczyny, która ze mną była i urodziła mi dzieci”. W mojej rzeźbie tuli się do jej stóp, a ona do jego stóp, bo inaczej się położyć nie da.

Wyrzeźbiła ich pani młodych.
Bo byli młodzi. Lubię ich zdjęcie z 1945 roku – idą ulicą, mają powojenne ubrania. Tak ich pamiętam. Poznali się w czasie wojny, w obozie pracy w Herzbergu. Ale nie opowiadali o tym. Moja mama była 13 lat starsza od ojca. Mój ojciec zawsze mówił, że jest najładniejsza na świecie. Mama go bardzo ceniła, wściekała się tylko, kiedy czasem „poszedł na stronę”, bo byli bardzo w sobie zakochani.

W pani rzeźbie pozostają w nieważkości.
Bo są w hamaku. Są sen i bycie razem. Fizyczność i ruch, choć to 800-kilogramowy, wiszący kamień. Podchodzi dziecko, dotyka go swoim malutkim paluszkiem i hamak się porusza, dziecko jest w stanie go rozbujać. Widziałam taką sytuację w Europeum w Krakowie, gdzie rzeźba jest eksponowana.

Wzruszyła się pani.
Bo nagle przypomniałam sobie sen – swoją mamę idącą zielonymi łąkami. Pomyślałam, że w końcu rodzice są razem, młodzi. Pierwszy raz mówię o tych sprawach do obcego człowieka. Nigdy jeszcze mężczyzna o to nie pytał.

(Fot. Rafał Masłow) (Fot. Rafał Masłow)

Młodość bije z pani erotycznych rzeźb, które są świadectwami rewolucji seksualnej lat 60. i 70. Dzięki pani młody pozostanie zawsze malarz, performer Krzysztof Jung. Jak się zaczęła ta współpraca?
Jeszcze go nie znałam, kiedy zobaczyłam go na ulicy – młodzieńca z włosami afro, tak ładnie szedł, a ja szłam za nim. Wiedziałam, że ten chłopiec ukrywa coś przed światem. Zrozumiałam, kiedy pozował mi do rzeźby „Narcyz”. Zgodził się rozebrać, usiąść na kawalecie (obrotowy stół rzeźbiarski). Zobaczyłam na udzie wielką bliznę, co najmniej 40-centymetrową. Powiedział mi, że wyskoczył z okna. Był kaleką, powinien utykać. A płynął ulicą… jak półbóg. Jak musiał stawiać stopy, żeby to ukryć? Umarł, mając 43 lata, udusił się, był sam w domu.

Co w nim było takiego, że zrobiła z nim pani też inne rzeźby?
Miał charyzmę, przyciągał ludzi. On miał swoje królestwo, do którego ja nie należałam, bo nie potrafię należeć do niczego, do nikogo. Ale jeździliśmy do niego do tzw. Jungówki, gdzieś w okolicach Czerska. Pamiętam, byliśmy tam na wakacjach, piękne zdjęcia zostały, po raz pierwszy zetknęłam się z nagim człowiekiem. Wszyscy byliśmy nadzy – mój mąż, dzieci, dziewczyny, chłopaki. To był rodzaj paradiso. Przyprowadzał do mojej pracowni przyjaciół, kochanków – młodszych, równolatków, pozowali mi. Powstawał cykl rzeźb „Ganimedes”. Odkrywałam tajemnicę istnienia chłopców, którzy się kochają. Wchodziłam w to z największą czułością i zrozumieniem. Była w nich delikatność i byli ciekawi intelektualnie. Bardzo dużo tych chłopców poznałam. Byłam nimi zafascynowana.

W ciele zapisana jest tajemnica?
Już sam fakt rozebrania się jest aktem szczerości wobec widza, przekroczeniem granicy. Nienawidzę pruderii, wychowałam się w domu nagich kobiet, było nas pięć. Ale mój ojciec nigdy nie był przed nami nagi. Dlatego ciało mężczyzny było mi kompletnie nieznane. Co innego akt miłosny, gdzie wyzwalałam się od oglądania, ważne było czuć, a nie patrzeć.

Jak jest trwać wiele lat w związku twórczym? Z mężem, Grzegorzem Kowalskim, rzeźbiarzem, poznaliście się w pracowni prof. Jarnuszkiewicza na ASP.
To wielkie ścieranie się potrzeb, które najlepiej się realizuje w pojedynkę. Dlatego mój mąż zawsze mówił swoim studentom: „Artysta nie powinien się żenić. Artysta musi być sam. Artystka nie powinna mieć dzieci”. Nigdy się z tym nie zgodziłam i go nie posłuchałam. Mój doktor ginekolog mówił: „Niejeden zrobiłby dużo, żeby móc mieć dziecko”. To nieprawda, że artysta musi być sam.

Ale w pracy samotnie pani ciosa kamienie.
Bo inaczej się nie da. To się nie ciosa, raczej pył z kamienia odejmuje. Nie można od razu odłupać kawałów, do tego trzeba mieć niesamowitą siłę.

Pozwala pani sobie pomóc?
Dziecko, kiedy jadę do Chin i staję przed dziesięciometrowym granitem, dostaję panów do pomocy. Mam stać i patrzeć? Zwariowałabym. Biorę młot i pracuję razem z nimi. Oni robią swoje, ja swoje. O, tutaj mam zgrubienie. Młotek jest ciężki, waży prawie dwa kilo. Jak nie trafię nim w dłuto, spada na rękę i boli całe ciało. Ale to nieważne. Staram się złapać rytm, to nie jest tak – puk, puk i przerywasz. W głowie pojawiają się melodie. Otwiera się pamięć muzyczna. Czasem mnie samą zadziwia, co śpiewam. Głęboko wchodzę w siebie, ale bez analizy, roztrząsania tego, co było złe. Jest tylko dobra energia, którą daję pracy. To trwa cały dzień, z przerwą na papierosa. To moje życie wewnętrzne.

Muzyka była w pani zawsze?
Grałam na flecie. Pamiętam swój popis w szkole muzycznej na Podwalu we Wrocławiu: „Pieśń Solwejgi”. Ciągle marzę, że ją jeszcze zagram. Już nie na flecie, ale na fortepianie, do którego wróciłam. Tego bechsteina dostałam od ojca. Jako małe dziecko pięknie śpiewał, mógł zostać śpiewakiem operowym, ale moja babcia, łódzka włókniarka, nie mogła go kształcić. Kiedy zobaczył mnie, małą dziewczynkę, przy radiu Pioneer, która próbuje dyrygować, zdecydował, że pójdę do szkoły muzycznej. Ten mój biedny ojciec, wychowujący czwórkę dzieci, pojechał do Legnicy i kupił instrument. Wychowałam na nim swojego wcześniaczka, raczkował na tym zdezelowanym fortepianie, który się rozsychał przez lata. Kiedyś sprzedałam rzeźbę i postanowiłam go naprawić. To bardzo cenny instrument, z epoki Chopina.

Której z rzeźb mających przyjechać na wystawę najbardziej chce pani dotknąć?
Tę poświęconą Jonaszowi Kofcie, jego pragnieniu życia. Nazywa się „Anioł milczenia”. Jonasz napisał w wierszu „Romans III. Białe noce”: W ciszy przyjdzie milczenie jak anioł / Anioł czujnie nasłuchujący, […] Dzięki tobie wszystko zrozumiem / Będę drzewem, chmurą i skałą / Skoro żyć nie potrafię, / Skoro umrzeć nie umiem / Pragnę, żeby nic się nie stało. Znałam tego chłopca dosyć dobrze. Nawet intymnie. Wiele mnie z nim łączyło, po Marcu᾽’68 przyniósł mi trzy wiersze. Jeden dla Mahalii Jackson, drugi dla Louisa Armstronga, trzeci miał tytuł „Moja”: Na suchym piasku brzózki chudną / Cienieją wąskie smużki mgieł / A odjechać od Niej trudno / a przyjechać do Niej nudno / Bo gdzie […]. I ostatni wers: Na suchym piasku brzózki chudną / Pół morgi słońca lśni beztroską / Odjechać od Niej trudno / A przyjechać do Niej nudno, Polsko. Oboje wiedzieliśmy, że ten wiersz poświęcony jest Marcowi.

Na swój dyplom zrobiła pani rzeźbę dedykowaną Marcowi ’68. Był rok 1972. Sportretowała pani swoich kolegów… A tych pałowanych pokazała jako martwych.
Ludzie z Krakowskiego Przedmieścia nosili spodnie dzwony, mieli zasznurowane buty, każdy z nich chciał być piękny i młody, bo tacy na tej ulicy byli. Nie pamiętali o Marcu. Przeszło, minęło... Dlatego musiałam to wyrzeźbić. Z obowiązku. Jonasz cierpiał i ja cierpiałam. Widocznie ci, co zostali, tak czuli.

Gdzie dzisiaj jest ta rzeźba?
Nie ma jej. Została tylko na fotografiach. A „Hommage dla Aliny Szapocznikow”? Jakiś facet chwyta meselek czy inne ostre narzędzie, podziobie nim jej twarz, pies na spacerze osika, ktoś obleje farbą… Jest własnością spółdzielni mieszkaniowej. Wyrosło spod niej wielkie drzewo, unosi jeden z kamieni rzeźby.

Puentując wywiad dla pisma „Szum”, zadała sobie pani pytanie: „Czym może być pierwsza miłość, a czym ostatnia?”.
Pierwsza jest wielkim błyskiem, ostatnia najgłębszym spełnieniem.

Artysta może się czuć spełniony?
Ja się czuję spełniona. Ale nie tylko jako artystka. Również jako kobieta, matka, córka, siostra, przyjaciółka i jako żona. Życie ma być pełne we wszystko i dawać nadzieję, że jutro też jest coś do zrobienia. Najlepiej, żeby nic się nie stało. Żeby anioł milczenia nie przychodził.

Barbara Falender, rzeźbiarka. Uprawia także rysunek, fotografię, scenografię teatralną i telewizyjną. Uczestniczyła w wielu międzynarodowych sympozjach rzeźbiarskich. Laureatka nagród artystycznych w kraju i za granicą, w tym Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida. Tworzy w kamieniu, brązie, epoksydzie i porcelanie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze