Reżyser Paolo Sorrentino przyzwyczaił nas do kina poetyckiego i nieco ekstrawaganckiego. Tym razem mierzy się z osobistą historią i – jak sam wyznaje – przestaje się chować za bohaterami. O tym, co zawdzięcza rodzinnemu miastu, swoim mentorom oraz pewnej piłkarskiej legendzie – opowiada Marioli Wiktor.
Dla kogo nakręciłeś film „The Hand of God”?
Dla swoich dzieci. Pomyślałem, że dzięki tej historii zrozumieją lepiej może nawet nie tyle mnie, co błędy, jakie popełniam.
A nie dla siebie samego?
Robiłem filmy o Andreottim, Berlusconim i papieżu, a teraz opowiadam o swoim Neapolu z lat 80. Wróciłem tam, gdzie się wychowałem, proponując widzom historię o dojrzewaniu pewnego chłopca. Jest tu liczna rodzina, kościół, miejscowy gangster, marzenia o seksie, są faceci wpatrzeni w ciało pięknej kobiety, wreszcie jest futbol. No i oczywiście Neapol. Ale jest też chłopiec, który traci oboje rodziców i w szpitalu dostaje ataku furii, gdy lekarze nie chcą mu pokazać ciał. To moja historia, ale też początek drogi do reżyserii i kina. Scenariusz napisałem jak w transie. W 48 godzin. Nie zastanawiałem się, czy powstanie z tego film. Od dawna chciałem wyrzucić z siebie tę historię. Potem doszedłem do wniosku, że przetrawienie wszystkich emocji na planie filmowym pomoże mi jeszcze lepiej zrozumieć własną drogę.
Ten film to twoja terapia?
Tak. Właściwie wszystkie moje dotychczasowe filmy zawierały ukryty pierwiastek autobiograficzny. Od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem pójścia o krok dalej i stworzenia czegoś, co w całości będzie oparte na osobistych doświadczeniach. Jednak pracę nad projektem odwlekałem niczym wizytę u dentysty. Przełom nastąpił po 50. urodzinach. Zdałem sobie wówczas sprawę, że wciąż zmagam się z problemami, z którymi zmagałem się przez ponad 30 lat. Nadal jestem niestabilny emocjonalnie, łatwo wpadam w gniew. Miałem nadzieję, że ten film będzie dla mnie formą terapii. I rzeczywiście tak się stało! Choć główny bohater ma 16 lat i nazywa się Fabietto Schisa, nietrudno odgadnąć, czyim alter ego jest. Postanowiłem to zrobić, ponieważ do tej pory było tak, że tematy, które wcześniej bardzo mnie pasjonowały, po ożywieniu w filmie jakby znikały z mojej pamięci.
To jest także film o rodzinie i sile jej więzi.
Poprosiłem Toniego Servilla, by zagrał mojego ojca, i on podsunął mi świetną myśl, przegadaliśmy to potem z Teresą Saponangelo, grającą moją matkę. Otóż chcieliśmy pokazać tę rodzinę jako bardzo mocno związaną emocjonalnie, mimo zdrad ojca. Ta miłość stała się bagażem, który Fabietto po beztroskich chwilach zabierze ze sobą, gdy będzie musiał stanąć twardo na własnych nogach.
Jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, kiedy tracimy oboje rodziców, stajemy się prawdziwie wolni. W twoim przypadku ta wolność przyszła jednak zbyt wcześnie…
I okazała się całkowicie bezużyteczna. Nie byłem w stanie z niej odpowiednio skorzystać. Nie cieszyło mnie, że wreszcie mogę robić, co chcę, że nie ma żadnych zakazów, nakazów. Co innego, kiedy twoi rodzice umierają, gdy masz 40 lat i jesteś dojrzałym człowiekiem. Ból pozostaje, ale zmienia się perspektywa, z jakiej to odejście postrzegasz. Już wiesz, jak używać swojej wolności, ale też spadku, pieniędzy…
Przywołujesz w filmie słowa swojego mistrza, Federica Felliniego, o tym, że rzeczywistość jest hałaśliwa, a kino pozwala się od niej oderwać.
Dziesiąta muza najpierw pomogła mi odnaleźć cel w życiu, a dziś pozwala zawrzeć sojusz z problematyczną przeszłością i ocalić od zapomnienia najbliższych. Przy okazji dała mi szansę, by złożyć hołd rodzinnemu miastu, które opuściłem przed laty, aby spełniać marzenia. Powtarzający się w filmie motyw chłopca w mnisim kapturze to jedna z neapolitańskich legend i symbol siły wyobraźni, niezbędnej w zawodach artystycznych. Mój bohater nie przypadkiem ciągle spotyka małego mnicha na swojej drodze. I szuka w kinie alternatywy dla bolesnej rzeczywistości.
Tytuł filmu nawiązuje do Maradony. Opowiedz o tym, proszę.
Pochodzę z rodziny, w której nikt nie miał inklinacji artystycznych. Jako dziecko nie nasiąkałem kinem, literaturą czy fotografią. Jedyną inspiracją był więc dla mnie… Diego Maradona. Właśnie dzięki sile i kreatywności, jakie znalazłem w nim, miałem odwagę, by pójść własną drogą. Tym filmem chciałbym dodać siły dzisiejszym nastolatkom. A tytuł „The Hand of God”, czyli „Ręka Boga” nawiązuje do znanej historii Maradony z ćwierćfinału mistrzostw świata w Meksyku w 1986 roku, w którym strzelił dwa gole. Przy pierwszej bramce pomógł sobie ręką, czego jednak nie odgwizdano jako faulu, a on sam później tłumaczył, że była to „ręka Boga". Argentyna awansowała do finału i zdobyła mistrzostwo świata. Dopiero w 2001 roku Maradona przyznał, że gola strzelił w niedozwolony sposób, a w 2008 roku za to przeprosił.
Ale tytuł nawiązuje też do mojej osobistej historii. W weekendy często jeździliśmy z rodzicami do domku w górach, ale wtedy, na miesiąc przed swoimi 17. urodzinami, zostałem, bo chciałem zobaczyć, jak Maradona i SSC Napoli grają mecz w Empoli, i to mnie uratowało. Rodzice zginęli podczas tamtego weekendu na skutek awarii systemu grzewczego w domku.
Podobno Maradona miał żal do ciebie. O co poszło?
Nie tyle sam Maradona, który zmarł miesiąc po ukończeniu przez nas zdjęć do filmu, ile jego otoczenie. Reprezentujący go prawnik Matias Morla wydał oficjalne oświadczenie na Twitterze. Wynika z niego, że legendarny piłkarz nie wyraził zgody na wykorzystanie swojego wizerunku w nowo powstającej produkcji Netflixa. Tymczasem ja przecież nie zrobiłem biograficznego filmu o Maradonie, tylko autobiograficzną opowieść o mojej młodości spędzonej w Neapolu.
Udało ci się spotkać z nim osobiście?
Niestety nie. Nie był człowiekiem łatwo dostępnym. Kiedy odbierałem Oscara za „Wielkie piękno”, wymieniłem Maradonę jako swoją wielką inspirację i powiedziałem, jak bardzo mnie ukształtował jako młodego człowieka. Diego to widział, przesłał mi w prezencie swoją koszulkę i zadzwonił do mnie po ceremonii, ale wtedy siedziałem już w samolocie z Los Angeles do Rzymu, a steward kategorycznie kazał mi się rozłączyć. Później w Madrycie znów nie udało nam się spotkać, bo Diego wpadł tam na krótko w związku z konfliktem, jaki miał ze swoją dziewczyną. Szkoda, że nigdy nie udało nam się spotkać i porozmawiać o filmie.
Twoi fani poczują się, jakby weszli do głowy ulubionego reżysera. Przez ekran przetacza się barwny korowód rozmaitych świrów, ekscentryków i neurotycznych kobiet.
Mam nadzieję, że odkryją m.in., kto był pierwowzorem wszystkich posągowych piękności w „Młodym papieżu", a także po kim odziedziczyłem rubaszne, ale i surrealistyczne poczucie humoru.
Swoją drogą to zupełnie inne kino niż to, do którego nas przyzwyczaiłeś.
I tak, i nie. Pewnie ci, którzy spodziewali się kolejnego wizualnie rozbuchanego, barokowego fajerwerku – będą rozczarowani. W „The Hand of God” biorę w ryzy roztańczoną dotąd kamerę, ograniczam montażowe sztuczki i nie próbuję za wszelką cenę zamienić każdego kadru w skończone dzieło sztuki. Ba, przez większość filmu nie korzystam w ogóle z muzyki!
Nie stałeś się chyba piewcą małego realizmu?
Pomimo stylistycznej wstrzemięźliwości wciąż zderzam na ekranie wszelkie skrajności, a więc starość i młodość, piękno i brzydotę, euforię i rozpacz, niewinność i perwersję, absurd oraz śmiertelną powagę. Niektóre postacie są fikcyjne, inne prawdziwe, ale najważniejsze, że emocje i uczucia w tym filmie są szczere. Radość i ból są autentyczne. Zdecydowałem się na bardziej uproszczony styl, który wcześniej mi się nie podobał, ale pomyślałem, że to właściwy czas. To film oparty na postrzeganiu bólu i radości chłopca, opowiadany oczami dorosłego mężczyzny, którym się stał.
Kadr z filmu „The Hand of God”. Na Netflixie od 15 grudnia. (Fot. materiały prasowe)
Czy mamy do czynienia ze zwrotem w twoim kinie?
Lubię myśleć, że to nowy początek. To film, którego nie dało się opowiedzieć jak innych: trzeba było pozwolić przemówić uczuciom. Film autobiograficzny, inny zarówno pod względem stylistycznym, jak i punktu widzenia oraz odwagi, by opowiedzieć tak intymną i osobistą historię. Może zrobiłem to teraz, ponieważ jestem w odpowiednim wieku: w zeszłym roku skończyłem 50 lat i wydawało mi się, że jestem wystarczająco dorosły i wystarczająco dojrzały, by zająć się osobistym filmem. Poza tym miałem przyjaciela i kolegę, który zawsze mówił mi, że nie robię rzeczy osobistych. Przyjąłem to jako prowokację. Nie chciałem już chować się za moimi bohaterami. Potrzebowałem czegoś innego, odświeżającego. Czasami miałem wrażenie, jakbym opowiadał o kimś zupełnie mi obcym.
Neapol to dla ciebie...?
Neapol jest miastem, w którym się urodziłem i dorastałem. Ważnym dla mnie miejscem. Specyficznym. Jednak nie jest już taki jak kiedyś. To było miasto, które kochało zabawę, a jednocześnie bardzo niebezpieczna przestrzeń do życia. Pełne ludzi na bakier z prawem, ale i ludzi wspaniałych. Tam nauczyłem się, że w życiu warto być indywidualnością. Bardzo przyjemnie było wrócić na czas kręcenia filmu.
Nie tyle Federico Fellini czy Franco Zeffirelli, których przywołujesz w filmie, ale przede wszystkim inny reżyser, Antonio Capuano, pomógł ci znaleźć swoją zawodową i życiową drogę.
Nauczył mnie, że muszę żyć pełnią, doświadczać życia, by mieć coś do powiedzenia ludziom. Idea, że nie ma filmu bez konfliktu, prowadzi do pacyfikacji. O to chodzi w kinie i tego mnie nauczył. Był jednym z niewielu ludzi, którzy wierzyli we mnie, kiedy ja sam w siebie nie wierzyłem. Napisałem scenariusz do filmu Capuana „Kurz Neapolu” z 1998 roku, krótko przed tym, jak sam zająłem się reżyserią filmów fabularnych. Zanim go poznałem, myślałem, że robienie filmów jest za dużym wyzwaniem dla mnie. Nie byłem pewien, czy zasługuję na to, by zostać filmowcem. Antonio nauczył mnie, że muszę polegać na swoim instynkcie. Mawiał, że sam fakt, iż miałem ciężkie życie i czułem się bezsilny, nie czyni mnie automatycznie dobrym filmowcem, ale zaraz dodawał, że jeśli jest się w stanie to pomieścić w sobie i jeszcze nadać temu wyjątkowy poetycki styl – to wtedy ma się zadatki na dobrego filmowca.
Powiedziałeś wcześniej, że właściwie wszystkie twoje filmy zawierają ukryty pierwiastek autobiograficzny. Weźmy słynnego „Młodego papieża”. Bohater grany przez Jude Law jest sierotą, podobnie jak ty. Tak samo pisarz z „Wielkiego piękna”…
Ten film, ale także „Młodość” to obrazy dla tych, którzy mają już za sobą doświadczenia przemijania, straty, rozczarowania życiem, pustki, wypalenia, ale którzy jednocześnie tak jak mój bohater z „Wielkiego piękna”, starzejący się dziennikarz i pisarz Jep Gambardella, starają się na nowo zdefiniować i odkryć sens istnienia. W kontaktach z innymi ludźmi, w prostych emocjach i wzruszeniach, we wspomnieniach, w codziennych czynnościach, w dostrzeganiu prawdziwego piękna. Bliskość śmierci, myślenie o niej sprawia, że zwyczajnym, nawet drobnym wydarzeniom zaczynamy nadawać inne znaczenie. Może to jest właśnie ten moment, kiedy żyjemy naprawdę pełnią. Nie wtedy, gdy jesteśmy młodzi i marnujemy tak wiele bezcennych chwil, szastamy czasem, bo wydaje nam się, że mamy go w nadmiarze.
Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, miałeś 40 lat. Już wtedy myślałeś o śmierci i starzeniu się.
Chyba nigdy nie byłem psychicznie młody, w znaczeniu: beztroski, szalony. Szybko musiałem dorosnąć i stanąć na nogi. Od zawsze czułem, że jestem inny i wolałem przebywać ze starszymi ludźmi. Teraz dla odmiany, gdy jestem dojrzalszy, mam o wiele lepszy kontakt z osobami w moim wieku. Jestem dziś chyba mniejszym melancholikiem niż w młodości.
Przepraszam, ale dlaczego tak dużo palisz? Jesteś uzależniony?
(śmiech) To mój nałóg. Niestety! Kiedy palę, łatwiej formułuję myśli. To już mój trzeci papieros podczas naszej rozmowy. Kiedy pracowałem w Stanach Zjednoczonych, zawsze musiałem wychodzić na zewnątrz, by zapalić. Kiedyś w Los Angeles jakiś człowiek powiedział, że stoję z papierosem nie dość daleko od restauracji. No więc zgasiłem go i nigdy już do tego miejsca nie wróciłem. To kraj, w którym przepisy prawa są dla mnie niepojęte, wcale mnie do niego nie ciągnie.
No ale przecież największe gwiazdy hollywoodzkie ustawiały się w kolejce, by u ciebie zagrać.
Rzeczywiście po Oscarze nie brakowało propozycji, ale w pracy muszę czuć się wolny, a kontakty między reżyserem a studiem i producentem oznaczają zwykle ubezwłasnowolnienie. Owszem, mogę realizować filmy anglojęzyczne z amerykańskimi aktorami, ale na moich zasadach, a więc za znacznie mniejsze pieniądze i głównie w Europie. A jeśli częściowo w Ameryce, to zawsze jako outsider, jak to było w przypadku „Wszystkich odlotów Cheyenne'a”. Na razie promuję mój ostatni film. Nie wiem, co będę robił dalej. Na pewno nie przenoszę się do L.A.
Bernardo Bertolucci powiedział o tobie, że jesteś nadzieją wielkiego kina włoskiego. Kogo ty uznajesz za swoich mistrzów?
„Wielkim pięknem” chciałem oddać hołd Federicowi Felliniemu. Najbardziej jednak kocham niezależnych reżyserów amerykańskich, którzy inspirowali się autorskim kinem europejskim. A więc Jima Jarmuscha, Atoma Egoyana, Woody’ego Allena, Davida Lyncha, Paula Thomasa Andersona, braci Coen, Martina Scorsese czy Wesa Andersona. Oni wszyscy potrafią robić kino, które daje widzom poczucie szczęścia, odlotu, zabawy, przeżycia czegoś ważnego. To są filmy inteligentne i czasem mocno ekstrawaganckie. Kino, które daje radość z samego oglądania.
A sam jesteś dziś bardziej optymistą czy pesymistą?
Chyba optymistą, pesymiści szybciej mnie męczą. A ja mam przed sobą dużo do zrobienia. I wierzę, że najlepsze jeszcze przede mną.
Paolo Sorrentino, włoski reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Laureat Oscara za film „Wielkie piękno”. Doceniany za filmy „Młodość” oraz „Oni”. Największą popularność przyniósł mu serial „Młody papież” i jego kontynuacja „Nowy papież”. Film „To była ręka Boga” na platformie Netflix od 15 grudnia.