1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Wojciech Brewka – sztuka nie tylko dla sztuki

Wojciech Brewka: \
Wojciech Brewka: "Dobrze, ze obraz cieszy, ale staram się, żeby każdy miał drugie dno". (Fot. Edmund Magdebursky)
„Dobrze, że obraz cieszy, ale staram się, żeby każdy miał drugie dno”, mówi Wojciech Brewka. Kiedyś prawnik, dziś malarz. Który nie tylko maluje, lecz także angażuje się w artystyczne akcje mające coś nam przekazać. Zwrócić uwagę na ważny problem. Zebrać pieniądze na leczenie chorej dziewczynki. Albo pomóc tym dzieciakom, które nie miały w życiu szczęścia.

Jest pan samoukiem, nie magistrem malarzem. Jakie są zalety takiego stanu rzeczy?
Największą chyba jest to, że nie czuje się presji środowiska. Kiedy młody człowiek wychodzi z warszawskiej czy krakowskiej ASP, to stresuje się tym, co powie jego profesor. W efekcie młodzi są trochę wycofani, mało przebojowi, boją się oceny. Mamy tu w galerii obrony prac magisterskich i widzę, jak się zachowują przed obroną. To ogromny respekt, szacunek dla profesorów i – największa bolączka, strach, jak oceni ich profesor, jeśli pójdą inną drogą. Choć oczywiście ich mentorzy są prawdziwą skarbnicą wiedzy. Młodzi są świetni. Gdyby jeszcze uwierzyli w siebie i stali się przebojowi, to byłoby coś pięknego. Wydaje mi się, że powinni być uczeni także tego, jak siebie sprzedać.

Brakuje im lekcji marketingu?
Tak, takiego marketingu osobistego, bo co z tego, że ktoś jest wybitnie utalentowany, jeśli nie potrafi się odnaleźć, rozmawiać z menedżerami, z galeriami sztuki, często jest wykorzystywany, bo sobie nie radzi. Dobrze poprowadzony artysta powinien po opuszczeniu murów uczelni wiedzieć, że jest dobry, jeśli jest dobry; powinien też dostać narzędzia i wsparcie. Nie ma takiego przedmiotu jak marketing na rynku sztuki.

Pan tego też nie dostał.
Nie dostałem. Sam się musiałem wszystkiego nauczyć. Przeszedłem przez wszystkie etapy, zostałem oszukany przez menedżera, spłacałem jego długi, sprzedawałem obrazy po 400 złotych na aukcjach, dużo tych aukcji było, a ja myślałem, że im więcej sprzedam, tym lepiej. Tylko że popyt i podaż to podstawa marketingu i ekonomii: jak wypuścimy na rynek dużo prac, to one się sprzedają taniej, bo rynek się nasyca. Tego wszystkiego sam się uczyłem, zapłaciłem za to sporą cenę i teraz staram się doradzać młodym. Między innymi po to właśnie jest ta galeria, po to połączyliśmy się powierzchniowo z domem aukcyjnym, żeby udostępniać przestrzeń młodym. Teraz będzie wystawa laureatki konkursu, w którym byłem jurorem. Pierwsza samodzielna. A dziewczyna ma chyba 17 lat. Gdzie w Warszawie 17-latka miałaby wystawę w galerii? Ale nie tylko o to chodzi. Mam nadzieję, że dziewczyna zdobędzie przy okazji sporą dawkę wiedzy. Choćby takiej, że zorganizowanie wystawy nie polega tylko na powieszeniu obrazów. Będziemy ją angażować w marketing tego wydarzenia, spróbuję zorganizować jej parę wywiadów, żeby uczyła się od podstaw, jak się pracuje. Ja też kiedyś robiłem wszystko sam. Malowałem, zawoziłem, wieszałem, zajmowałem się marketingiem.

Kto te niemalarskie obowiązki teraz przejął?
Ania, moja partnerka. Wcześniej nasze bliźniaki były malutkie i ona poświęcała im sto procent czasu. Na szczęście jest już spokojniej, chłopaki niedawno skończyli osiem lat. Staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Przychodzę do pracowni malować do 15, kiedy oni są w szkole, i po 20, kiedy idą spać. Najważniejsze są dla mnie dzieci i malowanie. Ale chłopcy są w takim wieku, kiedy potrzebują ojca, ważne jest, żebym z nimi był. Więc zaprowadzam ich do szkoły na 8, odbieram o 15 i cały czas spędzamy razem, bardzo tego pilnuję. Jadę do galerii, kiedy chłopcy zasypiają, maluję do północy. Czasem, jeśli szybciej skończę, przejadę się na rowerze lub motocyklu i tyle. Cała uwaga skierowana jest na nich. Wiem, że kiedyś to docenią. Zawsze chciałem mieć dzieci. Już w liceum o tym marzyłem, koledzy uważali mnie pewnie za ciut dziwnego, ale tak widziałem swoje życie.

Orangutan wisiał pół roku w Kaliszu jako protest przeciw wycinaniu lasów na Sumatrze pod uprawę palm.(Fot. archiwum prywatne Wojciecha Brewki) Orangutan wisiał pół roku w Kaliszu jako protest przeciw wycinaniu lasów na Sumatrze pod uprawę palm.(Fot. archiwum prywatne Wojciecha Brewki)

Skończył pan prawo, pracował pan w tym zawodzie. Czy kariera prawnicza nie zapewniłaby dzieciom i rodzinie bezpiecznego, dostatniego życia?
Zapewniłaby. Tylko że mnie nie byłoby w domu. Tak to przecież wyglądało na początku, kiedy chłopcy się urodzili. Wychodziłem o 8, wracałem o 19.

Jak długo pan tak pracował?
W sumie sześć lat. Ale po urodzeniu chłopców już krótko. Pojawili się na świecie w czerwcu, a ja decyzję o odejściu podjąłem w sylwestra. Pracowałem jeszcze do marca. No, ale od czerwca do marca byłem tatą nieobecnym. Wstawałem w nocy, pomagałem Ani, ale potem na cały dzień znikałem. Byłem kierownikiem działu prawnego, miałem pod sobą kilka osób, dużo spraw i zadań. I cały czas malowałem. Przychodziłem, zdejmowałem garnitur, ogarniałem dzieciaki i do północy pracowałem. No i całe weekendy to było malowanie. W nocy z piątku na sobotę na ogół nie spałem w ogóle, następnej nocy może cztery godziny. W dzień też: Ania wychodziła z chłopcami na spacer, ja – do pracowni.

Decyzja o rzuceniu prawa wymagała chyba odwagi?
A może nie? Czasem się po prostu wie, że to ten moment. Jak się czegoś teraz nie zrobi, to nie będzie drugiej szansy.

I tak pan czuł?
Chyba tak. Choć mnie samego ta decyzja zaskoczyła. Wszyscy poszli spać, stałem w oknie, było tuż przed północą i poczułem: muszę to zrobić. To było moje pierwsze noworoczne postanowienie – żeby zająć się na sto procent tworzeniem sztuki. Nie dlatego wcale, żeby było mi w tej pracy strasznie źle. Mam pieniądze, może dlatego, że nigdy za nimi nie goniłem. Nigdy też nie czułem lęku przed ich brakiem.

Okej, wstał pan rano i powiedział: „Słuchaj, jest taka sprawa…”.
Nie, to nie było tak, że oznajmiłem i koniec. Ale Ania zawsze mnie wspierała. Nawet kiedy mieszkaliśmy z maleńkim pokoju, gdzie mieściły się tylko materac, sztaluga, deska kreślarska, książki i szafa, zawsze wierzyła, że coś ze mnie będzie. No i wie, że choć jestem szalony, to też zorganizowany i jak coś postanowię, to realizuję. Zawsze chciałem utrzymywać się z malarstwa, mieć swoją galerię.

Ale nigdy nie chciał pan studiować malarstwa?
Malowałem tak naprawdę całe życie. Kilka razy już powiedziałem w wywiadach, że to mama zmusiła mnie do studiowania prawa. Ochrzaniała mnie potem za to. I słusznie, bo wcale nie tak to było. Rodzice są doradcami podatkowymi, mają kancelarię, prawdopodobnie planowali, że ją przejmę. Mama mówiła mi, że jak będę chciał malować, to będę malować, ale fajnie, gdybym miał za co. Myślałem o ASP, ale spokojnie to rozważaliśmy i podjąłem inną decyzję. Wiedziałem, że jeśli pójdę na akademię, to może być ciężko, bo niewielu absolwentów utrzymuje się z malarstwa. Trzeba mieć dużo szczęścia i determinacji. Wiedza, którą zdobyłem jako prawnik i ekonomista – bo skończyłem też akademię finansów – dużo mi dała. Choćby swobodę rozmawiania z ludźmi, także tymi bogatymi, prezesami firm, korporacji. I dyscyplinę. Pracuję codziennie, nie tylko wtedy, kiedy „mam natchnienie”. Uwielbiam malować, ale oczywiście nie zawsze mi się chce. Jest piękny dzień, poszedłbym na spacer, na rower – ale nie, wiem, że mam te kilka godzin bez dzieciaków i muszę wykorzystać je na pracę. Nie odpuszczam. Nieraz artyści opowiadają mi, że od pół roku nic nie namalowali. Ja tak nie mam.

Czyli natchnienie natchnieniem, ale podstawa to dyscyplina?
Tak. Nie mam niesprzedanych obrazów. Ania prowadzi listę, ileś osób czeka na to, co zrobię. Wiem, że każdy obraz, który maluję, znajdzie odbiorcę. To daje mi komfort i luz psychiczny.

Ale musi pan cały czas pracować. Nie można odpuścić.
Nie można. Nie bierzemy zaliczek, zadatków, Ania uprzedza, że termin bliżej nieokreślony. Ktoś deklaruje, że chciałby obraz z cyklu „ZabawNIE”, czyli moje trochę straszne miśki. Przez pół roku nie namalowałem żadnego, ale na horyzoncie jest projekt, w którym może do miśków wrócę.
Kiedy robiłem w Łodzi mural dla Mai, dziewczynki chorej na SMA, miśki też się na nim pojawiły. Przytulające, wspierające. Udało się. Dzięki wszystkim akcjom nagłaśniającym zbiórkę uzbierała 9,5 miliona na lek. Dostała go, już jest po kuracji genowej. Jest nadzieja, że będzie lepiej. Może nie idealnie, ale Maja będzie żyć. Nie maluję murali komercyjnie, to zawsze jest po coś. Ludzie myślą, że przyjadę i raz-dwa machnę mural. Tłumaczę, że jeśli już się decyduję, to z jakimś celem. Pracuję w przestrzeni publicznej, żeby było widać, co i jak robię, chodzi o zwrócenie uwagi na konkretny problem. Mural to ciężka fizyczna praca. Po dziesięć godzin na wysięgniku albo rusztowaniu. To nie jest wyłącznie sztuka dekoracyjna.

Sztuka nie tylko dla sztuki?
Dobrze, że obraz cieszy, ale staram się, żeby każdy miał drugie dno. Odbiorca, który mnie zna, wie, że moje miśki to nie tylko miśki. Ten cykl robię od 2018 roku. Do malowania zabawek zainspirowały mnie bliźniaki, bo one często odgrywają scenki, służą im do tego właśnie zabawki. Pomyślałem: a gdybyśmy nie umieli mówić, tylko porozumiewali się przez zabawki, przerzucali się taką kukiełkową rozmową, wkładali w zabawki uczucia, emocje, niepowodzenia, to te zabawki nie byłyby śliczne, tylko poharatane, poniszczone, ciężkie miałyby życie. I z tego wziął się cykl „ZabawNIE”. Dzieciaki wbiegały na wystawę do Konesera: o, jakie fajne kolorowe misie. Rodzice też uśmiechnięci, a potem patrzą: oj, coś z tymi miśkami nie tak, jakieś pokaleczone, porozrywane, zgniłe… Każdy bierze swój przekaz. Widzi jakąś warstwę.

Obraz z cyklu \ Obraz z cyklu "Portrety zwierząt". (Fot. archiwum prywatne Wojciecha Brewki)



„Portrety zwierząt” to największy cykl. Zrobiłem też wystawę, na której pokazywałem zwierzęta zagrożone wyginięciem. Zawsze długo się przygotowuję merytorycznie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w Polsce aż 2 tysiące gatunków zwierząt jest zagrożonych. Wilk się ładnie odradza, żubr też, ale już z fokami jest problem. Rybacy mordują foki, bo im zjadają ryby. Jak to im? – pytam. Przecież to my zwierzętom zjadamy ryby, nie one nam. To my się wdarliśmy w ich świat. Dlatego portretuję zwierzęta. Ku refleksji. I dlatego nie jem mięsa. Nie jest to wcale łatwe. W Warszawie nie ma problemu, ale jak się wyjeżdża na prowincję i chce zjeść coś bezmięsnego, to wyzwanie. Często proponują mi rybę, to już standard. Ale zdarza się, że i kurczaka. Nie myślimy tu, w Warszawie, że naprawdę żyjemy w bańce, w innym świecie.

Ale pan nie pochodzi z Warszawy.
Zawsze byłem inny, pewnie dlatego też nie bardzo pasowałem do Kalisza z moimi długimi włosami, z naszywkami, z plecakami, które sam sobie robiłem. Zawsze chciałem być anonimowy, w Kaliszu nie miałem na to szans. Warszawa była moim marzeniem i celem. I miałem jeszcze jedno marzenie: przejechać się nocą po Warszawie na deskorolce. Pamiętam, kiedy wreszcie się to udało, jechałem na tej deskorolce i myślałem: kurczę, jak jest pięknie! Cały czas czuję ten zapach nocnego powietrza, tę radość. Coś wspaniałego.
Ważny jest przekaz dzieła, ważne, żeby było „po coś”. Na przykład po to, żeby uratować życie małej Mai.
Teraz jadę do Ostrowa Wielkopolskiego, do schroniska dla zwierząt, malować mural. Znowu konkretny problem. W pandemii ludzie brali zwierzęta. Dużo było tych adopcji – a teraz mamy proces odwrotny, zwierzęta są oddawane, wyrzucane, porzucane w lesie. Bo fajnie na wakacje wyjechać, a pies czy kot przeszkadza. W moim życiu nie ma miejsca na psa czy kota, ale cały czas pomagam, robimy akcje, przekazuję obrazy na schroniska. Wiem, że kiedyś będę mieć zwierzę. Ale dopiero gdy będę mógł mu poświęcić dużo czasu. Mówi się, że nie daje się zwierzęcia na prezent, że zwierzę to nie zabawka. Ale to powtarza się już tyle razy, że brzmi to jak wyświechtany slogan. Dlatego podchodzimy do sprawy inaczej.
Przy okazji Nocy Muzeów zorganizowaliśmy ekologiczną wystawę prac młodych – „Robi się gorąco”, o rany, jak oni się cieszyli!

Pracuje pan też z dzieciakami.
Kocham to. Malowałem kiedyś mural z tak zwanymi trudnymi dzieciakami z ośrodka resocjalizacyjnego. Pół roku nam to zajęło, spotkania co tydzień, niesamowite doświadczenie. Widziałem, jak od pierwszego spotkania zmienia się ich myślenie. Na początku mieli pomysły w rodzaju: Polska walcząca, kajdanki, przerwany łańcuch, pistolet, wulgarne napisy. Na pierwsze spotkanie przyszło 25 osób, kończyliśmy w sześć czy siedem, ale to już był całkiem innym projekt. Zrobiliśmy piękny pociąg z kolorowymi wagonami i napisem: „Pociąg do wolności”. Z pozytywnym przekazem.

Ta zmiana wypłynęła z nich czy pan tym sterował?
To była długa droga. Pokazałem im cały proces twórczy. Najpierw każdy robił swoje rysunki na kartkach. Potem te kartki złożyłem: „Zobaczcie, jak wyszło. Ma być tak smutno? Tak chcecie? Może pomyślicie o czym innym na następne spotkanie?”. Sami doszli do wniosku, że chcą kolorów, innego przekazu. W końcu porozwieszałem bloki, szkicowali już jeden do jednego. Potem robiliśmy testy na ścianie sprejem, tego też trzeba się nauczyć. Widziałem, że im się to podoba, już był inny klimat. Ale ja niczego nie narzucałem.

Chyba niełatwa jest praca z takimi dzieciakami?
Lubię to, bo sam za grzeczny nie byłem. Wystałem się pod blokiem, łobuzowałem, biegaliśmy ze sprejami… Na szczęście miałem wyrozumiałych rodziców. W Warszawie na Brzeskiej też prowadziłem warsztaty plastyczne dla dzieci z rozbitych rodzin. Sporo było takich akcji.

Ludzie się do pana zwracają z takimi propozycjami?
Zwracają się, bo wiedzą, że się godzę. Ania pilnuje, żebym nie przesadził. Ze dwa, trzy razy do roku biorę udział w takich akcjach. Tu, na galerii, robimy „Zmalowanych” – wstęp wolny, każdy może przyjść, muzycy improwizują, a my malujemy. I raz w roku wszystkie obrazy idą na wewnętrzną licytację, cały dochód przeznaczamy na przytulisko dla zwierząt. Ostatnio uzbieraliśmy prawie 30 tysięcy!

Zahacza pan swoimi pracami o politykę?
Unikam tego. W Słupsku na przykład, na prośbę Słupskiego Ośrodka Kultury, zrobiłem mural na stulecie niepodległości. Ale ponieważ nie wchodzę w takie klimaty, postanowiłem uczcić stulecie uzyskania przez kobiety czynnego i biernego prawa wyborczego. Namalowałem sufrażystkę z parasolem, bo symbol parasola na demonstracjach jest stąd właśnie – kobiety tymi parasolami waliły w parapet Piłsudskiego. Chciałem pokazać, że to jest coś: jako czwarte państwo w Europie daliśmy prawa wyborcze kobietom. Mamy z czego być dumni. Wspierałem strajk kobiet, wydrukowaliśmy plakaty, namalowałem różowy granat w kolorowych kwiatach, dziewczyny nosiły go na plecakach, ale to nie było w stu procentach dosłowne. Politycznego muralu nigdy bym nie zrobił.

Plakat zrobiony na protest kobiet w 2020 roku. (Fot. archiwum prywatne Wojciecha Brewki) Plakat zrobiony na protest kobiet w 2020 roku. (Fot. archiwum prywatne Wojciecha Brewki)

Ile trwa malowanie muralu?
W Słupsku dwa tygodnie siedziałem, bo tam prawie codziennie padało! Ale było super, bo w międzyczasie warsztaty dla dzieciaków robiłem. Ania dzwoniła, tłumaczyłem jej: „Słuchaj, nie mogę malować, bo deszcz”. Raz malowałem cały dzień, a potem zaczęło lać i wszystko mi zjechało. Ale udało się fajnie wykorzystać ten czas. O, albo historia z orangutanem. Zaczęło się od oleju palmowego. Zwracam uwagę na to, co jemy. Na to, czy w produktach jest olej palmowy, czy nie. A jest niemal wszędzie. Zacząłem o tym czytać i myśleć, co można zrobić, żeby zwrócić uwagę na to, że orangutany sumatrzańskie giną, bo wycina się ich naturalne środowisko, żeby zakładać przemysłowe uprawy palm, które jałowią ziemię. I kiedy zostałem zaproszony na festiwal Multi.Art do Kalisza, nie chciałem jechać z byle czym. Zamówiłem figurę orangutana, dużego, trzymetrowego. Wymyśliłem, że będę go malować na różne kolory, a potem zawiesimy go w mieście – wisiał sobie na wysokości piątego piętra między kamienicami, były też tablice opowiadające o całej historii. Pół roku tam dyndał.

Najbliższe plany to…
Nie planuję. Robiłem to, przyszła pandemia i nagle wszystko się zatrzymało. Choć nie narzekam, świat sztuki ma się dobrze. Ludzie zaczęli w nią inwestować. Może uważają, że to bezpieczne? A może po prostu więcej czasu spędzają w domu, więc chcą, żeby był piękniejszy? W każdym razie nie mam powodów do narzekania.

Wojciech Brewka ur. w 1980 roku w Kaliszu. Kiedyś prawnik, dziś malarz kolorysta, artysta street artu, twórca wielkopowierzchniowych murali, współwłaściciel galerii Officyna Art & Design, pomysłodawca i producent Festiwalu Przenikania, warszawski marszand. Galerię prowadzi ze swoją partnerką Anią. Tata bliźniaków Gustawa i Ignacego.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze