1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Arkadiusz Jakubik w rozmowie o filmach, muzyce i rodzinie

Arkadiusz Jakubik: aktor, lider zespołu Dr Misio. (Fot. Maciej Zienkiewicz/Forum)
Arkadiusz Jakubik: aktor, lider zespołu Dr Misio. (Fot. Maciej Zienkiewicz/Forum)
Zobacz galerię 3 Zdjęcia
Ma niespożyte zapasy energii i pomysłów. W minionym roku zdążył zagrać w kilku filmach i serialach, czekając na dogodny moment, żeby wydać najnowszą płytę swojego zespołu Dr Misio. Śpiewa o strachu, co nie znaczy, że pandemia podcięła mu skrzydła. Bo Arkadiusz Jakubik zawsze ma też jakiś plan b.

Trudno uwierzyć, że album „Strach XXI wieku” powstawał jeszcze przed pandemią.
No właśnie. Korzystając z okazji, chciałem jeszcze raz oficjalnie zaprzeczyć, jakoby Dr Misio wywieszczył pandemię. Z pierwszym singlem wystartowaliśmy pod koniec 2019 roku, a premierę całej płyty wyznaczoną mieliśmy na końcówkę marca 2020. Nikt z nas nie mógł wiedzieć, co za chwilę się wydarzy, że trzeba będzie premierę odwoływać. Potem gorączkowo dyskutowaliśmy, ile jeszcze można czekać. Maj, czerwiec, lipiec… W końcu postanowiliśmy, że wydajemy album jesienią, oczywiście nie wiedząc, że jesienią będzie jeszcze gorzej. Niczego nie wieszczyliśmy, w żadnym razie nie chcielibyśmy odbierać pracy wróżowi Maciejowi, natomiast faktycznie koronawirus dopisał do tej płyty zaskakującą puentę.

Ten album jest komentarzem idealnie pasującym do tego, co dzieje się tu i teraz. Sporo tu tytułowego strachu, sporo też o tym, że nie umiemy i nie chcemy się dogadać. Oglądałam teledysk do utworu „Chcesz się bać” i miałam ciarki na plecach. Chłopiec idzie ulicą, udając, że strzela do przechodniów. Niby się bawi, tyle że naprawdę giną ludzie.
Tekst napisałem dwa lata temu. W momencie, kiedy ja sam naprawdę zacząłem się bać. Graliśmy, pamiętam, koncert dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pod Pałacem Kultury. Akurat zaczęliśmy numer „Polacy”, nasz cover piosenki zespołu Big Cyc. Zawsze na koncertach tuż przed tym kawałkiem uderzałem w poważne tony, mówiąc do publiczności, że mam w d… to, kto jakie wyznaje poglądy i religię, najważniejsze, że jesteśmy Polakami. Że „być Polakiem” to dla mnie brzmi dumnie, nie durnie. „Polacy” w naszej wersji mają taki długi instrumentalny wstęp i Paweł [Derentowicz, gitarzysta zespołu – przyp. red.] odgrywa podczas tego intra krótki fragment lekko zmienionej melodii hymnu. Kiedy tak wtedy grał, zobaczyłem, że ludzie nagle zaczynają nerwowo wyciągać smartfony, coś w nich czytają, pokazują sobie nawzajem. My na scenie jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale to był właśnie moment, kiedy dokonano zamachu na prezydenta Adamowicza w Gdańsku. No i mamy następny dzień, 14 stycznia, Paweł Adamowicz umiera, a ja kończę 50 lat. Wieczorem stanąłem przed lustrem i pomyślałem, że muszę napisać piosenkę o nienawiści, dłużej nie można udawać, że nic się nie dzieje. A w teledysku chodzi o nasze dzieci. Czy przypadkiem tej naszej polskiej nienawiści nie odziedziczyły w genach?

Może to nowe pokolenie będzie jednak inne? My jakoś się po drodze dogadamy, pokażemy im, że się da. Potrafi pan być w tej kwestii optymistą?
Jeszcze niedawno miałem więcej nadziei, dzisiaj została jej nędzna odrobina. Inna sprawa, że ostatnio optymizm nie jest moją najmocniejszą stroną. Wyobrażam sobie, że ten czas pandemii – widmo kolejnych miesięcy, może lat, w lockdownie, z maseczkami i dystansem społecznym – będzie dla moich synów tym, czym dla mnie był stan wojenny. Będzie ich doświadczeniem pokoleniowym. Dla nich świat zwariował, wywrócił się do góry nogami, stracili bazę, na której mogliby się oprzeć.

A dla pana?
Doskonale pamiętam czasy starego porządku, atawistycznie mam zakodowany lęk, że to, cholera jasna, może się powtórzyć. Znajomy muzyk – zresztą bardzo znany – trochę dla żartu kupił kuszę, żeby, jeśli zaszłaby taka potrzeba, móc się bronić. Ja też, przyznaję, miewam myśli apokaliptyczne. Kuszy jeszcze nie kupiłem, ale tak sobie od czasu do czasu wizualizuję: a co, jeśli ludzie zaczną walczyć na ulicach o wodę, o chleb, o benzynę? Jak to jest żyć w rzeczywistości rodem z „Mad Maxa”?

Ma pan kompleks dziecka PRL-u?
Tak, chociaż bardziej chyba kompleks chłopaka z małego miasteczka. Długo miałem poczucie, że muszę pracować dwa, trzy, pięć razy więcej, żeby pokazać, że coś jestem wart. Tak się czułem, kiedy zdałem do szkoły teatralnej we Wrocławiu. W tym wielkim Wrocławiu od teatru Grotowskiego czy Tomaszewskiego. A jak już się jakoś z tym Wrocławiem ułożyłem, wszystko zaczęło się od nowa, kiedy po studiach przeprowadziłem się do jeszcze większej Warszawy. Gdziekolwiek poszedłem szukać roboty, od razu pytali: „Jaką pan szkołę kończył?”. „Wrocławską”. „A to we Wrocławiu jest jakiś wydział aktorski?!”. I tak przez kilka kolejnych lat. Znowu byłem kimś, dla kogo w wielkim mieście nie było miejsca.

W którym momencie to się skończyło?
To niekończąca się historia. Wystarczy, że pojawię się na międzynarodowym festiwalu i znowu jestem chłopakiem z prowincji. I żeby była jasność – mam atencję i szacunek do rodzinnego miasta, to część mnie, udało mi się w życiu parę rzeczy zrobić właśnie dlatego, że spotkałem w Strzelcach Opolskich ludzi, którym wiele zawdzięczam. Chodzi mi o to, co jest tu, w głowie. Dobrze sobie w pewnym momencie zdać z tego sprawę.

Dziennikarze często pytają pana o dziecięcy debiut w „Okrągłym tygodniu”. Zagrał pan z Emilią Krakowską i Franciszkiem Pieczką, w dodatku są tam sceny z pana udziałem, niewinne, a jednak rozbierane. W wieku niespełna ośmiu lat został pan gwiazdą.
Chyba rozgwiazdą [śmiech]. Po tej przygodzie nie chciałem mieć z aktorstwem nic wspólnego.

Jak to się stało, że trafił pan do obsady?
Mama przeczytała w „Trybunie Śląskiej” ogłoszenie, że będą „Okrągły tydzień” kręcić w Katowicach i szukają odtwórcy głównej roli w moim wieku. A co mamie strzeliło do głowy? Może jak większość rodziców uważała, że jej dziecko jest najzdolniejsze i najpiękniejsze? W każdym razie na castingu było kilkuset chłopaków i faktycznie, ku zaskoczeniu wszystkich, a przede wszystkim ku mojemu zaskoczeniu, wybrano finalnie mnie. Kręciliśmy, jak byłem w pierwszej klasie, ale premiera, ze względu na postprodukcję i przez to, że do Strzelec Opolskich filmy docierały z dużym opóźnieniem, odbyła się, kiedy byłem w klasie drugiej czy nawet trzeciej. Cała szkoła poszła do kina Pionier Agromet – od nazwy fabryki maszyn rolniczych, która była w Strzelcach. Delikatnego, wrażliwego Areczka bardzo zabolało, kiedy koledzy zaczęli krzyczeć za nim: „Aktor, pokaż pisiora”. Po tamtej roli odzywały się co jakiś czas do moich rodziców reżyserki castingu. Był taki serial „Rodzina Leśniewskich”, kultowy, pojechałem na przesłuchania do roli Bąbla, jednego z serialowych dzieciaków. Na miejscu była obecna pani reżyser, która znała mnie z planu „Okrągłego tygodnia”. Podsłuchałem jej rozmowę z moją mamą: „Pani Basiu – bo moja mama ma na imię Barbara – co się stało z tym Areczkiem, gdzie jest ten superuśmiechnięty, otwarty chłopak, który patrzy prosto w oczy? Dlaczego wstydzi się podnieść głowę?”. Nie mówiłem mamie, co się ze mną dzieje, zamknąłem temat. Wiedziałem jedno, chcę mieć normalne dzieciństwo i żeby się ze mnie nie śmiali. Po drodze zmieniłem podstawówkę i jeszcze długo – zanim jako licealista dzięki mojej fantastycznej nauczycielce od polskiego, pani Urszuli Krace, wciągnąłem się w kółko teatralne – robiłem wszystko, co mogłem, żeby broń Boże ktoś nie zaczął za mną krzyczeć: „Aktor, ej, aktor!”. Mniejsza już o tego pisiora, chciałem, żeby traktowali mnie jak normalnego rówieśnika.

 Arkadiusz Jakubik: Długo miałem poczucie, że muszę pracować dwa, trzy, pięć razy więcej, żeby pokazać, że coś jestem wart. (Fot. Maciej Zienkiewicz/Forum) Arkadiusz Jakubik: Długo miałem poczucie, że muszę pracować dwa, trzy, pięć razy więcej, żeby pokazać, że coś jestem wart. (Fot. Maciej Zienkiewicz/Forum)

Robił pan wszystko, to znaczy?
Wtedy ratunkiem okazała się piłka nożna, potem w liceum skakałem w dal, do dzisiaj mam w domu srebrny medal z mistrzostw na poziomie wojewódzkim oraz medal brązowy na tychże mistrzostwach w biegu na sto metrów. Grałem też w kosza w lidze wojewódzkiej.

Czyli sport to była próba udowodnienia, że jest pan swój, równiacha?
Oczywiście. Tak sobie myślę o tym, co mówiłem o syndromie chłopaka z małego miasteczka. Może to coś więcej? Może ja już tak mam, że nawet w tym liceum w Strzelcach Opolskich też musiałem udowodnić wszystkim, że jestem w porządku? Totalna potrzeba akceptacji. Sport zawdzięczam też tacie. Przez parę lat był piłkarzem, miał za sobą granie w rezerwach Piasta Gliwice i Odry Opole, mało brakowało, żeby zajął się tym zawodowo. To ojciec nauczył mnie piłki, dryblingu. Do tego basen, narty. Fajny czas, kiedy mogłem z ojcem robić te wszystkie rzeczy, zanim wyjechał do Stanów i wszystko zmieniło się o 180 stopni.

Udało wam się kiedykolwiek odbudować relację?
Nie było go dziewięć lat. To mama wzięła na siebie ciężar utrzymania domu, wykształcenia dwóch synów. Dla mnie jest supermenką. Kiedy ojciec tuż przed powrotem napisał do mamy list z zapytaniem, czy może wrócić, i mama mi o tym powiedziała, ja byłem przeciwny. Uważałem, że ten przyjazd tylko wszystko skomplikuje, ale ponieważ nie mieszkałem już z mamą, kończyłem studia, nie ja podejmowałem w tej sprawie ostateczną decyzję. Wrócił zupełnie dla mnie obcy człowiek. Nie zdążyliśmy nic odbudować, nie-ojciec wytrzymał tu jeszcze trzy lata, zanim umarł.

Coś takiego da się wybaczyć? Pogodzić się z kimś, nawet kiedy tego kogoś już nie ma?
Tu bym chyba musiał opowiedzieć o pięterku.

O czym?
Parę lat temu mama zapytała mnie, co ja na to, gdybyśmy sprowadzili prochy ojca tutaj, na sąsiedni cmentarz. Bo my teraz z mamą i bratem wszyscy mieszkamy niedaleko siebie, pod Warszawą. I też cmentarz jest bardzo blisko naszego z Agnieszką domu.

Mama zapytała o przewiezienie prochów ojca akurat w czasie, kiedy pracowałem nad rolą Macieja Skiby z „Wołynia”. Pomyślałem sobie: „Wow, może to jest znakomity pretekst, żeby w końcu znaleźć swoją ostatnią stację?”. Moi dziadkowie uciekali ze Lwowa i Stryja w 1944 roku, wsiedli do pociągu dla repatriantów i wylądowali w Gliwicach, gdzie założyli rodziny. Potem moi rodzice wsiedli do kolejnego pociągu i wyjechali na Opolszczyznę, do pracy, za mieszkaniem. Po czym ja wylądowałem we Wrocławiu w szkole teatralnej, a potem w Warszawie. I w końcu, kiedy mama i brat dołączyli do nas tutaj, znowu zostawiając za sobą przeszłość, to może ten pociąg mógłby skończyć bieg? Może właśnie teraz?

Postanowiliśmy więc przenieść prochy taty. Tylko że ksiądz, który zawiaduje cmentarzem, bardzo nieprzychylnie przyjął jeden z moich wywiadów i komentarzy na temat systemowego zamiatania pod dywan problemu pedofilii w Kościele przez Jana Pawła II i wyznaczył nam za miejsce na cmentarzu zaporową cenę. Uparłem się, wyjąłem większość oszczędności i kupiłem tę kwaterę dla ojca. No, a kiedy już zaczęliśmy stawiać grób, pan Sławek, kamieniarz i złota rączka, poradził mi, żeby „parterowy” grób pogłębić. A konkretnie pan Sławek powiedział mi tak: „Panie Arku, pan tu drugiej kwatery, z tego, co wiem, nie kupisz. A jak ja panu wybuduję pięterko, to i pan, i żona będą się mogli tu kiedyś elegancko położyć”. Nie byłem przekonany, poszedłem się poradzić Agnieszki. Na co Agnieszka, mistrzyni ciętej riposty, powiedziała: „Nie ma problemu, mogę leżeć nad teściem czy teściową, obojętnie, robimy pięterko”.

To jest ta opowieść o wybaczaniu i pogodzeniu się z tatą?
Tak. Myślę, że kiedy go przenieśliśmy tutaj, to się z nim dogadałem. Czasem do niego wpadnę, zapalę papierosa, pogadam.

Swoich chłopaków wychowywał pan w kontrze do tego, czego nie miał pan?
Też były piłka, narty, basen. Ale tak, starałem się, na ile mogłem, żeby synom dać to, czego mnie brakowało. Być blisko nich, żebyśmy mieli dobre, wręcz przyjacielskie relacje. Myślę, że to się sprawdziło, bo synowie, którzy już od jakiegoś czasu mieszkają poza domem, cały czas do tego domu wracają. Bywamy z Agnieszką ich powiernikami, wiedzą, że zawsze mogą na nas liczyć. Jak byli mali, zawoziliśmy ich na wszelkiego rodzaju zajęcia, kółka zainteresowań, co tylko chcieli. Z jednym zastrzeżeniem. Zagroziłem, żeby żadnemu z nich nie przyszło do głowy zapisać się na kółko teatralne czy filmowe. Jak któryś będzie się chciał zapisać, przywiążę do kaloryfera i nie wypuszczę, dopóki mu nie przejdzie.

Podziałało?
No, nie bardzo. Starszy syn jest na drugim roku reżyserii w Łodzi, młodszy zdał na informatykę na Politechnice Warszawskiej, po czym na początku tego roku oświadczył, że chce spróbować zdawać na wydział aktorski. Ała! Powiedziałem: „Stary, oczywiście, że tak, ale musisz skończyć pierwszy rok informatyki. Aktorstwo to trudny zawód, szczególnie dla faceta. Chodzi o to, żebyś miał plan B”. Zaliczył ten rok. A we wrześniu dostał się na aktorstwo do Łodzi [śmiech].

Dlaczego szczególnie dla faceta?
Bo albo ten cholerny telefon z jakąś ciekawą propozycją zadzwoni, albo nie. Ten, kto – tak jak ja – nie pracował przez kilka lat w zawodzie i poważnie zastanawiał się, czy się do tego nadaje, ten wie, jakie to uczucie. Ja jestem dosyć prostej konstrukcji psychicznej i uważam, że rolą faceta nie jest spełnianie swoich aktorskich, artystycznych ambicji, tylko zapewnienie godziwego bytu swojej rodzinie. I dopiero jak to zrobisz, to proszę bardzo, ruszaj na podbój świata, spełniaj marzenia i ambicje. Ale baza musi być.

„Wesele”, czyli początek trwającej od ponad 20 lat współpracy z reżyserem Wojciechem Smarzowskim, to koniec wątpliwości, czy aktorstwo to zawód dla pana?
Do dzisiaj Wojtka nie rozumiem. Trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby do poważnej roli notariusza z „Wesela” zatrudnić kudłatego idiotę, głuchego sapera z „13. posterunku”. Muszę tu jednak uczciwie powiedzieć, że ten serial dał mi względny finansowy spokój. Ale też przy okazji trafiłem do szuflady z napisem „debil z 13. posterunku”, wszystkie następne propozycje to były wariacje na temat tamtej postaci. „Wesele” to był przełom, nagle miałem dostęp do świetnego, ambitnego, artystycznego kina. Wojtek Smarzowski podał mi rękę i tym samym wyciągnął z głębin rozpaczy i artystycznych niepowodzeń [śmiech].

Pan jest skromny, ale prawda jest też taka, że zawsze próbował pan swoich sił na różnych polach. Reżyseruje pan spektakle i filmy, nie mówiąc o działalności muzycznej. Na ile uważa się pan za kogoś, kto się nie poddaje i zawdzięcza wszystko jednak głównie samemu sobie?
W zawodzie aktora niewiele zależy od nas. Można spotkać na swojej drodze odpowiednich ludzi, którzy otworzą przed tobą jakieś możliwości, ale też równie dobrze może ci się to nigdy nie przytrafić. Ja nawet w pewnym momencie nabrałem pewności, że im bardziej się starasz o rolę, tym większe jest prawdopodobieństwo, że jej nie dostaniesz. Dlatego zabrałem się do reżyserii i dlatego tak bardzo sobie cenię tę przestrzeń mojej aktywności twórczej pod tytułem muzyka, bo tu wszystko zależy ode mnie, nie mam nad sobą nikogo, kto mówi mi, o czym mam śpiewać i jak to robić. Nawet kiedy autorami lub współautorami tekstów są Krzysiek Varga czy kiedyś Marcin Świetlicki, to ja się pod tym tak samo podpisuję, to są też moje tematy i świat.

Swoją drogą, to, że powstał Dr Misio, też pośrednio zawdzięczam Wojtkowi. Bo na planie „Wesela” poznałem kolegę Tymona Tymańskiego i kiedyś mu się zwierzyłem: „Kurczę, stary, moim marzeniem od zawsze było to, żeby wydrzeć się na prawdziwym rockandrollowym koncercie”. Na co kolega Tymański powiedział: „Nie ma problemu, w przyszłym tygodniu gramy koncert, przynieś jakiś numer, zagrasz na finał”. Tymon jest ojcem chrzestnym Dr Misio, a Wojtek zrobił nam po znajomości kilka teledysków.

 Arkadiusz Jakubik z Wojciechem Smarzowskim na planie teledysku do tytułowej piosenki z albumu „Strach XXI wieku”. (Fot. Universal Music Polska) Arkadiusz Jakubik z Wojciechem Smarzowskim na planie teledysku do tytułowej piosenki z albumu „Strach XXI wieku”. (Fot. Universal Music Polska)

Właśnie kręcicie nowy film, ósmy projekt tego reżysera, w którym pan wystąpił. Może pan cokolwiek o nim zdradzić?
Jedynie, że film tytuł nosi „Wesele 2” i że zagrałem w nim wodzireja i wokalistę zespołu disco polo. Poprosiłem o współpracę Olafa Deriglasoffa, mojego przyjaciela, który zjadł zęby na rock and rollu, żeby zrobił aranżacje kilku discopolowych przebojów. Zastanawiamy się z Olafem czy nie założyć ekscentrycznego discopolowego duetu o nazwie Imperium, żeby grać na weselach.

Pan to mówi serio?
Może [śmiech]. Miałem kilka występów na planie filmu i publiczność, znaczy aktorzy i statyści, bawiła się świetnie. Warto w tych trudnych czasach pomyśleć o przyszłości. Kultura dostaje po tyłku, koncerty poodwoływane, teatry i kina po kolejnym lockdownie. Artyści ledwo zipią. A wesela będą zawsze.

Arkadiusz Jakubik, rocznik 1969. Aktor, lider zespołu Dr Misio, z którym nagrał cztery płyty. Ma też na koncie dwa solowe albumy oraz reżyserię kilku spektakli i dwóch filmów fabularnych, właśnie rozpoczął pracę nad kolejnym. Najnowsza płyta zespołu Dr Misio ukazała się w październiku 2020 roku nakładem Universal Music Polska.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze